Ja jestem Pan

1
Ciemność



Po długim okresie nicości przed dziobem statku ukazał się mały, ciemny jak próżnia punkt. Zniszczony długą podróżą twór zaczął powoli budzić się do życia; przez bramki neuronowe popłynął odmienny niż dotychczas sygnał. Sprzężony z konsolą sterowania mózg neuropilota począł wydawać kolejne rozkazy. światło na korytarzach, światło w kabinie hibernacyjnej i światło przedostające się przez zmrużone oczy. światło budzące zdezorientowanie po tak długim letargu. Tylko przestrzeń kosmosu pozostała bezbarwna, pusta i martwa; a pancerz statku wtórował jej ślepo. Bezbrzeżna cisza wypełniała próżnię, bezżycie było wszechogarniające. Jak daleko sięgały teleskopy elektronowe – pustka i samotność... i ten mały punkt, bezbarwna plamka, która już wkrótce miała się stać planetą. A wewnątrz, w statku kosmicznym, załoga powoli budziła się do życia.



łucja Lemiak – załogowa encyklopka otworzyła szeroko oczy. Koszmar, który trwał permanentnie od setek lat zniknął nagle. Leżała w jasno oświetlonym pomieszczeniu, błękit bił od ścian, leżała w błękicie. Czuła zimno, aparatura medyczna kontrolowała jej ciało. Kobieta nie potrafiła jeszcze się poruszać, leżała więc bezwładnie, czekając na sygnał.

Niespodziewanie usłyszała syk otwieranych drzwi i Siergiej Atomowicz – jeszcze półnagi – przywitał ją niepewnym, bladym uśmiechem.

- Możesz wstać, łucja?

Nie odpowiedziała, usta nie chciały się poruszyć.

- Tak myślałem. Ważne, że się obudziłaś. - Podszedł do konsoli automatu medycznego, wybrał z menu odpowiednią pozycję, cały czas przy tym mówiąc. - Aśka jest już w kuchni. Wzgardziła witaminami i szuka prawdziwszego jedzenia. Gdybym miał wódkę, chętnie bym się z nią upił. Peter śpi dalej – nie potrafię nic z nim zrobić, ale ty zaraz powrócisz do życia. Poradzimy sobie, nie martw się. Spaliśmy nieco ponad planowany czas. – Uczynił przerwę, spojrzał w zaskoczone oczy encyklopki. – Według zegara o trzysta lat za długo... tak w przybliżeniu. Mięśnie miały absolutne prawo przez ten czas trochę zesztywnieć – zachichotał nerwowo. – No proszę, to zajmie jeszcze chwilkę. To nic przy bitych czterech stuleciach.

Leżała dalej, ciepło rozgaszczało się w zdrętwiałych mięśniach. Później przyszedł ból... nie był zbyt natarczywy, może wręcz przyjemny. Poczuła, że jest naga i odruchowo zasłoniła piersi.

- Proszę, udało się, jak widzę!

- Są tu jakieś ubrania? - zapytała, czując, że zaczyna się czerwienić.

- Tutaj nie – zaśmiał się Atomowicz. - Wiele w życiu widziałem kobiet w negliżu. Jestem lekarzem.

- A ja jestem naga – odpowiedziała, z lekkim uśmiechem.

- Już idę, nie będę patrzeć. Szatnia i prysznice na lewo, kuchnia na prawo. Ja idę do przodu, do kabiny pilota. Wyobraź sobie, że on przez bitych czterysta lat pilotował na podtrzymaniu. Mam nadzieję, że jeszcze żyje.

- Idź już, idź. Za jakieś pół godziny dołączę do ciebie.

- Pół godziny to nic przy czterystu latach! - krzyknął jeszcze, wychodząc. Silił się na dobry humor, ale maska, jaką przywdział była zbyt jaskrawa i sztuczna, by wziąć ją za jego prawdziwą twarz.

Niepokoi się, trudno nie przyznać mu racji – pomyślała łucja. Zauważyła, że idąc korytarzem niepewnie stawiał kroki – na nim też hibernacja odcisnęła swoje piętno. Blade, lekko otłuszczone ciało medyka... bladość jego skóry. Czterysta lat ciągłego koszmaru, jak zapętlony na taśmie film z XX wieku.

Tonęła w błękitnym świetle, tak pięknie było znowu żyć.



Stwierdzenie, jakoby neuropilota można było uznać za żywego, było mocno na wyrost. Tak przynajmniej twierdził Siergiej, a on był w dziedzinie medycyny największym autorytetem. Co prawda wykształcenie pani Lemiak dawało jej podstawy do tego, by ocenić sytuację osobiście, ale jakiż miało by to sens? Wolała na razie białe szaty obserwatora. I rzeczywiście – biały kombinezon opinał jej ciało. Jej krępa sylwetka nie nabrała w nim żadnych wyjątkowych walorów estetycznych, ale nie temu miało służyć to ubranie. Jej kobiecość nie miała zresztą mieć wyraźnego znaczenia dla misji, była tutaj encyklopką.

- Jeśli go odłączę, zginie. Na dobre zrósł się z siecią – westchnął Siergiej. - Jest jak warzywo.

