B.A.B.E.L.
Rozdział I. Ostatnia improwizacja
Jadę powozem. Szybko, oszałamiająco szybko.
Próbuję się poruszyć, ale mam związane ręce i nogi. Usta zakneblowane jakąś brudną szmatą. Ledwo oddycham.
Nagle wóz się zatrzymuje. Ubrani na czarno ludzie wyciągają mnie i kładą na kamiennym stole. Jeden z nich trzyma na długim pręcie rozżarzoną obręcz.
Wciska mi to na rękę. Boli! Krzyczę z bólu i przerażenia, ale knebel skutecznie tłumi mój wrzask.
Wtedy się budzę.
- Emil, do cholery, zaraz wchodzisz na scenę!
Poderwałem się z krzesła, serce waliło mi jak młotem. Mimo woli spojrzałem na rękę, jeszcze przed chwilą zakutą w rozżarzoną bransoletę. Miałem wrażenie, że ciągle czuję ból.
- Zdrzemnąłem się. – powiedziałem, oddychając ciężko.
- Trzy minuty przed występem? – mój menedżer, Julian, w cywilu najlepszy kumpel (choć biseksualny uwodziciel rzucający się na niemal wszystko, co się rusza płci obojga) spojrzał na mnie z wyrzutem. Z drugiej strony kulis rozległa się salwa śmiechu i brawa, żegnające poprzedni kabaret. Moja kolej. Nasza kolej.
- A Roksana? – spytałem z wysiłkiem, powoli dochodząc do siebie.
- Siedzi z tym szamanem i Klaudią, czekają na ciebie. – Julek niedbale wskazał na prawo, jednocześnie zerkając w lustro, by poprawić kosmyki blond włosów, w kontrolowanym nieładzie spadające na twarz.
- Spojrzałem we wskazaną stronę, cały gotując się w środku. Moja własna żona na moich własnych oczach afiszowała się z tym obleśnym starcem (no bo ile on mógł mieć lat? pięćdziesiąt? sześćdziesiąt?), w dodatku na jego kolanach siedziała moja córeczka, moje śliczne małe słoneczko, kwiatuszek, oczko w głowie. I, na domiar złego, wcale nie krzyczała „zostaw mnie! chcę do tatusia!” tylko zdradziecko bawiła się jakąś laleczką, chyba kolejnym prezentem od tego Kaszpirowskiego od siedmiu boleści. Od tego pieprzonego specjalisty od medycyny naturalnej, homeopatii, bioenergoterapii i wpływu Księżyca na uprawę pietruszki. Już samo spojrzenie na niego powodowało, że rosła we mnie agresja. Najgorsze było to, że ten „obleśny starzec” miał wszystko to, czego ja nie miałem, a na domiar złego wcale nie był taki obleśny. Na widok jego szpakowatych włosów, jasnobłękitnych oczu i muskularnej sylwetki, kobiety same zaczynały marzyć, by się rozchorować. Bo wtedy kazałby im się rozebrać i zaczął je dotykać, przekazując im swoją energię. Czysta perwersja. Dodatkowo miał sławę i pieniądze, o jakich nawet nie mógł pomarzyć początkujący satyryk i kabareciarz. Co ja mogłem mu przeciwstawić? Umiejętność improwizowania skeczy na każdy temat?
- Wredny dziad. – wymamrotałem, patrząc, jak Klaudia przytula się do niego i domaga łaskotek. – Wiesz, że przegrałem sprawę?
- Wiem, przecież już mi płakałeś w słuchawkę... pytasz mnie dzisiaj trzeci raz. Jesteś jakiś rozkojarzony. – Julek poprawił mi kołnierzyk i poklepał po plecach, próbując dodać mi otuchy.
Przegrałem sprawę. Wszystko to oznaczało, że już dziś po występie Roksana i Szaman zabiorą mi Klaudię razem z jej białym łóżeczkiem z Ikei, konikiem bujanym, misiami i kolorowymi kubeczkami, z których codziennie piła mleczko. Zabiorą mi ją z tymi jej małymi oczkami podobnymi do moich oczu, z włoskami w tym samym co moje odcieniu, z noskiem kropka w kropkę taki jak mój. I będzie miała nowego tatusia, słynnego na całą Polskę uzdrowiciela, który kiedyś – jak twierdziła Roksana – uratował im życie. A ja byłem mu taki wdzięczny, latałem z prezentami, wódką i kwiatami, biłem pokłony przed Jego Czarodziejską Mością... a ten skurwysyn uwiódł mi żonę, jakby po tym wszystkim uznał, że po prostu do niego należy...
