Sa'el [suspens] prolog do powieści, prawie ukonczonej

1
„Przez ogród mój szatan szedł smutny śmiertelnie
I zmienił go w straszną, okropną pustelnię...
Z ponurym, na piersi zwieszonym szedł czołem
I kwiaty kwitnące przysypał popiołem,
Trawniki zarzucił bryłami kamienia
I posiał szał trwogi i śmierć przerażenia...
Aż strwożon swym dziełem, brzemieniem ołowiu
Położył się na tym kamiennym pustkowiu,
By w piersi łkające przytłumić rozpacze
I smutków potwornych płomienne łzy płacze..”.


Leopold Staff „Deszcz Jesienny”









WWW Oto jestem. Stałem się. Choć byłem zawsze …, ale jestem i jestem sam. Choć nigdy nie byłem z kimś. Oto wypełnia się mój los. Wypełnia się nagle, choć niespodziewanie spokojnie i jak już przecież wiem, planowo. Czekałem na ten dzień, od samego początku istnienia.
Teraz, kiedy przyszedł, jest mi smutno i bardzo bym chciał by tak naprawdę nigdy nie nadszedł. Oto znoszę katusze łez gorzkich i suchych, bo ziściło się moje największe pragnienie.
Stawię mu czoła, jak mężczyzna, ale tylko przez świadomość jak bardzo jest nie uchronny. Dziś widzę jak moja siłą była tylko narzędziem sądu, słabość narzędziem posłuszeństwa. Oto idę przed siebie w czarne objęcia nieskończonej nocy, przeciskam się przez nią jak przez wąski otwór a ona tężeje z każdą chwilą w około mnie, aż wreszcie po którymś z kroków pogrążam się w bezmiarze bezładu. W około mnie nie ma już nic, na czym mógłbym postawić swoją naga stopę. Nie przeraża mnie to, już nie. Przecież nigdy nigdzie nie postawiłem swojej stopy, przecież zawsze byłem włóczęgą boskich światów, jestem tu tylko narzędziem, narzędziem tępym i okrutnym. Czy sprawiedliwym? Po tysiąckroć, nie! Jestem tylko mieczem, który stworzono by zabijał, szybko i wprawnie lub pomału, uporczywie i boleśnie. Zimna dłoń samotności zaciska się w około mnie, wyciska ze mnie pot i krew, moja nieznośna przyjaciółka. Nigdy nie wyciska łez, bo przecież stal nie płacze, stal można ubabrać w błocie albo krwi, można ją wygiąć, połamać albo wyrzucić, ale za nic nie nauczy się jej płakać. Ona ma zagłębiać się w miękkim i ciepłym ciele, ma się przebijać przez skórę niczym żeglarz walczący ze sztormem, wchodzić głębiej i głębiej, przyglądać się pogrążonemu w ciemności wnętrzu i wdzierać światło, nurzać się w gorącej krwi jak w wannie z gorącą wodą, kosztować tętniącego jeszcze życiem mięsa i łamać kości.
Kiedy już się nasyci, wtedy samotność szarpie za włosy, gwałtownie i stanowczo wyciąga zbrukaną klingę, wyciera o ubranie martwego marzenia i odchodzi, nawet przez moment nie myśli o tym jak bardzo zbrukała swoje narzędzie, ale ono wie i cierpi, cierpienie rozsadza jej serce, spluwa na potępioną duszę i wrzeszczy, co sił, tak bardzo pragnie wybaczenia.
-Cisza!!!- Wrzasną Samael, w pokoju nie było nikogo i właśnie do nikogo krzyczał by wreszcie dał mu spokój, tak pragną odrobiny spokoju, choć chwili ukojenia szalejących zmysłów, ale nawet teraz, kiedy był zupełnie sam znalazł się ktoś by go dręczyć, znalazł się on sam, czyli nikt. Nikt.
„Dla demiurga nie istnieje, jestem dla niego mniej niż pył, nie liczę się, choć on wie o moim istnieniu. Ironio, nie istnieje tylko, dla niego, ale w jakiś sposób jestem, bo myślę, trwam w czymś więcej niż pustce, bo przecież czuję, o jak potwornie czuję katusze tego bytu. Tego parszywego bytu, którego tak bardzo nienawidzę, tego, który mnie wytrącił z łaski bogów i zesłał na wieczne potępienie, mnie posłańca światła. „
Wzrok błądził po pustym pomieszczeniu, pokój był bardzo mały, ledwie mieściły się tu krzesło i mały stolik, ściany były nagie, nagością starych kobiet, popękane, obdrapane z dawnych kolorów pogrążone były w szarości świtu. Z prostokątnego otworu w ścianie, który kiedyś był zapewne oknem wiał zimny przejmujący wiatr, po jego przeciwległej ścianie zioną czernią inny prostokątny otwór, który z cała pewnością był kiedyś drzwiami.
-Oto mój los- rzekł Samael- Przez maleńkie okienko oglądam świt nowego dnia, patrzę jak jasna energia słońca ożywia nieskończone byty, wolno mi patrzeć na to przez wąską szparę, ale mam za sobą drzwi. Drzwi zawsze otwarte, za nimi jestem najmilszym z gości, pierwszym z tych, których chcieliby tam zobaczyć. Za tymi drzwiami rozciąga się nieprzenikniona ciemność. Oto miejsce, dla mnie, który przez tak długą rozciągłość czasu kochał światło. Mogę teraz bez przeszkód pławić się w ciemności, mogę też zostać w tym pokoju, w szarości, jak jeszcze jeden pyłek w dolinie kurzu. Niewolno mi tylko wyjść przez okno, nie wolno mi żyć tam, wolno mi tylko patrzeć. Więc nurzam się, po raz kolejny, w jedwabistej sieci atramentowej nocy. By znów stanąć na czele własnego jestestwa.
Raz powziętej decyzji, Samael nigdy nie zmienił, jego oczy patrzyły w czerń i ani przez moment nie przeszło mu przez głowę by się odwrócić jak żona Lota i spojrzeć na to, co zostawia za sobą. Ściany, stół, taboret i okno, wszystko rozpływało się w ciemności. W powietrzu, unosił się słodki odór zgnilizny, coraz silniejszy z każdym krokiem, coraz bardziej nieznośny, jak gdyby siłą wdzierający się w nozdrza, zostawiał na podniebieniu kwaskowaty posmak śmierci. I oto znikło już wszystko, ciemność stała się absolutna, pokryła satyną dłonie, wlała się przez usta i nos do żołądka, przez płuca przenika do krwioobiegu aż w końcu rozchodzi się w sercu. Samael jest teraz pełen rezygnacji, ciemność zawładnęła nim tak jak on nie raz władał kobietami. Stara się swym wzrokiem przebić, choć niewielką warstwę, dojrzeć coś, co dałoby mu jakiś punkt odniesienia, jakiś znikomy kawałek realnej materii, na której mógłby postawić swoją stopę. Na próżno.
Podąża przed siebie, sunie w ciemności jak wąż, gładki i śliski. Zwija się w kłębek wypatrując ofiary, czeka aż pojawią się myśli, które nie będą jego myślami. Wie doskonale, że usłyszy je już za kilka chwil.
Pragnie je usłyszeć, jak syczą mu do ucha wszystkie lęki, obawy, troski i pragnienia.
I o to brzmią już, delikatnie, lecz dźwięcznie.
” Za wysoko? Za nisko? W sam raz.”

