Zapraszam do lektury!
-----------------
To wszystko zdarzyło się naprawdę. A może się tylko przyśniło?
Lubił kobiety, wręcz je ubóstwiał. Swego czasu namiętnie w myślach miętosił scenę iście haremową. Scenę, jak się okazało, będącą znamiennym oznakiem fiksacji na ich punkcie. Jego długie, ciemne włosy z czułością zaplatały w warkocze dwie jego najlepsze podówczas koleżanki, a on sam, rozłożony lwem na sofie, wpatrywał się w siną dal z miną wyrażającą absolutny pokój duszy, ledwie zachmurzoną szlachetną ponurością. Tak właśnie sobie wyobrażał kiedyś – a nie miał wtedy jeszcze dwudziestu lat – fragment swojego życia idealnego. Owszem, scena trąciła żenującym klimatem air-brushowej fantazji na kredowym papierze, zwłaszcza, że śmiałe krągłości wyobrażonych koleżanek okrywały nasadzane klejnotami staniki i sznurowane rzemieniami skórzane botki. W rzeczywistości jednak naturalna niedoskonałość ich ciał oraz braki w garderobie zniszczyłyby fantazję, gdyby ta kiedykolwiek miała się ziścić. Trudno było by przecież znieść widok poszarzałego biustonosza, jak ciasnymi objęciami uwypukla bladą pierś spośród falującego brzuszka właścicielki, najwyraźniej rozsmakowanej w studenckiej diecie z piwa, chińskich zupek i pizzy na telefon. Siebie też byłoby trudno sobie wyobrazić, z esowatą posturą otyłego trolla zamiast Conanowych splotów mięśni i przetłuszonymi rozdwajającymi się końcówkami blond włosów, które uchodzić miałyby za gęste czarne pukle. Tylko mina się zgadzała: przytomnie drapieżne oczy i grymas bladego uśmiechu, wyrażające absolutny spokój duszy, ledwie zachmurzony szlachetną ponurością. Lecz to się miało zmienić, kiedy za kilka lat gęstniejąca chmura senności wraz z rozbabranymi, niedrożnymi nozdrzami przydadzą jego obliczu apatyczności nieobecnego spojrzenia i półotwartych ust. Nie wybiegajmy jednak nadto, na razie dość nam wiedzieć, że był ponurakiem. Zdaje się, że ponurakiem sympatycznym, a to dzięki absurdalnemu poczuciu humoru, jak i nieuleczalnej słabości do kobiet, nawet jeśli były to koleżanki nie tak zachwycające, jak zlepki aktorek porno, wyściełających całe nieomal wnętrze jego dziewiętnastoletniego umysłu. Tym niemniej ponure usposobienie miał. Nie wnikajmy w tej chwili natury tego pesymizmu, przed nami jeszcze wiele stron wyjaśnień.
Wybaczyć także należy taką a nie inną postać jego nastoletniej jeszcze wizji. To były wczesne lata dziewięćdziesiąte XX wieku, czas długich włosów u mężczyzn, lektur Sapkowskiego, flanelowych koszul i heavy-metalowych ballad. Co delikatniejsze konstrukcje psychiczne nie były podówczas w stanie oprzeć się ułudzie świata, w którym mężczyźni noszą miecze, a ich kobiety… pochwy. Powaga post-realizmu i jałowość dorosłego życia miały dopiero nadejść. Na razie wszyscy, co studiowali, robili to po to, żeby pomiędzy jedną sesją a drugą oddawać się wielogodzinnym marzeniom, karmionym komputerowymi grami, beletrystyką, wierszami do szuflady, koncertami i chmielowymi wypadami za miasto; a wszyscy, co pracowali, robili to po to, żeby za kilka lat za odłożone pieniądze nabyć wsi kilka, targowe miasteczko, konia z rzędem, zbroję i oręż, by ratować piękną białogłowę z rąk grasujących w pobliskich lasach zbójeckich orków. Albo przynajmniej kupić gitarę basową z sześcioma strunami i założyć zespół, który stanowiłby rodzimą odpowiedź na fenomen Seattle. Jego umysłowość chyba nie odbiegała nadto od panujących podówczas trendów. W każdym bądź razie beztroska marzycielskość, choć z biegiem czasu ciemniejszymi kolorami operująca, pozwalała mu nie dostrzegać oddalenia od innych. Do czasu, kiedy…