- Więc co z nim możemy zrobić? Zostawić go tak? - zapytała łucja.

- Nie mamy wyboru, a przecież zamierzamy wrócić, prawda? Bez pilota to niemożliwe. Przykro mi, stary. - Klepnął Ziemika w ramię. Pożałował tego, poczuł jakby uderzył przedmiot. - Kurwa.

- A co z Szulcem? - wtrąciła się milcząca do tej pory Joanna - nie możesz go obudzić?

- Nie. To przejdzie, ale ja jestem bezsilny. Musimy na niego zwyczajnie zaczekać.

- Ile może to potrwać?

- Nie wiem, Joasiu, naprawdę. Rok, miesiąc, dzień... może już oprzytomniał. Mam nadzieję, że to nie potrwa długo.

- Chore. Niech to szlag – syknęła.

- Gdyby podróż się nie przeciągnęła... w najgorszych scenariuszach nie przewidywano takiego opóźnienia. Mamy szczęście, że choć nam się udało.

- Bez tych dwóch i tak nic nie możemy.

- A co w ogóle spowodowało to opóźnienie? - zapytała łucja.

- Nie wiem, nie jestem technikiem. Tak jak powiedziała Asia – bez Szulca jesteśmy na tym statku jak bez rąk. Ale może ty coś wymyślisz. Od tego przecież jesteś. Masz jakiś pomysł?

- Na razie wiem tylko, że potrzebuję dokumentację statku.

- Peter miał ją na pewno.

- Bez niego to zajmie masę czasu, ale zrobię co mogę. A właściwie wiadomo gdzie jesteśmy? - Chwyciła się za głowę. - Jezu, tyle rzeczy na raz, ze sama nie jestem jeszcze do końca pewna, czy mam się śmiać, czy płakać.

- Na razie nic z tych rzeczy, łucjo. Co do pierwszej części – zapytaj Ziemika, może włączy ekrany. Wszystko jest tu pod niego podpięte, kawę możemy sobie co najwyżej zrobić.

- Kurwa mać – zaklął Siergiej.

- Nie jest tak źle. Cały czas jesteśmy na kursie, nie błądzimy – skonstatowała łucja.

- Na kursie na co? Nawet nie widzimy, co nas czeka. Kurwa – Atomowiczowi zaczynały puszczać nerwy. - Kurwa! Czterysta lat jak psu w dupę, a teraz nawet nie wiemy, co się dzieje. - Nikt nie odpowiedział.



- Witaj, przyjacielu – rzuciła łucja. Terminal nie odpowiedział, zamrugał jednak, sygnalizując gotowość. - Obyśmy coś znaleźli.

Założyła rękawice sterujące, wystukała komendę na hologramie klawiatury. Sto klawiszy fosforyzowało w powietrzu, żaden z nich nie był podpisany – nie było to potrzebne - Lemiak nawet na nie nie spojrzała. Istniało wiele bardziej intuicyjnych i wygodniejszych w obsłudze terminali, ale żaden encyklop nie zamienił by T100 na cokolwiek innego. Długoletni trening sprawiał, że urządzenie było niezawodne, a po skoordynowaniu z człowiekiem miało wręcz niewyobrażalne możliwości. Nie była to korelacja taka jak w przypadku neuropilota i konsoli sterowania – tu maszyna pozostawała maszyną, a człowiek Bogiem.

Kobieta umieściła chip z dokumentacją w gnieździe rękawicy, ekran wypełnił się indeksem danych.

- Jasna cholera, będzie zabawa – westchnęła.



Gdy drzwi kuchni się otworzyły, Joanna, bez większego zdziwienia, ujrzała Siergieja i łucję, konsumujących Clarkeburgery. Oczywiście produkt był syntetyczny, ale smakował niemal jak ziemski.

- Zawsze zastanawiałem się, czy automaty mają zaprogramowane jakieś mięsne jedzenie... nurtuje mnie od dawna, jako mogło to smakować – mówił medyk, w przerwach, pomiędzy przełykaniem kolejnych kęsów nafaszerowanej papką serowo-warzywną bułki. Ser oczywiście był tylko podróbką ziemskiego odpowiednika, podobnie pomidor, sałata i cebula.

- Naprawdę chciałbyś tego spróbować? Przecież to obrzydliwe – skrzywiła się encyklopka. - A może zjesz kawałek mojej ręki... Jezu...

- A właśnie, Jezus podobno jadł mięso. Ludzie przez wieki robili to całkiem legalnie i nie widzieli w tym nic złego.

- Ale to było wieki temu, to byli barbarzyńcy. Może nie w takim stopniu, jak amerykanie, ale jednak.

- Przecież nie powiedziałem, że chcę mięsa... mówię tylko o zsyntetyzowanym smaku.

- Może od razu odchody, to jest dopiero egzotyka – mruknęła Joanna.

- A co ty taka ponura? - odparł Siergiej, ale jego mina niewiele była pogodniejsza od twarzy żołnierki. - Czekaliśmy na ciebie.

- Byłam u Petera.

- śpi dalej?

- Zgadłeś. Ma troszkę żywsze tętno, ale niewiele.