Słońce chyliło się pomału, ku zachodowi, dzień był bezwietrzny i niezwykle parny. Tak wysokich temperatur nie zanotowano w tym regionie od 20 lat. Ludzie z pobliskiego miasta, wylegali z nagrzanych od słońca kamienic i bloków, szukając ukojenia w chłodnej wodzie jezior, klimatyzowanych pubach albo zajadając zimne lody. W śród nich byli i tacy, którzy szukali chłodnego ukojenia pod szeleszczącym dachem lasów.
Niektórzy spacerowali po nich prowadząc swobodne rozmowy i nawet nie przeczuwając, że są tak spokojni, właśnie dzięki miejscu, w którym się znajdują. Byli i tacy, którzy rozkładali na polankach kraciaste koce i przy nieskrępowanym śpiewie ptaków zajadali się różnymi smakołykami lub pili piwo. Było jednak trzech ludzi, którzy nie mieli bynajmniej ochoty wylegiwać się na kocyku albo zajadać lodów, choć z pewnością nie pogardziliby zimnym piwem. Szli swobodnym i strasznie nie równym krokiem. Chudy wysoki, na przedzie. W niebieskiej dżinsowej kurtce z, za której wystawała kołysząca się w rytmie kroków butelka z przezroczystym płynem i wygniecionych brudnych spodniach, wyglądał jak jakaś pokraczna karykatura Jamesa Deana, krok za nim szedł nieco niższy mężczyzna, krok miał bardzo pewny, szedł w wypiętą piersią i kołysał lekko szerokimi ramionami w prawej dłoni ściskał karton soku, rozdzielał ich trzeci, ubrany w zielone wojskowe spodnie i zieloną czapkę, sączył dym z tlącego się papierosa, on jeden wyglądał jakby nawykł do leśnych wędrówek. Szli przez jakiś czas, przed siebie rozmawiając i żartując z siebie nawzajem. Mogli mieć najwyżej po dwadzieścia kilka lat, już w pełni swoich sił, ale jeszcze nieskruszeni życiem. Przynajmniej takie sprawiali wrażenie. Szli jakiś czas drogą w głąb lasu, poruszając przeróżne tematy.
-Weź, obstaw pojarkę, co ziooom?- Zawołał wysoki.
-O, ej, ja też chce fajure- odezwał się drugi
-No to, kurwa, bierzcie calaka- Powiedział spokojnie mężczyzna w czapeczce sięgając po papierosy.
Jakiś czas szli paląc w milczeniu aż dotarli do rozwidlenia drogi. Po prawej tuż przed nimi wznosił się stary zniszczony przez czas budynek. Wyglądał jak stary szpital albo inny budynek ogólnego użytku. Rzędy powybijanych okien zionęły czernią, gdzie niegdzie wyrastały z nich małe drzewka. Od dołu ściany pokryte były mchem i porostami, tak, że cały budynek zdawał się po prostu wyrastać z ziemi jak jeszcze jedno, nieco zdeformowane, drzewo. Dookoła niego wznosiło się wysokie ogrodzenie, na którym widniała czerwono biała tablica z napisem „ Zakaz wstępu! Wejście na teren budynku grozi śmiercią”
-O kurwa, to o tym mówiliście?- Zapytał z ciekawością mężczyzna w zielonej czapeczce, przyglądając się opustoszałemu budynkowi.
-Hardcore, co?- Zapytał nie kryjąc podniecenia wysoki- już dawno chcieliśmy zobaczyć jak to w środku wygląda- patrzył w ciemną głębię powybijanych okien z mieszanina lęku i ciekawości.
Wolnym krokiem podeszli do ogrodzenia i wszyscy trzej przeskoczyli na drugą stronę. Podeszli pod szaro zieloną fasadę, wzrokiem wodzili po szerokim pęknięciu, które niby dziwny kwiat wyrastało z fundamentów, kręcąc się i wijąc sięgało aż do okiennej ramy.