Moglibyście spytać w tym miejscu, dlaczego o nim piszę, zaczynając od jego młodzieńczej fantazji – banalnej i dla chłopaka w takim wieku typowej. Przecież każdy facet był kiedyś chłopcem, któremu w głowie roiły się tabuny kobiet przygodowych. Ponoć niektórzy faceci w dalszym ciągu są chłopcami, tylko kobiety przygodowe ich snów stały się kobietami przygodnymi na jawie. To tak prozaiczne, że się nawet na prozę nie nadaje. A może? Może właśnie macie przed sobą niedojrzałego człowieka, którego zwichnięty odbiór rzeczywistości, umysłowa naiwność wykształconego fajtłapy, nietrafione postanowienia i półdecyzje oraz niezgrabny styl pisarski tchnęły życie w kolejną ludzką komedię, pełną dziwacznych person, niedorzecznych dialogów, egzotycznych podróży, fantastycznych perypetii i jednego morału? Niee!
Powód rozpoczęcia w ten, a nie inny sposób jest inny. Otóż czternaście lat później, tego ranka, kiedy przebudził się z tym samym, co zasypiając poprzedniego wieczora przekonaniem, że wszystko, co mu się mogło przydarzyć już się przydarzyło, tuż przed samym przebudzeniem przyśniło mu się, że na powrót zapuścił włosy. Powróciło przez sen stare, znajome uczucie zwiewnego ciężaru na karku i lekkości w piersi; przytłoczone zaraz świadomością trzydziestotrzylatka, że przecież to już było. Tym samym utwierdził się we wspomnianym przekonaniu, zataczającym nad jego krótkowłosą teraz głową krąg o promieniu pięciu lat. Jednocześnie przypomniała mu się młodociana wizja i czułe koleżanki, diabli wiedzą, co się z nimi dzieje. Wciąż rozczmuchany na pograniczu snu, jawy i delikatnego kaca – a to stan wybitnie podatny na sugestie, również własne – doznał czegoś na kszałt epifanii. Olśniło go światełko nie tyle na końcu, co na początku tunelu. Jak łosoś brnący wbrew biegowi strumienia wydarzeń, dotarł do źródła i celu swojej wędrówki, rozpoczętej pięć lat wcześniej. Koło zatoczone i krąg się zamknął. Nie wokół niego. Nie wokół kobiet. W środku tkwiła Jego do Kobiet Słabość. Wydobyte z zakamarków pamięci postacie poskromionych amazonek uosobiły mu to.
Uniósł się na użyczonym siostrzaną gościnnością łóżku. Jego trzydziestotrzyletniemu ciału, choć starszemu, o wiele bliżej było do teraz do Conanowego ideału, niż dziewiętnastoletniemu młokosowi z lekką nadwagą, którym był kiedyś – a to dzięki modyfikacji diety i surowemu reżimowi fizycznych ćwiczeń, albo może przez towarzyszące utajonej samotności wychudzenie i ucieczkę w podstępnie wyniszczającą organizm nocną pracę. Spojrzał w sufit wzrokiem już nie wypatrującym hardo horyzontu zdarzeń, a raczej wtopionym bezradnie w pustkę przyszłości i jak tonący uchwycił się spłodzonej ze snu myśli o Swojej do Kobiet Słabości. Przekonany, choć nie do końca (jak zresztą wielu z nas), że w słabości tkwi siła, postanowił podźwignąć się z zagubienia i opowiedzieć sam sobie – najlepiej wszystko dokładnie rozpisując – jak to się stało, że szczęśliwy w naiwności swojej chłopak, po latach, jako rzekomo dojrzały mężczyzna nie potrafi się odnaleźć pośród emigrankiej niedoli, ekonomicznego kryzysu, w cudzych pieleszach, pozbawiony własnego kąta, bez zapewnionych środków do życia i bez pomysłu na ich pozyskanie, za to z niejasnym poczuciem zaciągniętych zobowiązań w stosunku do wciąż topniejącego kręgu osób dla niego ważnych. Kobiece bóstwo w maszynie właśnie dostrzegł. Obręcz zamachowego koła o promieniu równym pięciu lat zamajaczyła także. Pora było puścić całość w ruch.