- Sprawdziłaś aktywność mózgu? - zapytała z nadzieją łucja.

- Owszem, bardzo głęboka delta. Są jakieś zaburzenia, chyba śni.

Też śniłam, Przez czterysta lat – pomyślała Lemiak. - Permanentny koszmar.

- Wyjdzie z tego – skonstatował Atomowicz. - Dajmy mu czas.

Wilk podeszła do automatu, wystukała kombinację klawiszy. Wyświetlacz odpowiedział, coś w środku zaszumiało.

- Soja? - zapytał medyk z przekonaniem. - Urozmaić sobie trochę dietę.

- Weź pod uwagę, że przez niemal pół wieku nie jadłam, mam dużo do nadrobienia. Dowiedziałaś się czegoś, łucjo?

- Niestety niewiele. Ogarnięcie dokumentacji – takie pobieżne – zajmie mi jeszcze kilka dni.

- Czterysta lat...

- Daj spokój, Siergiej. To ma znaczenie, każdy dzień. Nie obudziliśmy się przez przypadek, zbliżamy się do czegoś. Wylądujemy i co dalej? Nie otworzymy nawet włazu.

- Może Szulc się do tego czasu obudzi

- Nie możemy sobie pozwolić na takie gdybanie, Siergiej. - W Joannie znów począł odzywać się zmysł żołnierski. - Nie mamy nawet pojęcia co nas tam spotka.

- Krzysztof przecież cały czas pilotuje. Ma instynkt samozachowawczy.

- Ziemik to pieprzone warzywo! - wybuchnął nagle medyk. - Nie wiem nawet, czy on jeszcze myśli. Bóg jeden wie, w co zmienił się jego mózg po tak długim czasie. Był czterysta lat na podtrzymaniu! Kurwa, czterysta lat! Nie ma pojęcia, czy to coś, co pilotuje nasz statek jest w ogóle jeszcze człowiekiem.

- Zamknij się, Atomowicz, proszę. - Usta łucji Lemiak drżały. Była bliska płaczu, jej rozmówca nie wyglądał lepiej. Medyk wyszedł bez słowa.

- łucja, on mówi prawdę – szepnęła Joanna, patrząc w jakiś nieokreślony punkt podłogi.

- Wiem, ale nie mogę tego słuchać. Boję się, Asiu.



Minorowe arpeggio snu. Diabolus in musica, diabolus in somnus. Czarna plama w nieskończonej próżni kosmosu. Nieskończonej? Niepokojący bełkot, głos jakby znajomy. Ziemik? Dusza umarła już przed wiekami. Ziemik? Nie mam już duszy... Ziemik! Umarłem.

Próżnia wyje. Nie ma zbawienia dla grzeszników w kosmosie.

Człowieczeństwo jest tylko uczuciem, nie zamykaj zmysłów.

Czterysta lat koszmaru. Nie pamiętała nic, ale strach trwał gdzieś w środku.



Terminal wisiał w przestrzeni, informacje przesuwały się po ekranie. łucja pracowała, walcząc ze snem. Kabina neuropilota była niewielka, siłą rzeczy encyklopka zmuszona była do bliskiego sąsiedztwa Krzysztofa. Starała się nie patrzyć na jego twarz. Tak mało życia miały jej rysy... tak mało świadomości.

Joanna Wilk w milczeniu obserwowała konsolę, do której mężczyzna był podpięty, jakby samym wzrokiem starała się rozgryźć ukrytą wewnątrz tajemnicę. Siergiej był gdzieś na tyłach statku, już od dłuższej chwili nie dawał znaku życia.

- łucja?

- Tak? - odpowiedziała pytaniem, nie odrywając wzroku od ekranu.

- Umarłam.

- Co? - Zadrżała. Coś tkwiącego w jej pamięci poruszyło się. - Co powiedziałaś?

- Umarliśmy. Jesteśmy nieżywi.

- Jestem już blisko. To zajmie jeszcze dzień, może dwa. Damy sobie jakoś radę.

- Nie o tym mówię. Czterysta lat temu opuściliśmy życie. Mieliśmy wrócić już w następnym, reinkarnować i połączyć się z Ziemią jeszcze raz. W zasięgu komunikacji szybkie kursy przystosowania nie trwały by długo. Kilka szczepionek, chwilowa izolacja i powrót do świata. Myślisz, że teraz mamy do czego wrócić? Pół wieku temu Europa była potęgą, rajem. A my go opuściliśmy. Może teraz cały świat złączył się z Ameryką, może zniknęła cywilizacja. Na miejscu mojego mieszkania może teraz rosnąć drzewo, może powietrze przesycone jest radioaktywnym pyłem.

- Joasiu, nie wiemy tego.

- Umarliśmy, łucja.

- Daj spokój.

- Ja już nawet nie mam chęci płakać. Martwi nie płaczą.



Zimno



Statek kosmiczny wszedł w rzadką atmosferę. Jedynie impulsy w mózgu neuropilota informowały o zbliżającej się powierzchni globu. I to zimno, przeklęte zimno, które towarzyszyło ciemności. Ciemny był kosmos, pozbawiony ciał niebieskich bezmiar, ciemna była kurtyna niemocy podróżników. Trzy pary oczu wlepionych z napięciem w ekran terminala. Błękit był daleko, trwał tylko we wspomnieniach. Czterystuletni sen był upiorny i upstrzony lodowatymi odcieniami widma.