-Za wysoko żeby podskoczyć- zauważył barczysty
-Za wysoko… za nisko… w sam raz- mruczał pod nosem mężczyzna w czapeczce grzebiąc w zielonym plecaku- nie pękaj Andrzejek, będzie dobrze- powiedział wyciągając niebieską linę, niewielką kotwiczkę i szelki.
-O shiiiit!- zawołał Andrzej- ale ostro, masz cały sprzęt.
- Skąd ty to wziąłeś co? Łukasz?- zapytał wysoki
-A wiesz- mówił Łukasz zaplatając kotwiczkę na końcu linki- bywało się tu i tam, i mam- uśmiechną się pod nosem i zaczął kręcić liną- To może być ciekawe- dodał i wypuścił linkę z rąk.
Za trzecim rzutem, kotwiczka mocno wczepiła się we framugę okna i można się już było po niej wspinać.
-Podobno kiedyś był tu szpital psychiatryczny, a tam dalej- powiedział Andrzej wskazując palcem na resztki ścian prawie całkiem zatopione w krzaczastych bzach- było krematorium.
-Bez kitu, to może być całkiem ciekawe- mrukną Łukasz, przeciągając słowa.
-Dobra panowie, dość pierdolenia, ja wbijam na górę, kto ostatni ten rura- zawołał mężczyzna w dżinsowej kurtce. Chwycił mocno linę, zaparł się nogami i zaczął wciągać. Na ścianie zostawały błotniste ślady jego adidasów, był już prawie przy oknie kiedy noga poślizgnęła mu się i zjechał po linie z powrotem na dół.
Koledzy wybuchli śmiechem.
-O, kurwa!- krzyknął wysoki patrząc na swoje czerwone opuchnięte dłonie- fuck! fuck!- chodził dokoła śmiejących się kolegów dmuchając na ręce.
-No dobra- powiedział stanowczo, choć wciąż się uśmiechając Łukasz- ja wejdę pierwszy-. Naciągną na dłonie skórzane rękawiczki, chwycił linę i mocno zaparł się wojskowymi butami o obdrapaną ścianę szpitala. Wspinał się bardzo wprawnie i znać było że nie robi tego po raz pierwszy, szybko doszedł do framugi i wciągną się do środka. Koledzy patrzyli jak znika w czarnym otworze ale nie kwapili się by ruszyć za nim. Stali przyglądając się pustej przestrzeni jakby w oczekiwaniu czy z Łukaszem wszystko w porządku. On jednak nie kwapił się by do nich wyjrzeć. Od momentu kiedy znalazł się wewnątrz budynku ogarnęło go dziwne uczucie jakby wchodził do czyjegoś domu, do domu nieobliczalnego szaleńca który właśnie smacznie sobie śpi, w którymś z tych opuszczonych pokoi. Sala do której wszedł była prawie pusta, stało tu tylko brudne zardzewiałe łóżko z resztką szarego materaca i wygięty w połowie stojak na kroplówkę, na ścianach po za spękaną szarością gdzieniegdzie żyło kilka roślin. Zrobił krok na przód i zatrzymał się słysząc trzask łamiącego się szkła. Pod nogami było kilka kawałków szyby ułożonych w taki sposób że kiedy na nich staną wszystkie się rozbiły, robiąc przy tym okropny hałas. „Zupełnie jakby ktoś ułożył je tu celowo” pomyślał Łukasz. Znów pomyślał o szalonym mieszkańcu, który może właśnie w tej chwili otworzył oczy i oczekuje w ciszy nowych odgłosów.
-I jak żyjesz?
-Co tam jest? Łukasz!
-Słyszysz? Nie wygłupiaj się!