Nie wiedział jeszcze, jak to wpłynie na jego plany. Nie wiedzał jeszcze, czy taki właśnie był jego pomysł na walkę z własnym bezrobociem. Nie oceniał, czy to lepsze od przesiadywania godzinami na internetowych forach zajęcie. Nie miał pojęcia, czy dobrze postępuje swój pamiętnikarski zamiar przedkładając nad projekt socjologicznej pracy o straconym pokoleniu ostatniego demograficznego wyżu. Nawet nie do końca był przekonany, że wszystko, co mu się mogło przydarzyć już się przydarzyło. Nie wiedział zatem, czy zdoła opowiedzieć sam sobie – najlepiej wszystko dokładnie rozpisując – jak to się wszystko stało. Ale będzie próbować.
Patrzcie zatem!
* * *
„I to ma być tu?” – pytanie kołatało mu wstydliwie w myślach. Autobus przeciskał się przez zatłoczoną trasę, wzdłuż której – na całej długości – prowadzone były prace drogowe. Gdyby nie egzotyczny z lekka krajobraz, zbyt zielony, jak na środek lutego, oszałamiający rozmach robót, ilość i nowoczesność zatrudnionego przy nich ciężkiego sprzętu, oraz obco brzmiąca angielszczyzna wypełniająca gwarem wnętrze autobusu, pomyśleć można by, że jest wciąż u siebie, co najwyżej w jakimś odległym wojewódzwie. Ostrzegawcze napisy na płotach budowy, maszynach i bramach nad którymi przerzucono okablowanie brzmiały, wyjąwszy brak ogonków, poprawną polszczyzną. Przezornie zaraz pod nimi widniało angielskie tłumaczenie, wykonane zapewne z troski o bezpieczeństwo nieobeznanych w jego mowie obcokrajowców, zatrudnionych przy budowie w liczbie najwyraźniej na tyle dużej, że faktu tego nie można było dłużej ignorować. Ani tego, że w wielu przypadkach obcy robotnicy łudząco byli podobni do tubylców.Dlaczego zatem pytanie kołatało jemu wstydliwie, skoro zielona egzotyka, choć lekka, tak bezwstydnie, rubasznie wręcz i zachęcająco, afiszowała swą obecność za szybą i w środku autobusu także? Czyżby wstydził się obcości? A może swojskości? Albo swojego z obcością nieoswojenia? Po troszkę i jednego i drugiego i trzeciego – tak, tego trzeciego pewnie najbardziej. Widzicie, pomimo dwudziestu ośmiu lat życia, humanistycznego wykształcenia, znajomości języków obcych oraz szerokiego wachlarza zainteresowań wciąż pozostawał chłopcem naiwnym i prowincjonalnym, żeby nie powiedzieć poczciwym. Nie powiedzieć – gdyż tkwiła w nim nie do końca uzasadniona arystokratyczna nuta, która w połączeniu z wyuczoną na studiach i we własnych lekturach zasadą powściągliwej ciekawości świata, nie pozwalała mu otwarcie formułować opinii kategorycznych, po kołtuńsku nieobytych i niedyplomatycznych. Nawet tych o sobie, dla siebie zachowanych.