Palce wystukiwały na hologramie klawiatury ciągi znaków. Dane przepływały po ekranie, łucja zaciskała wargi, milczała.

- Zbliżamy się – wyszeptała w końcu sucho, a jej towarzysze milczeli. - już niedługo będziemy na powierzchni, o ile Ziemik da radę.

Krzysztof – człowiek-niewiadoma. Załoga przed wyruszeniem w podroż nie poznała swego pilota. Do ostatnich chwil poddawany był treningom, wisiał pośród plątaniny kabli i przewodów, podpięty do symulatorów. Po wykonaniu misji miał zostać odłączony od układu sterowania i poddany odwykowi. Teraz – pół siedząc, pół leżąc w fotelu, bardziej przypominał układ elektroniczny, niż człowieka. Przewody i bramki neuronowe koegzystowały na jego ciele ze skomplikowanym układem podtrzymywania życia. Nie hibernacji – raczej powolnej wegetacji.

Jego dusza umarła – skonstatowała po raz kolejny Joanna, gryząc się z nieprzyjemnymi myślami. - Jest tylko częścią układu sterowania. Można by właściwie odciąć jego ciało, pozostawiając na podtrzymaniu jedynie mózg. To i tak nie ma już znaczenia.

- Co robimy? - przerwał milczenie medyk.

- Musimy się przygotować. – Zerwała się z siedzenia Joanna, jakby przebudzona z transu.

- To znaczy? Co zamierzasz?

żołnierka spojrzała na Siergieja spokojnym spojrzeniem wyblakłych źrenic. Bezbarwnym głosem odpowiedziała:

- Wyjść.

- żartujesz – syknęła encyklopka. - Nie wiemy nawet jakie są tam warunki.

- Nie możesz ich odczytać?

- Nie wiem jak. Ten system tworzyły setki osób przez kilkanaście lat. Wszystkie dane muszę odszyfrować, o ile wcześniej trafię na odpowiednie rejestry. Na to trzeba czasu... albo Szulca.

- Wyślemy sondę, mamy jedną. - Zapadł wyrok. - Przybyliśmy tutaj, więc chcę wiedzieć po co!

- Tutaj! Skąd pewność, że mieliśmy tutaj trafić?!

- Pewność? A masz pewność, że istnieje Bóg? że ty istniejesz? To jest wiara.



Terminal sondy przekazywał informacje w dużo czytelniejszej formie - pomimo ogromnych zakłóceń sygnału. Ekran migotał setkami barw na monotonnych liniach wykresów. Maszyna poruszała się po powierzchni.

- Ciemność – szepnęła łucja.

- Może to przekłamania?

- Nie, Siergiej. Sonda działa prawidłowo. Zero Luksów... Prawie nie ma atmosfery, ale grawitacja nawet silna. Niemożliwe... Chryste, gdzie my trafiliśmy.

- Możesz podać na ekran podgląd terenu?

- Za chwilę, Asiu, jeszcze moment.

Współczynniki były niezmienne, ten świat istniał. Pani Lemiak ukryła twarz w dłoniach. I w tym milczeniu Atomowicz przełączył terminal na widok kamery. Ciemność.

- Zero luksów – mruknęła łucja, ustawiając widok na podczerwień. Efekt był niewiele lepszy. Kolejny przycisk i niewyraźna, trójwymiarowa mapa zalśniła monochromatycznie.

- Co to? - zapytał Siergiej.

- Echosonda. W tych warunkach nie da rady inaczej.

Równina była rozległa, zimna i mroczna. Sonda poruszała się z gracją żuka wspinającego się na liść. Bezkres i pustka. Planeta-kosmos.

- Boże, to nie może być prawda. - szepnął Atomowicz. - Nie tego szukaliśmy, nie tego.

- Nie mów tak, jeszcze nie wiemy.

- Asiu, tu nic nie ma! W tych warunkach nie może istnieć życie. Nie wiem, gdzie Ziemik nas zaprowadził, ale nie tutaj mieliśmy się znaleźć. Kurwa, nie tu!

- Może się spóźniliśmy? - szepnęła Wilk. - Poza tym to tylko fragment, sonda nie przejechała nawet kilometra.

- Nieważne, ile przejedziemy, to nie tutaj.

- Siergiej, nie...

- Tak, Wilk!

- Nie każ mi umierać, do cholery! - wybuchnęła, a łzy zabłysły w kącikach oczu.

- Umierać? Jeszcze żyjemy.

- Siergiej, Asiu... popatrzcie na ekran.

- Po co...? i tak nic tam nie ma.

- Coś tam jest, Atomowicz. Coś się ruszyło.

- Co?!

- Coś właśnie przeleciało nad sondą. Zbliżyło się na odległość metra i zniknęło.

- Niemożliwe – sprzeciwił się medyk, zaciskając dłonie na oparciu fotela.

- Siergiej, mam oczy! Tam coś jest.