Łukasz słyszał te głosy ale cos w nim mówiło że należy być cicho, nie należy hałasować w domu umierającego, tak samo jak tu. Jego wzrok przenosił się ze ściany na ścianę, delikatnie zrobił kolejny krok przed siebie. W powietrzu unosił się słodkawy odór zgnilizny, coś pomiędzy gnijącymi roślinami a gnijącym mięsem, nieokreślony. Zrobił jeszcze kilka kroków, zrobiło się jakby ciszej, miał wrażenie że w tej ciszy niemal słyszy własne myśli jak odbijają się od nagich ścian. Wzrok zatrzymał na pustej framudze drzwi, za którą była już tylko ciemność, wpatrując się w nią miał wrażenie jakby pośród jego myśli napływały też inne, obce myśli, jak gdyby patrzenie w to właśnie nieokreślone miejsce w ciemnościach korytarza, miało moc inicjowania pewnych myśli i uczuć. Im bardziej zbliżał się do tego miejsca tym myśli stawały się bardziej intensywne a uczucia które go ogarniały co raz bardziej przesiąknięte rozpaczą. Było w tym coś nie ludzko przerażającego, coś co wydawało się być po prostu złe, ale w jakiś sposób było też intrygujące. „Mam w głowie nie swoje myśli, myśli które przyszły z nikąd” „a może ta ciemność jest tylko lustrem które odbija moje wnętrze, ukazuje mnie takim jakim naprawdę jestem, przede mną samym” . Drżąc, zrobił kolejny krok w stronę ciemności, coś strasznie zapiekło w mostku, przyłożył prawą ręką jakby w nadziei że kiedy go dotknie ból minie, ale nie miną, wciąż czół coś jakby płomień, który palił go od wewnątrz. W głowie pojawiło się jeszcze więcej myśli, były już tak silne i wyraźnie, że zabrzmiały w głowie niemal czystym szeptem.
- „Tak długo musiałeś to znosić… tak długo cierpiałeś… masz prawo… teraz już ci wolno”
-Mogę? Ale, przecież on…, przecież ja…- szeptał Łukasz
-„On? A gdzie był on kiedy cierpiałeś? Gdzie był kiedy cierpiała twoja rodzina? Jego niema.” Nigdy nie było”- odpowiedział głos
-Niiie!- krzykną Łukasz- Kłamiesz!- padł na kolana i złapał się dłońmi za głowę. Czół że w jego świadomości jest zbyt wiele, za dużo, nie pomieści się i ona pęknie. Jaźń rozerwie się na części a on już nigdy nie będzie sobą.
-Kim jesteś?- zapytał szeptem
-„przecież wiesz, tak jak wiesz co musisz zrobić, bo nie pozwolisz by cie poniżano”
-Ale… Ja… Ja nie jestem pewien…-
-„Jesteś, tylko sobie przypomnij. Wszyscy cię zdradzili, zostałeś sam”
I o to nagle zobaczył, własną matkę płaczącą w kącie szarego pokoju. Struga zeschniętej krwi czerniała jej na brodzie i pod lewym okiem.
-„nie chce”- szepną. Cała siła woli starał się przywołać, jakąś inną myśl, inne wspomnienie, ale umysł jak gdyby przestał go słuchać. Oto on sam leżał pobity, rozciągnięty na ziemi, jak trup. Całe ciało bardzo go boli, z nosa szybko leci krew, miesza się z potem i trafia do spękanych ust. Jej smak jest tak obrzydliwy, że zaraz nim zwymiotuje, a oni śmieją się z niego. Stoją nad nim i śmieją się, zupełnie pijani i tak potwornie bladzi.
-Nie!- Krzykną. Otworzył oczy, nie będąc świadomym, że je zamkną i zobaczył, że jest już prawie w ciemności korytarza, choć nie pamiętałby zrobił, choć krok więcej w jego stronę. Klęczał w połowie framugi, chciał wstać, ale ciemność zdawał się przykleić do jego ciała jak smoła, nie mógł jej z siebie zrzucić i czół ja wciąga go coraz bardziej i bardziej, choć wcale się nie porusza. Była już na jego rękach, na twarzy i włosach, oblepiła plecy. Chciał krzyczeć, ale kiedy tylko otworzył usta, wlała się przez nie, czarna, gęsta jak smoła, nieprzenikniona.