- No, jesteś wreszcie. – powiedziała Roksana, nie zaszczycając mnie nawet jednym uśmiechem. – Zaraz wychodzimy. Wreszcie nasz ostatni występ.
Wreszcie! A pamiętasz, pomyślałem, jak występowaliśmy na PACE po raz pierwszy, świeżo po ślubie, kiedy postanowiliśmy pokazać światu nasz studencki kabaret? I jak zdobyliśmy nagrodę publiczności? I jak potem piliśmy wódkę z Bałtroczykiem i resztą kabaretowej braci, prawie nie wierząc, że teraz i nas to czeka – długie trasy, podróże, aplauz publiczności i salwy śmiechu po każdej błyskotliwej puencie. „Nigdy więcej nudy”, powiedziałaś, i wypiliśmy za to. A potem jeszcze raz.
Rzeczywiście się nie nudziliśmy. Może kabaret Paszcza nie zdobył takiej popularności jak Ani Mru Mru, ale kilka razy pokazała nas telewizyjna Dwójka, parę razy wystąpiliśmy też na Polsacie w „Piotr Bałtroczyk przedstawia”. Potem, niestety, Polska poznała nas dzięki innej historii. Ciężka choroba będącej w ciąży Roksany, cudownie uzdrowionej przez Eryka, świetnie sprzedawała się w brukowcach i tabloidach. Podobnie jak rozwód. Cóż, przynajmniej zyskałem to, o czym marzyłem – sławę. Niestety, tylko wśród czytelników portali plotkarskich, którzy – trzeba przyznać – bardzo nam kibicowali, część pewnie nawet szczerze. Potem publiczność się podzieliła. Nieliczni – przede wszystkim mężczyźni – stanęli po mojej stronie, kobiety uległy urokowi Eryka Maga, który miał swój program na TV4 i powłóczyste spojrzenie błękitnych oczu psychopaty. Zdrada Roksany (28 l.) w nagłówkach brukowych gazet stała się romantyczną miłością, a Eryk (51 l.) – idealnym kochankiem i „prawdziwym ojcem” małej Klaudii (4 l.), „cudownie uratowanej z macek śmierci”. Niejaki Emil (27 l.) był w tej historii nieznaczącym pionkiem.
Może tak miało być. Może dzięki temu, że jako kabaret rozbłyśliśmy jak gwiazdy i równie szybko zgaśliśmy, nie zdążyliśmy się sprzedać. Nikt nie zdążył o nas powiedzieć, że "to już nie to". Nie zdążyliśmy jeszcze wejść w ten etap kariery, o którym wspominali nasi starsi stażem koledzy, podkupujący sobie wzajemnie grepsy - kiedy przyjemność zmienia się we frustrację, a presja bycia jeszcze lepszym, jeszcze śmieszniejszym, przesłania całe szczęście, jakie daje dobrze wymyślony i zagrany skecz. Nie zdążyliśmy obniżyć lotów, w walce o serca widzów pozostaliśmy artystami (chociaż wykonującymi mało poważany zawód współczesnego błazna), a prostytutkami - tylko trochę. Zresztą z menedżerem takim jak Julek, który zawsze śledził najnowsze trendy, tylko po to, by potem móc całkowicie im zaprzeczyć, obniżyć poziom to był po prostu wstyd.
Pierwszy i ostatni występ po chorobie Roksany. Ostatni występ... a co ze mną? Stand up comedy?
- Czołem Kraków! – wrzasnąłem, wychodząc na scenę.
Ta piekielna obręcz pali ciało żywym ogniem.
Dokąd oni mnie prowadzą?
Wychodzę na świeże powietrze z jakiejś jaskini. Jestem przekonany, że zaraz oślepi mnie słońce i lekko przymykam oczy, ale zaraz otwieram je szeroko, bo widok, jaki rozpościera się przede mną, jest naprawdę niezwykły.