Jeszcze przez jakiś czas szlachetnie wstydzić się będzie ograniczoności własnych spostrzeżeń, pochopności wniosków oraz przesadnej stylizacji wygłaszanych zdań. Przynajmniej do czasu, kiedy okrzepnąwszy trochę, przyjrzy się życzliwie galerii otaczających go postaci i zorientuje, że mimo różnorodności postur, każdej innym życiowym bagażem zgiętej większość z nas, ludzi wędrownych, to zaściankowi blagierzy. I wszyscy bez wyjątku w głębi duszy osiadłymi, rodzinnymi typami jesteśmy. W czeluściach najbardziej niezależnych nawet plecaków kryjemy stare, ukochane podusie z wyszytymi przez mamusie naszymi inicjałami. Tylko sporadycznie nachodzi nas głód przygód, które z coraz większym trudem, a to w skutek rabunkowej natury samego przygodnictwa, przychodzi nam wynajdywać. Tak jakby podwórka pod blokami zacieśniły się nie wiadomo kiedy i niewiadomo dlaczego – może przez przeludnienie, a może przez wyrastanie – i teraz nie dla każdego starcza tajemnych gęstwin krzaczorów akacji, gdzie dziać by się mogły rzeczy niezwykłe, o których nie opowiada się potem rodzicom, a jeśli już, to z rozpalonymi policzkami i zaschłym z przejęcia językiem, kotłującym się niezdarnie w rwącym potoku słów. Przenosząc się z miejsca na miejsce nie tyle gonimy za umykającą jak ścigany zwierz przygodą, co z mniejszym lub większym znawstwem wyszukujemy dogodnego cienia przy ścianie, gdzie można by przycupnąć i w spokoju własną udomowioną przygodę w wolnej chwili pouprawiać. Światowość oznacza po prostu znajomość cieniów rzucanych przez jeszcze kilka innych zaścianków prócz tego, w którym przyszło nam dorastać. Przecież powiedzenie obeżyświata, że „where I lay my hat is home”, to nic innego jak radosna manifestacja swojskości. Jakżeby inaczej odczytać to, niż „gdzie bym nie był, to ciągle z tego samego łba ściągam ten sam kapelusz.”? Już wkrótce miał sam do tego dojść.
Tymczasem siedząc w podskakującym autobusie, z czołem wklejonym w chłód szyby i uchem wsłuchanym niedbale w poranny quiz radiowy zbyt mało jeszcze swojskości w obcości odnajdywał, aby kiełkować zaczęła w nim spokojna pewność tułacza, który był w Rio, był w Bajo, miał bilet na Hawajo, był na wsi, był w mieście, był nawet w Budapeszcie, i wszystko… Formułował więc swoje myśli ostrożnie, jak kotek po raz pierwszy usiłujący zeskoczyć z płota. Dla możliwie największej klarowności obrazu jego umysłowego stanu w tamtej chwili, kiedy autobusem docierał z lotniska do miasteczka swego przeznaczenia umówmy się, że „I to ma być tu?” kołatało mu w myślach niepewnie.
Niewykluczone, że ta niepewność spostrzeżeń wynikała ze zmęczenia spowodowanego poprzednią nocą spędzoną na lotnisku. Będąc dopiero początkującym nokturnistą, z zaledwie kilkumiesięcznym stażem nocnej pracy, nie bardzo jeszcze radził sobie z odpowiednim rozłożeniem dobowej aktywności na tyle, aby w miarę swobodnie i bez nadmiernego wyczerpania lawirować na pograniczu jawy i snu, bez zadręczania swego umysłu nieustannym wypytywaniem „czy już śnię, czy jeszcze nie śnię?”. Na razie wystarczyło mu spędzić na niewygodnej ławce w lotniskowej poczekalni kilka godzin, odmierzanych równo co kwadrans komunikatem:
“This is the Airport Police announcement:
Baggage should not be left unattended.
Any unattended baggage will be removed and may be destroyed.”
aby na skórze twarzy wykwitł odcisk jego własnej dłoni, oczy poczerwieniały i obeschły, oddech zatęchł a procesy myślowe spowolniały, by dźgane co chwilę mobilizującym ukłuciem koncentracji wpadać w chaotyczną galopadę. Zupełnie jak przeciskający się przez zakorkowaną trasę autobus: długie minuty powolnego kulania się do przodu, chwilowy zastój i nagły zryw do 60 km/h, ku następnym długim minutom powolnego kulania się do przodu i chwilowego zastoju.Baggage should not be left unattended.