To było, takie dziwne. Częścią kary była świadomość istnienia barw. Wiedział ze są, i że są częścią światła, ale nie potrafił ich zobaczyć. Znał tylko, świat szary, świat brudny i monotonny. Mimo to miał świadomość, że myśli i uczucia tego człowieka są barw pełne, jest w nim cała paleta uczuć, cała gama emocji. To dobre emocje, łatwo je pobudzać, łatwo ich dotykać, szkoda tylko, że nie można ich zobaczyć. Było w tych uczuciach coś bliskiego. Coś, co sam znał bardzo dobrze przed wiecznością swojego wygnania. Przerażająca jest myśl by tak płochliwą duszę można była zamknąć w tak słabym ciele. To najwspanialsza jaźń, jaką kiedykolwiek widział i tak łatwo było ją pobudzić, piękna, pięknie było by ją skalać. Wnieść odrobinę błota, no może trochę więcej niż odrobinę, na jej nieskalaną jeszcze powierzchnie.
-Łukasz! Łukasz!
-Łukasz, jak nie przyjdziesz to pijemy bez ciebie, Andrzej już flaszkę roztworzył.
Wchodzili, jeden za drugim, przez wąski otwór w ścianie. Nad powierzchnią zjawisk, prześlizgiwali się żeby przyjść do mnie. Jakie gładkie są ich dłonie, można by je rozorać ostrym paznokciem, aż by kwiczeli z bólu, wzywaliby swoje matki i ojców, prosiliby, błagaliby swojego boga o wybawienie!
Ale on by nie przyszedł… Zostaliby ze mną, moje czarne owieczki, idą na rzeź nieświadome swojego losu. Wszystkie uczucia na zewnątrz, to zbyt łatwe, zbyt proste. Zaopiekuj się nimi.
Nie, to ja będę ich teraz prowadził.