Jest gigantyczna. Jej szczyt tonie w chmurach. Błyszczy milionem iskier, jakby była zrobiona ze szkła.
Dookoła kłębią się tysiące ludzi. Tysiące? Nie, raczej setki tysięcy. Z wysoka wyglądają jak mrówki rytmicznie poruszające się wokół mrowiska. A spośród nich wyrasta ona.
Olbrzymia, majestatyczna wieża.
Obudziłem się gwałtownie, jakby ktoś wylał na mnie wiadro zimnej wody. Przez moment z bijącym sercem zastanawiałem się, gdzie jestem i dlaczego jestem sam. W końcu sobie przypomniałem. Występ okazał się wielkim sukcesem, publiczność skandowała nasze imiona jeszcze długo po ukłonach. Na bis najpierw zrobiliśmy nasz popisowy numer „serialowy”, skecz, w którym polskie telenowele mieszają się z serialami amerykańskimi, a widzowie na zmianę podrzucają tytuły. Zaczęło się od "Klanu", potem byli "Zagubieni" i "Prison Break". Rzadko się zdarza, żeby rozbawił mnie mój własny tekst, ale „nie martw się, Grażynko, twój Rysiek ma plan tej tajemniczej wyspy wytatuowany na plecach”, udał mi się zdecydowanie, rozbawił publikę do łez, a dziewczyny zaczęły piszczeć, kiedy ściągnąłem koszulkę. Udawanie doktora House’a też przychodziło mi całkiem nieźle, w końcu po tym śnie byłem jak naćpany. Roksana była zabawna, błyskotliwa, a nasz dialog skrzył się inteligentnym humorem, powodując głośne wybuchy śmiechu wśród widzów – nagrodę dla każdego kabareciarza. Potem było jeszcze kilka improwizacji na zadane przez widzów scenki typu "Niewykorzystane ujęcia z Domowego Przedszkola" albo "Najgorsze z najgorszych pomysły na poderwanie dziewczyny", a my z Roksaną jak zwykle rozumieliśmy się bez słów. Dlaczego osoba, z którą na scenie byliśmy jak syjamskie bliźniaki, za kulisami stawała się zupełnie innym człowiekiem? Nasz ostatni numer. Uścisnęliśmy sobie ręce. Potem nastąpiło to, co musiało nastąpić.
Teraz pokój dziecinny był pusty, ogołocony do ostatniej zabawki z wyjątkiem konia na biegunach, który nie zmieścił się Szamanowi do bagażnika.
- No, nie miej takiej psiej miny. – powiedziała Roksana na odchodnym, kiedy ledwo powstrzymywałem łzy. – Widzimy się w weekend.
Teraz koń na biegunach stał na środku pokoju, wyglądał doprawdy groteskowo wśród cukierkowo różowych ścian. Podszedłem i wtuliłem głowę w jego grzywę, usiłując się nie rozpłakać.
Życie bez nich. Życie bez żony. Życie bez córki.
Z łazienki zniknęły kosmetyki Roksany, z szafy ubrania Roksany, z przedpokoju jej siedem parasolek (zawsze o nich zapominała i w razie deszczu kupowała nową). Dom był pusty, tak strasznie pusty, że miałem ochotę wyskoczyć przez okno. Zamiast tego jednak powlokłem się do łóżka i momentalnie zasnąłem.
Dostaję kilof i zjeżdżam windą z potworną prędkością. Ląduję w całkowitej ciemności, posuwam się po omacku, popychany przez strażników. Wreszcie rozbłyska światło.
Jestem w kopalni, w jaskini o ścianach ze szkła. Na mój widok inni opuszczają kilofy, patrząc na mnie wrogo.
Strażnik wskazuje mi miejsce, chwytam kilof i uderzam. Ze szklanej ściany tryskają iskry, które parzą mi skórę.
- Całą noc śnił mi się jeden sen. – powiedziałem do Julka, kiedy spotkaliśmy się na śniadaniu. - Zupełnie jakbym oglądał film, co chwila zatrzymując taśmę. Mówię ci, dziwne i męczące.