Długo patrzyli ze skupieniem na ekran. Nic się nie stało.

- Wychodzę – powiedziała Joanna Wilk. - Nie mogę zostać i patrzeć bezczynnie.

- Co więcej zrobisz?

- Co mniej mogę zrobić?

- Tam jest coś żywego, coś się ruszyło!

- Tym lepiej. – Ogniki zalśniły w oczach żołnierki. - Jeśli mi się uda to złapać...

- Jasna cholera, nie żartuj tak! Nie wyjdziesz, nie możesz!

- Siergiej, to jest moja część. Ja jedyna byłam bierna, teraz mam szansę. Wezmę łazik. Jeśli bym tu została... umarłabym w ciemności.



Echa sygnałów powracały do sensorów, tworząc niemal spójną wizję okolicy. Obraz na ekranie był rozmyty, kształty rozciągały się, tworząc smugi. Na środku tkwił łazik - błękitna kula pozostawała w miejscu, podczas gdy otoczenie płynęło niczym namalowane na powierzchni rzeki.

- Jak się czujesz, Joanno? Dasz radę?

- Jasne. Niewiele widzę, ale nie zrezygnuję. Siergiej jest z tobą?

- Poszedł odwiedzić Petera. Nie odezwał się od kwadransa. Myślę, że jest z nim coraz gorzej, to nie żołnierz.

- I tak nieźle się trzyma.

- Nie... to pozory.

- A ty, łucjo?

- Ja mogę działać. Gdy mam terminal, staram się na nim skupić. To pomaga.

- Poparz na ekran. Na godzinie pierwszej!

- Co to jest? Poruszyło się?

- Chyba tak. Podjadę kawałek.

- Spokojnie, może to przekłamanie obrazu.

- Zniknęło by do tego czasu.

- Zawsze możesz zawrócić. Masz przygotowane działo? Asiu...? Joanno?

W słuchawce panowała cisza. łazik zbliżał się do celu. Oddech Joanny wbił się w ucho encyklopki. Wypełnił przestrzeń, zalał myśli.

- Co tam się dzieje?! Wilk, co się stało!?

- Przełącz na pierwszą perspektywę, obraz jest wyraźny.

Ekran zgasł, tylko kilka punktów przesuwało się chaotycznie.

- Coś się stało z połączeniem, wzmocnij sygnał.

- Nie mogę bardziej.

- Kurwa. Co tam widzisz?

Przez chwilę panowała cisza, jakby żołnierka zbierała siły.

- Coś żywego.

- Co to jest? Jak wygląda?

- Nie wiem, cholera, nie wiem. - Głos kobiety zaczął drżeć.

- Co tam się dzieje!? Odpowiedz, nic nie widzę!

- Coś nadlatuje. Szybko, bardzo szybko.

- Aśka, wracaj!

- Przeleciało nade mną! Miało skrzydła... większe niż łazik. Przeleciało i zniknęło gdzieś w ziemi. Przede mną jest jakieś wzniesienie. Jadę tam, coś tam jest.

- Zawracaj!

- Nie mogę.

- Wracaj, proszę – słuchawka umarła. Nie zgasł jednak ekran terminala, wiec Lemiak z niecierpliwością wpatrywała się w migoczący punkt na środku ekranu. Linie płynęły jak woda.



- Obudź się, Szulc. Nie daj się prosić. - Wypowiadając te słowa Atomowicz nie był sam do końca pewny, czy były one skierowane do pogrążonego w śpiączce człowieka.

Błękitne światło było kojące, jak przebudzenie po dobrze przespanej nocy. Medyk siedział na wysuniętym ze ściany krześle, bezradnie parząc na wykresy.

- Ciekawe, o czym śnisz, Peter - kontynuował monolog. - Pewnie jako jedyny nie masz problemów. Po prosu śpisz... a może umarłeś. Ożyjesz? Miło by było... Zawsze, gdy słyszałem o misjach w kosmos – myślałem o przedsięwzięciu, o celach. A ludzie? Ci, którzy zostali wysłani? Jesteśmy tylko automatami, które mają wykonać to co im nakazano. Nie mamy płci, wyglądu, uczuć. Ważne jest, by wykonać zadanie. A ja głupi na to przystałem. Dałem się za hibernować i wysłać. Teraz jestem na skraju wytrzymałości. Kiedy spałem przez te czterysta lat miałem sen... koszmar. Myślę teraz, że każdy sen jest koszmarem, tylko zazwyczaj nie ma czasu, by zdążył zdjąć maskę. Sny pochodzą z kosmosu, nie są tworem człowieka, a przez to są koszmarami. Może ty też śnisz teraz coś przerażającego?

Nagle Atomowicz zerwał się na równe nogi. Coś się zmieniło, wykresy ożyły. Aktywność organizmu technika zaczęła wzrastać, fale mózgowe przechodziły w stan beta.



Umarliśmy



łucja Lemiak zaczynała się już naprawdę niecierpliwić. Od dłuższej chwili przywoływała komunikatorem żołnierkę. Odpowiedź nie nadchodziła, podczas, gdy minuty mijały, inkrementując tylko wiszącą w świadomości sumę czterech setek lat. Na ekranie terminala obraz zastygł w oczekiwaniu.