2
Przeczytałam. Uff.

Bardzo spodobał mi się wiersz Staffa na początku oraz ten fragment tekstu:
Niesforny włóczykij pisze:Oto jestem. Stałem się. Choć byłem zawsze …, ale jestem i jestem sam. Choć nigdy nie byłem z kimś. Oto wypełnia się mój los. Wypełnia się nagle, choć niespodziewanie spokojnie i jak już przecież wiem, planowo. Czekałem na ten dzień, od samego początku istnienia.
Czytając ten tekst, zauważyłam gdzieniegdzie literówki - poprawić je. Jeszcze jedna drobna uwaga: w dialogach po myślnikach daje się odstęp. Wtedy jest to bardziej estetyczne i czytelne.

Ale ogólnie podobało mi się, zwłaszcza ten fragment o Samaelu.
Każdego ranka, każdej nocy
Dla męki ktoś na świat przychodzi.
Jedni się rodzą dla radości,
Inni dla nocy i ciemności.

Wieczność kocha dzieła czasu.


– William Blake

3
Witam.

Na początek jedna ważna sprawa :

Ł

O co chodzi?
- szepnął
- krzyknął
- uśmiechnął
- wrzasnął

To pierwsza rzecz, która kłuje w oczy niczym bagnet od kałacha. Druga to cała masa niepotrzebnych powtórzeń, a trzecia - to zapis dialogów.
To na dzień dobry są rzeczy do poprawy.
Powinieneś sam je wypatrzyć. Dialogi to smok, z którym ma problemy co drugi forumowicz, więc podobnie jak i innych, odsyłam do odpowiedniego topiku (przy okazji, ktoś go w ogóle czyta?) Z powtórzeniami powinieneś też sobie poradzić - używaj funkcji synonimy w wordzie i czytaj kilkukrotnie NA GŁOS tekst. Wyłapiesz zaraz o co chodzi.
Przykłady:
a ona tężeje z każdą chwilą w około mnie, aż wreszcie po którymś z kroków pogrążam się w bezmiarze bezładu. W około mnie nie ma już nic, na czym mógłbym postawić swoją naga stopę. Nie przeraża mnie to, już nie. Przecież nigdy nigdzie nie postawiłem swojej stopy,

Teraz fabuła:

Zaczynasz dobrze. Do momentu

stal można ubabrać w błocie

Jeszcze da się czytać. Potem jest już równia pochyła. W dół. Tym całym "ubabrać" rozwaliłeś cały klimat, który w miarę fajnie budowałeś w tym prologu. Strasznie ten wyraz trzeszczy. On po prostu tam nie pasuje. Dalsza część wstępu jest niestety niezjadliwa. Natłok opisów jaki serwujesz, cały ten paraegzystencjalny monolog Samaela tak przytłacza, że człowiek w połowie zaczyna się zastanawiać " osso chozzzi? ".

Za dużo, za bardzo, za skomplikowanie.

Część druga - jeżeli jest niezwykle gorąco to
- po pierwsze - ludzie nie wyłażą z domów, tylko w nich siedzą, ewentualnie gdzieś indziej, gdzie jest cień.
- po drugie - w takich wypadkach jest zwykle ogłaszane zagrożenie przeciwpożarowe i wstęp do lasu jest surowo zakazany.
- po trzecie - nie kupuję gościa łażącego w jeansowej katanie w upał o jakim piszesz. Już w zwykłej koszuli jest ciężko chodzić.
- po czwarte - jako osoba nieco uprawiająca alpinistykę w żaden, ale to żaden sposób nie kupuję fragmentu o włażeniu po lince.

Ogólnie miało być mrocznie i strasznie lecz niestety nie wyszło. Temat masz ciekawy. Sądzę, że po odpowiednim przerobieniu wyjdzie z tego ciekawe opko, jednak na razie jest nie najlepiej. Jeżeli to prolog do powieści, powinieneś sprawić, żeby czytelnik chciał czytać dalej, żeby fabuła go wciągnęła.
A tego tu się nie czuje.

Pozdrawiam.
Black.
"Stąpać po krawędzi, gdzie lęk i strach..."

Muszę uczyć się polityki i wojny, aby moi synowie mogli uczyć się matematyki i filozofii. John Adams.