- Może lepiej porozmawiamy o twojej karierze? – mój menadżer nie wydawał się szczególnie zainteresowany tematem.
Daj spokój. – uciąłem, zirytowany. – Mój nastrój jest daleki od kabaretowego.
- Ludzie pytają, czy będziesz występował sam, czy dajesz sobie spokój.
Sam? Moja głowa, zazwyczaj pełna pomysłów na to, jak błahe wydarzenie rozpisać na dwie role w błyskotliwym skeczu, teraz sprawiała wrażenie doszczętnie wypłukanej z wszelkich zabawnych myśli.
Kiedy wróciłem do domu, stanąłem przed lustrem, próbując zaimprowizować jakiś monolog. Beznadzieja. Ledwo zdołałem zawlec się do łóżka i już spałem. Ostatnio byłem naprawdę nieludzko zmęczony.
Jestem zmęczony, nie wiem, ile godzin macham już tym cholernym kilofem. Spod ostrza odpryskują spore kawałki dziwnego, podobnego do szkła, ale niezwykle twardego materiału.
Nagle rozlega się hałas. Odwracam się i widzę, jak strażnicy biją i kopią jakiegoś młodego chłopaka, próbując odebrać mu coś, co trzyma w kurczowo zaciśniętej ręce.
Nie mogę stać bezczynnie, kiedy komuś dzieje się krzywda. Chcę wrzasnąć, ale z mojego gardła nie wydobywa się żaden dźwięk.
I wtedy zdaję sobie sprawę, że wszystko, co działo się do tej pory, działo się w zupełnej ciszy.
Wtedy również zdaję sobie sprawę, że to tylko sen.
Wrzeszczę tak głośno, jak tylko potrafię, rzucam się na strażników z kilofem, po czym obrywam w głowę czymś twardym i tracę przytomność.
Cholera, cholera, cholera!
Co się ze mną działo? Na pewno nic normalnego.
Ten sam sen, czy raczej dalszy ciąg tego samego snu, po raz czwarty.
Realny jak cholera.
Przerażający.
Nawet kiedy nie spałem, nie mogłem się uwolnić przed tym przeklętym, ponurym obrazem.
Wielka, szklana wieża, większa niż jakiekolwiek ziemskie budowle. Podstawę ma chyba wielkości Warszawy, szczytu nie widać, bo spowijają go czarne chmury. Dookoła fruwają wielkie, złote i czarne ptaki.
Zaraz po śniadaniu złożonym z resztek żółtego sera i zeschłej bułki pobiegłem do biblioteki. Jej gmach, mieszczący się na skrzyżowaniu ulic Duracza i Staffa, chociaż niedawno odnowiony, wydał mi się dzisiaj dziwnie ponury. Przywitałem się z sympatycznym szatniarzem. Rozpoznał mnie od razu, bo zaglądałem tu dość często, przygotowując się do egzaminów na studiach i później, do występów. Chociaż mogłoby się to wydać paradoksalne, bez ciężkiej pracy nie ma udanej improwizacji. Improwizator to taki szczególny zawód, w którym ciągle, ale to ciągle musisz mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Musisz wiedzieć, co było w ostatnim odcinku „Mody na Sukces”, znać wszystkich członków Drużyny Pierścienia i umieć na zawołanie nie tylko zacytować fragmenty ze Słowackiego, Szekspira czy Dana Browna, ale jeszcze je w inteligentny sposób sparodiować. Nigdy nie wiesz, jaki temat tym razem podrzuci ci publiczność. Co prawda daleko było mi do Roksany, mistrzyni w grze „Historie”, w której potrafiła opowiedzieć dowolną anegdotę w stylu dowolnego autora – od Pratchetta z jego przypisami do przypisów przechodziła gładko do Mickiewiczowskiego trzynastozgłoskowca, żeby skończyć jako rzucający mądrościami Paulo Coelho, ale i ja nieźle sobie radziłem, zwłaszcza po staropolsku. Oczywiście, rzadko wykorzystywaliśmy tę grę podczas występów, podobnie jak wszystkie improwizacje "literackie" – nie nadawała się do telewizji, raczej do studenckich klubów – nie tylko poloniści świetnie się przy niej bawili.