- Wilk, do cholery, odpowiedz w końcu! W ciągu pięciu minut wyślę sondę, żeby cię ściągnęła razem z łazikiem.

- Nie wysyłaj, już wracam – rozległ się matowy głos Joanny. Po nim znowu nastała cisza.

Linie na ekranie przesuwały się płynnie, podczas gdy Lemiak zaciskała dłonie w oczekiwaniu. Coś się stało, wiedziała o tym. Koszmar wracał do pamięci. Czerń kosmosu... planeta nie była miejscem dla nich.

Uciec stąd – to jedyne, co uratuje nas od szaleństwa. Ale przy okazji wpędzi w kolejne. Umrzeć gdzie indziej... choćby w nicości.

Drzwi otwarły się niespodziewanie. Encyklopka krzyknęła zaskoczona, widząc w nich dwie osoby. Siergiej podtrzymywał wyraźnie słabego Szulca.

- Obudziłeś się!

- Gdzie Joanna? - Peter nie zareagował na euforyczny wybuch.

- Na zewnątrz, wraca już.

- Zaczekamy na nią. Muszę wam opowiedzieć wiele rzeczy.

- śniłeś? - zapytała, zaskakując samą siebie.

- Tak, śniłem.



łazik Joanny był już niemal przy śluzie. Szulc drżącymi dłońmi wyręczył łucję przy procedurze otwarcia. Nie potrzebował do tego terminala, poradził sobie sprawnie, jakby podświadomie. Gdy pojazd był już w środku, technik powiedział:

- Ona nie da rady tu przyjść. Pomóż jej, Siergiej. - Mężczyzna zniknął za drzwiami bez pytań.

Chwile dłużyły się, rozciągając swe ciała na błyszczących stelażach niecierpliwości. Lemiak milczała, choć pragnęła zadać setki pytań.

Na terminalach zabłysł nowy punkt. Coś zbliżało się do statku. łucja poczuła, jak nieznane dotąd uczucie przejmuje nad nią kontrolę. Zadrżała mimowolnie, podążając wzrokiem za punktem. Peter nawet nie zerknął na ekran.

- Wiesz co to jest? - zapytała encyklopka, przełamując milczenie.

- Wiem.

- śniłeś to wszytko?

- Nie, nie tę sytuację. Ja z kimś rozmawiałem. Wiem wiele.

- Z kim?

Technik wyciągnął przed siebie rękę, jakby coś zatrzymując.

- Zaczekaj jeszcze moment, proszę.

Punkt był już przy kadłubie. Niczym płotka przy wielorybie. Szedł wzdłuż linii, jakby szukając wejścia. W tym momencie wpadł do kabiny Atomowicz, podtrzymując półprzytomną Joannę.

- Co się stało? - zerwała się z miejsca łucja. - Co tam się działo?!

- Nic – wyszeptała. - Dużo widziałam. - Rzuciła przelotnie wzrokiem na ekran. - Więc szedł za mną, śledził mnie.

- Jest w szoku – wyjaśnił medyk. - Widziała chyba dużo więcej niż jakikolwiek człowiek wcześniej.

- Nie – odezwał się w końcu Szulc. - Ja widziałem więcej.

- Co widziałeś, Peter? - zapytała Joanna, coraz bliższa przytomności. Wyglądała lepiej, niż przed momentem, ale wewnątrz jej substancja kruszyła się, podczas gdy nieznane wcześniej lęki budziły się do życia. - Co ja widziałam? Co to było?

- Pytasz o istotę, która tu za tobą przyszła, o skrzydlatą bestię, która leciała po niebie, czy o to, co tak przeraziło cię tam, w otchłani?

- Powiedz mi wszystko.

- Czy wiecie, gdzie się znajdujemy? - Odpowiedziała mu cisza. - Czy widzieliście niebo, czy wiecie co jest dookoła? - Pośród milczenia podszedł do układu sterującego. Cisza była wszystkim, już nie tylko tłem, lecz rozsnuta w oddechach, przed oczyma i w ciemności, stała się ich więzieniem. Cisza trwała, gdy uderzał w klawisze, gdy skanowany był odcisk jego linii papilarnej. Zapalił się ekran i wypełniła go czerń.

- To jest kosmos. To jest przestrzeń, która nas otacza. Ciemność. Nie ma nic, żadnych gwiazd, planet, życia. Nawet ciało, na którym się znajdujemy, nie krąży dookoła swej ojczystej gwiazdy. Możecie przeszukiwać kosmos godzinami, powodzenia, to na nic. To miejsce jest istotą samą w sobie.

- Chcesz powiedzieć, że ta planeta nie krąży wokół niczego? Jak to możliwe, jesteś fizykiem, wiesz, że to nie prawda! - sprzeciwiła się łucja. - Dlaczego mówisz takie rzeczy?

- To co wiedziałem kiedyś było oparte na obserwacjach pobliża Ziemi. To było kiedyś, to był ludzki punkt widzenia. Pomyśl tylko jak mała była ludzkość, jak drobna przy ogromie kosmosu.

- Skąd to wiesz?