4
Jak na mój gust trochę za wcześnie decydujesz się na powieść. Właściwie w dużej mierze zgadzam się z Frankiem.

Pierwsza część o Samaelu ma potencjał by być ciekawą, ale musisz znaleźć złoty środek, bo przeginasz z tym - jak Frank określił - paraegzystencjalnym monologiem. Po jakimś czasie, miast ciekawić, nuży i na dodatek niewiele z tego wynika.

Dalszy fragment, ten bardziej fabularny, wieje sztucznością. Po pierwsze zachowanie postaci (te dżinsowe kurtki, wychodzenie na upał), po drugie ich teksty. Np. "co ziooom?" czy "shiiit" (przy okazji - nie przeciągaj tak wyrazów, bo to po prostu śmiesznie wygląda i raczej nie pełni odpowiedniej funkcji). Strasznie sztucznie wypadają te ich rozmowy, szczególnie w zestawieniu z ułożonym, grzecznym i dokładnym narratorem (myślę, że już lepszy efekt by był, gdybyś od początku wszystkich nazywał po imieniu, a nie "drugimi mężczyznami" itp.). Rozumiem, co chciałeś osiągnąć, ale nie jest to łatwe. Bardzo cienka granica jest między realistycznym dialogiem (szczególnie takim luzackim), a parodią.

Elementy techniczne jak zła interpunkcja, zły zapis dialogów, błędy ortograficzne (wrzasną czy czół) i literówki mocno pogarszają odbiór tekstu. Niby to takie szczegóły, ale są one strasznie ważne, żeby czytelnik mógł w komfortowych warunkach poznawać opisywaną przez Ciebie historię.

Podobała mi się zagrywka z ” Za wysoko? Za nisko? W sam raz.”, ładna i zgrabna, oraz niektóre metafory, porównania (np. obdrapane ściany i stara kobieta czy budynek jako zdeformowane drzewa [naprawdę ładne i tworzy klimat]). Zalążek fabuły wygląda całkiem interesująco pod warunkiem, że nie zmieni się to w typowy motyw opętania przez złą, zwichrowaną siłę.

Umiesz pisać, ale musisz wciąż sporo się nauczyć, musisz ćwiczyć, analizować swoje błędy i książki, które Ci się podobają. Zdecydowanie zadbaj również o stronę techniczną, bo jest bardzo istotna. Powodzenia w samodoskonaleniu. :)

Pozdrawiam.
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"

5
Tak się domyślałem że będzie trochę błędów, niestety moja dysleksja połączona na sztywno z trzema dniami bez snu trochę mnie zmyliła. Postaram się lepiej następnym razem. Do rozdziału o dialogach i innych grzechach głównych już dotarłem i poprawie to.

Słowo ubabrać, jakoś tak mi jednak najbardziej tam pasowało. Jeśli chodzi o upały i wychodzenie ludzi to w moim mieście ( być może dla tego że mnóstwo tu jezior i lasów) zawsze pełno jest wszędzie ludzi w gorące dni. W lesie bywają ich całe chmary i żadne zakazy nie robią na nich większego wrażenia. Tak jak i na mnie, moja kurtka dżinsowa która nosze niezależnie od warunków pogodowych;) Odnośnie nie rozumienia elementu wspinaczki to nie potrzeba specjalnych umiejętności żeby wspiąć się na framugę okna, wiec się nie rozpisywałem.
Teraz dialogi. Jeśli na prawdę brzmią sztucznie, to jest to przewrotny paradoks, bo są żywcem wycięte z rozmowy, którą słyszę niestety dość regularnie(ale wezmę to pod rozwagę).

Suma summarum dzięki za poświęcony czas i krytykę. Generalnie cały pomyśl jest inspirowany starą żydowską legendą, Chętnie podzielę się w przyszłym tygodniu pierwszym roz. jest obszerniejszy i w specyficzny sposób koreluje z tym wydarzeniem.

Dziękuje raz jeszcze i Pozdrawiam
"Ludzi można podzielić na dwa rodzaje; tych,

którzy są wytworem świata, w którym żyją, i tych

którzy są wytworem samych siebie, którzy choć

świata nie zmienili, nie dali się zmienić światu.

Oni chodzą po świecie a nie świat po nich” Sted

http://baloniku.blogspot.com/
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”