Wydawało mi się, że znam układ książek w tej niewielkiej bibliotece wzdłuż i wszerz, nie potrafiłem zliczyć, ile razy podczas studiów przemierzałem wąskie przejścia między półkami albo ile razy siadałem przy stoliku w czytelni na pierwszym piętrze. Polonistyka zobowiązuje. Wiedziałem, gdzie jest literatura polska, gdzie omówienia twórczości pisarzy, gdzie jest osobna półka z horrorami i fantastyką, ale, jak na złość, nie miałem pojęcia, gdzie mogą być senniki.
Bibliotekarka wskazała mi półkę, na której ułożone rzędem stały różnej wielkości książki. Było ich zaledwie kilka, za to nieźle zniszczone, widać nie byłem jedyną osobą, która z nich korzysta. Sennik egipski, sennik nowoczesny, sennik seksualny... na chybił trafił wybrałem jeden z nich i zajrzałem pod literę „W”.
WIEŻA
widzieć: powiedzie się wielki plan.
Siedzę w jakiejś klatce, nogi mam przykute łańcuchami do ziemi. Głowa za chwilę pęknie, tak straszny czuję ból. Wycieram krew spływającą mi po policzku.
Chłopak, którego ratowałem, siedzi w kącie, w ręce wciąż trzyma przedmiot, którego nie oddał strażnikom.
Czołgam się w jego stronę na tyle, na ile pozwalają mi łańcuchy.
- Co to jest? – mój głos dziwnie brzmi w tej całkowitej ciszy, przerywanej tylko rytmicznymi uderzeniami kilofów.
Rozgląda się dookoła. Ma wielkie, szare oczy, krótką czuprynę koloru słomy i jest strasznie wychudzony. Ubrany jest w luźną, płócienną tunikę, dopiero teraz dostrzegam, że ja mam taką samą.
Widzę, że się boi, ale powoli się przełamuje.
Ostrożnie otwiera dłoń i pokazuje mi swój skarb – zmiętoszony do granic możliwości listek jabłoni.
- Liść. – mówię inteligentnie.
- Liść. – powtarza po mnie i uśmiecha się. Nagle dociera do mnie, jak wielkie znaczenie ma dla niego. Przecież tu nie ma ani drzew, ani żadnych roślin, jak okiem sięgnąć, tylko te szklane kamienie.
- Skąd go masz? – pytam szeptem.
- Wiatr. – mówi i pokazuje dłonią ruch, jakim poruszał się unoszony powietrzem liść. – Z tamtej strony.
Nie wiem, czy wskazuje wschód czy zachód, południe czy północ, w każdym razie jest to kierunek przeciwny do wieży.
Sprawia wrażenie zdziwionego własnym głosem. Tutaj ludzie pracują w milczeniu, nawet strażnicy nie pokrzykują, tylko ewentualnie każą batem maruderów, którzy nawet nie jękną z bólu.
- Jak masz na imię? – pytam.
Spogląda na mnie, jakby nie rozumiał pytania. No tak, w końcu ludzie tutaj mogą przecież nie mieć imion.
- Po co ta wieża? – zadaję w takim razie kolejne.
- Nie wolno o to pytać. – mówi przestraszony i zakrywa dłońmi uszy.
- Nie martw się, stary. – szepczę z uśmiechem. – To tylko sen. – mówię głośno. Chcę się już obudzić. Nie podoba mi się tutaj. Boję się.
Szczypię się w ramię, ale wciąż jestem w klatce. Zamykam oczy.
Za chwilę obudzę się w domu. – tłumaczę chłopcu, który nie ma pojęcia, co ja właściwie robię. Zaciskam powieki i liczę do dziesięciu. Nic.
- To tylko sen! – wrzeszczę. Jestem naprawdę przerażony, a jeśli utknąłem tu na zawsze? – To tylko sen! – walę głową w metalowe pręty. Boli, o cholera, jak boli.
Siadam na ziemi, z oczu płyną mi łzy.
I nagle słyszę coś, co sprawia, że cały sztywnieję. Przestaję jęczeć, zamiast tego wsłuchuję się w ciszę, w której coraz wyraźniej słyszę płacz.