- śniłem, Siergiej. Przez cały ten czas śniłem. Tak jak wy. Ale nie pamiętacie przekazu. A przecież rozmawiałem z wami,.. Byłem przy Ziemiku, gdy jego pozostałości pilotowały nas tutaj. Byliście tam ze mną, słuchaliście jak wył, jak cierpiał, gdy ginęła jego dusza. - łucja zadrżała mimowolnie. - Słyszałem, jak mówi istota z podziemi, jak obłąkańczo bełkocze. Powtarzała wciąż te słowa, z których można było odsiać natchnienie ewangelistów, natchnionych, zetknąłem się z czystą formą religii pogan, słuchając jak w ślepym szale powtarza te słowa wciąż i wciąż. Można było usłyszeć wszystko, co się chciało, jeśli tylko ma się wytrwałość, by przebić się przez ten przerażający szelest skrzydeł aniołów, krążących wokół niego.

- O czym ty mówisz, Peter? Nie rozumiem.

- O Bogu, łucjo. Słyszałem go, on jest tam, w dole.

- Oszalałeś! - krzyknął medyk. - Rozmawiałeś z Bogiem? On tu jest? - Peter milczał. - Bełkot Boga?! Wszystkie wartości, którymi kierowaliśmy się w życiu są bełkotem?! Mają źródło tutaj, w miejscu, gdzie nie ma światła?!

- Gdybyście pamiętali... - zaczął Petr.

- Słuchałem przykazań Bożych, które przetrwały wieki, przetrwały bunt Ameryki, zagładę Chin! To był bełkot?!

- Słuchaliśmy tego, co było potrzebne, co chcieliśmy usłyszeć, czego potrzebowaliśmy. Wyławialiśmy z chaosu prawa, łącząc obłąkane myśli w naszych duszach i sumieniach. To nie głupstwo.

- Oszalałeś!

Szulc uśmiechnął się gorzko. Widział niedowierzanie na twarzach słuchaczy, niemal fizycznie odczuwał ich niechęć. Musiał dokończyć mowę, nawet, jeśli ma to tak boleć.

- Nie, ja umarłem. Wszyscy umarliśmy. Najpierw Ziemik, później ja. Teraz wy. Człowieczeństwo jest tym, dla czego żyjemy i co jest naszym życiem. Moglibyśmy stworzyć nową cywilizację, jest nas wystarczająco. Problem tkwi w tym, że nie mamy gdzie. Umarliśmy i nie ma już nic, czego mogli byśmy się trzymać. Jesteśmy za daleko, by wrócić.

- Możemy i wrócimy! - perorował Atomowicz, coraz bardziej wzburzony. Jego oczy płonęły gniewem, jakby sprzeciw był jego ostatnią nadzieją na przeżycie.

- Czy wiecie jak długo lecieliśmy?

- Około czterystu lat – szepnęła łucja, przeczuwając coś przykrego. Szulc zaśmiał się głośno.

- Głupstwo! - krzyknął,

- Tak wskazały liczniki – zaoponowała przerażona żołnierka.

- Skończył im się zakres, Joanno, wyzerowały się!

Wilk zaczęła tracić resztkę gruntu pod nogami. Słowa Petera raniły niczym skalpel, ale jednocześnie pociągały, stawały się narkotykiem... Pragnęła jeszcze. Spojrzała na łucję, ta była blada, drżała. Po chwili encyklopka przemówiła:

- Szulc... mówiłeś, że ludzie „byli”. Co się z nimi stało? Dlaczego już ich nie ma? - Zaczęło jej się kręcić w głowie. - Peter, co to za planeta? Gdzie my jesteśmy? - Milczał.

Ciche, pulsujące piszczenie dobiegało od strony neuropilota. Atomowicz zniknął na chwilę za plecami reszty.

- Powiedz, jak to możliwe, że Bóg komunikował się z ludźmi na tak duże odległości? Przez cały kosmos. Gdzie jesteśmy?

- Nie żyje, szepnął medyk. - Zgasł jakby nigdy nie istniał. Nie mamy już pilota.

Głowę encyklopki wypełniały coraz to głośniejsze szepty, wspomnienia i fragmenty snów wychodziły z zakamarków umysłu, niczym demony powstające ze swych grobów. świat ciemniał przed jej oczyma. Ciemność... Umarliśmy...

- Szulc, powiedz, co to za planeta?

Prorok milczał.

2
Po długim okresie nicości przed dziobem statku




Przecinki.


ukazał się mały, ciemny jak próżnia punkt.


Proznia nie jest ciemna.


Zniszczony długą podróżą twór zaczął powoli budzić się do życia; przez bramki neuronowe popłynął odmienny niż dotychczas sygnał.




Przede wszystkim, błąd wynikowy. Z poprzedniego zdania wynika, że to punkt budzi się do życia, a nie statek.



Sprzężony z konsolą sterowania mózg neuropilota począł wydawać kolejne rozkazy.



Nie pasuje tu "począł". Brakuje jeszcze, żebyś gdzieś dalej napisał: Wielmożna łucja podeszła szybkim krokiem do konsoli sterowania torpedami fotonowymi, klepnęła Briana w ramię i powiedziała: Daj, ać ja pobruszę a Ty poczywaj. Poza tym, przecinki. I moze inny szyk zdania. Mózg neuropilota, sprzężony z konsolą sterowania, zaczął wydawać rozkazy.