Any unattended baggage will be removed and may be destroyed.”
Co właściwie robił poprzedniej nocy na lotnisku? I właściwie na jakim lotnisku? Na dublińskim, jeśli już musicie wiedzieć. Jak etos prawdziwego człowieka wędrownego nakazuje, wszystkie najpotrzebniejsze mu do życia rzeczy zmieścił do torby (nie przekraczającej ciężarem 15kg), plecaka (o wymiarach nie większych niż 55×40×20cm i wadze do 10kg) i portfela, w którym oprócz dokumentów starczyło miejsca jeszcze na 500 €, pożyczonych zresztą. Przy tak szczupłych zasobach zrozumiałe jest zatem, że jego podróż w stronę zieleńszych pastwisk odbyć musiała się jak najtańszym kosztem. Siostrze, podówczas współwłaścicielce biura podróży, udało się wynaleźć wyjątkowo tani przelot do Irlandii, jakieś 10 € z wliczeniem opłat lotniskowych. Lot wieczorny, dobrze po 22:00. Z Charleroi, najpaskudniejszego lotniska w całej Belgii. To się świetnie składało jako, że od znajomego stamtąd właśnie pożyczał pieniądze. W Irlandii zaczepić miał się u wieloletniego kumpla, przyjaciela właściwie. Takiego autentycznego, jedynego na całe życie, którego poznaje się w piaskownicy w wieku lat sześciu, dorasta się wspólnie w szkole, razem przeżywa pierwsze erotyczne fascynacje, razem dzieli się dziewiczymi sukcesami i bękarckimi porażkami, i którego z pewnością po raz ostatni zobaczy się na pogrzebie któregokolwiek, kto miałby umrzeć pierwszy. Jak na prawdziwego człowieka wędrownego przystało, był wyjątkowo swojskim i rodzinnym typem, więc oczywiste było, że swojej przygody, przycupniętej w obcym zaścianku nie wybrał się szukać w ciemno. W doborowym towarzystwie zawsze raźniej. Nawet jeśli z bohaterstwa, głupoty albo samotniczego charakteru tułacz zdecyduje się wybrać w drogę bez towarzysza podróży, to już gwiazdy łaskawe i wiatry pomyślne zatroszczą się o to, żeby go miał. I to szybko. Szkoda tylko, że nie zawsze dokonają pobieżnej chociażby selekcji kandydatów, sprawę tę pozostawiając całkowicie w gestii samego podróżnika.
Tak więc plan przygody był genialny. Lutowy weekend spędzony pod Brukselą u znajomego użyczającego i gościny i pieniędzy. Za pożyczone w Belgii jurki dotrzeć miał drogą powietrzną na Zieloną Wyspę, tam zakwaterować się u rodziny przyjaciela, przebywającej na miejscu już od roku, a więc obeznanej w terenie na tyle, że pomocą może posłużyć przy wyszukiwaniu zaściankowych cieniów nadających się pod weekendową uprawę przygód. Nawet gdyby miało się znalezienie odpowiednio spokojnego miejsca nie powieść, zawsze można było wrócić do punktu wyjścia, prawda? I prawda i nieprawda. Po pierwsze, ówczesna Irlandia okazała się mieć do zaoferowania tyle zaściankowych cieniów, dosłownie obrastających na dziko przygodami niczym polnym chwastem, że możliwość rychłego powrotu do punktu wyjścia niebawem stała się teoretyczną tylko możliwością. Po drugie, nikt o tym nie mówi, ale punkt wyjścia jest punktem ruchomym na tyle, że wręcz niemożliwością jest spotkać go dwa razy. Nawet kiedy zatoczy się pełen krąg o promieniu pięciu lat. Odpowiedniejszym od punktu wyjścia określeniem było by chyba „okno startowe”, albo „okno sposobności” – trudna do powtórzenia konfiguracja ciał niebieskich, ciał kobiecych, ciał fizycznych i ciał duchowych, przez którą przelatuje się z jednego życiowego położenia w następne, by za chwilę kolejnym oknem pofrunąć dalej.