światło na korytarzach, światło w kabinie hibernacyjnej i światło przedostające się przez zmrużone oczy. światło budzące zdezorientowanie po tak długim letargu.


Nie wiem co te zdania mają na celu, bo do niczego nie prowadzą. I co z tym światłem? Zapaliło się? Było tam cały czas? Nie napisales co sie z nim stalo. To tak jakbym napisala: Leciał statek i nagle światło.



Nie wspominam już o powtórzeniu, które tutaj po prostu nie pasuje. I "oczów" nie można zmrużyć, powieki tak.



Tylko przestrzeń kosmosu pozostała bezbarwna, pusta i martwa; a pancerz statku wtórował jej ślepo.




Ok, rozumiem. Tylko w czym tej pustce, bezbarwnej i martwej mogl wtorowac (na dodatek slepo) pancerz? Też był pusty, martwy i bezbarwny?


Bezbrzeżna cisza




ładnie ujęte, choć nie jestem pewna czy poprawnie. Pisarze amatorzy (i profesjonalni też) mają tendencję do tworzenia nowych związków, które potem godzinami muszą wyjaśniać korektorzy. I z czegoś, co było w mniemaniu autora śliczne, robiła się kupa.


wypełniała próżnię, bezżycie było wszechogarniające.




Cos mi tu nie pasuje, ale nie wiem co. Moze inni sie wypowiedza.



Jak daleko sięgały teleskopy elektronowe – pustka i samotność... i ten mały punkt, bezbarwna plamka, która już wkrótce miała się stać planetą.




Znow o tej pustce. Nie za dużo jej na przestrzeni kilku zdań? Juz o tym wiemy, nie powinieneś się powtarzać, bo zamiast tworzyć klimat, zanudzasz.



Aha, ten punkt, który staje się planetą, to jak na razie jedyne miejsce, które mnie zainteresowało i włączyło tzw. wyobraźnie.

Dodane po 3 godzinach 52 minutach:
Bezbrzeżna cisza wypełniała próżnię


Juz wiem co mi nie pasuje. Cos co jest nieograniczone, nie moze jednoczesnie wypelniac czegos, co ma swoje granice - a wszechswiat takowe posiada - bo wtedy i jedno i drugie bedzie ograniczone, to pierwsze przez to drugie - wiec juz nie bedzie bezbrzezna. I jesli cos wypelni proznie, to to juz nie jest proznia. Ufff, chyba tak ;)

3
Pomysł: 3+

Ciekawy, nawet bardzo, ale nie jak na powieść z tego gatunku.

Z początku sądziłem, że nieuniknionym jest spotkanie bohaterów z obcym. Całe szczęście myliłem się.



Styl: 4-

Trochę ciężko się to czytało, chyba ze względu na mnogość kosmicznych-super-hiper zwrotów. Niektóre zdanka mogłyby być krótsze.



Schematyczność: 4-

Całkiem, całkiem. Myślałem, że jest to coś oklepanego itd., ale kosmos, statki kosmiczne i kosmici to jedynie tło, realia tego świata. Reszta jest świetna.



Błędy: 2

Brak masy przecinków. Masa literówek. I za dużo błędów logicznych. Np. najpierw twierdzisz, że bohaterowie spali 400 lat, a potem jedna z bohaterek mówi "pół wieku temu Europa...". Chyba coś nie tak. Jeśli coś to "pięć wieków temu Europa...".



Ogólnie 3+

Tekst jest dobry. Szkoda tylko tych błędów. Zaintrygowała mnie ta akcja z Bogiem i aniołami. Ciekawi mnie jak to się dalej potoczy.



Jestem na tak. Ale popracuj nad błędami.
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.

„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.

"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)

4
Cóż, czekałem z odpowiedzią na koejne recenzję, ale widzę, że limit sie skończył ;)



Manta:

Dziękuję Ci bardzo za wykaz błędów. Mam wrażenie, że niezbyt dużo przeczytałaś, ale to może lepiej dla Twoich nerwów ;) . Oczywiśćie uwzględnię sugestie.



gott-foo:

Tutaj z kolei dzięki serdeczne za recenzję. super-hiper zwroty to moje zboczenie. Nie mam zamiaru sie od nich specjalnie uwalniać - raczej tak je stosować, by nie raziły. No i ograniczyć.

Staram się może nie tyle unikac schemtów, co raczej wyszukiwać gdzieś pośród nich coś, z czegos można zrobić coś nowego. Nie zależy mi na oryginalności, nie chcę, by zdominowała roesztę czynników. Ale przyznam, że mam dosyć szeroki koncept własnego pisarstwa - to opowiadanie jest sego rodzaju odskocznią, zawyczaj zajmuje sie grozą.

Pardon za błędy - dwie osoby pomagały mi w korekcie (pisarze, żeby nie było - surowi) a i tak nie wyszło. To moze i dobrze bo następnym razem jeszce bardziej się postaram.

Pozdrawaim!
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”