Płacz mojej córki.
Julek początkowo nie chciał słyszeć o wyjeździe. Akurat miał randkę z jakimś zdolnym pisarzem młodego pokolenia, a może była to pisarka, ale kiedy zobaczył, jaki jestem wzburzony, w końcu się zgodził.
- Jadę z tobą tylko po to, żebyś zobaczył, jak głupie jest jechać sto kilometrów za Warszawę tylko dlatego, że przyśniło ci się, że twoja córka płacze.
- To nie był zwykły sen. – zaszczękałem zębami. Nie, nie mogłem siedzieć w domu, kiedy mojej córeczce działo się coś złego.
W zasadzie nigdy nie wierzyłem w sny. Ale ten... taki wyraźny, taki realistyczny... i taki sam przez trzy noce, zupełnie jakbym żył innym życiem.
Była jeszcze jedna rzecz, która mnie zastanawiała. Ten chłopak. Pamiętałem jego rysy twarzy i byłem pewien, że nigdy w życiu go nie spotkałem. Znałem za to jego głos. I to dobrze. Ale byłem pewien, że nie jest to ktoś z radia. W takim razie kto? Piosenkarz? Męczyłem się całą drogę, szukając odpowiedzi na to pytanie.
Zatrzymaliśmy się przed domem, czy raczej pałacem tego cholernego Szamana. Kłębiący się przed posesją tłum wskazywał, że gospodarz jest w domu. Szczęście mi sprzyjało, bo Roksana siedziała przed wejściem w rejestracji i zapisywała ludzi na piętnastosekundowe sesje u Eryka, kasując kwoty, jakich nawet najpopularniejszy kabareciarz nie widział na oczy przez całe życie. Przecisnąłem się przez kolejkę i, nie zważając na nerwowe posykiwania staruszek, dotarłem do okienka.
- Muszę zobaczyć Klaudię. – rzuciłem bez „dzień dobry”. Kobieta, obok której budziłem się przez ostatnie sześć lat, nagle wydała mi się obca i odległa.
Łaskawie raczyła na mnie spojrzeć. Julka, który za moimi plecami robił groźne miny (o ile facet z rzęsami pomalowanymi tuszem i ustami pociągniętymi różowym błyszczykiem może wyglądać groźnie), nawet nie zauważyła.
- Jest wtorek. – powiedziała nieprzyjaźnie. – Masz się z nią widywać w weekendy, tak jak ustaliliśmy w sądzie.
- Co z nią? – spytałem. – Jest zdrowa? Nic jej nie boli?
- Co ty sugerujesz? – zirytowana aż wstała. Ludzie w kolejce zaczęli się awanturować, nic dziwnego, w końcu czekali dobrych parę godzin, aż Szaman położy na nich swoje łapska. Tak jak wcześniej kładł je na Roksanie, a ja mu za to płaciłem. – Eryk jest wspaniałym ojcem!
- On nie jest żadnym ojcem. – nagle straciłem panowanie nad sobą. Z całej siły uderzyłem pięścią w stół, z którego spadł zszywacz i terminal do kart kredytowych. – Klaudia nigdy nie będzie go tak nazywać, zapamiętaj to sobie!
- Już go tak nazywa. – w głosie Roksany dało się słyszeć rozbawienie z nutką triumfu.
Geneviev:
Biegnę i brak mi tchu, tak bardzo chciałabym już być u celu.
Nie wiem, dokąd biegnę i przed czym uciekam, ale wiem, że przede mną jest wolność, a za mną...
Za mną wciąż widać korpus ogromnej wieży.
Woda pryska pod moimi nogami, chłodzi moje poranione stopy.
Jeszcze tylko chwila... wypadam zza skał i widzę... widzę drzewo o grubych konarach, jego liście kołyszące się na wietrze.
I nagle słychać metaliczny chrzęst i ląduje przede mną kobieta na złotej paralotni.
Wróciłem do domu pokonany. Nie zobaczyłem się z Klaudią, w dodatku ochroniarz Szamana wyrzucił mnie na zbity pysk, a Julka wyzwał od pedałów.
Sen ciągle nie dawał mi spokoju, ale po tym wszystkim bałem się zasnąć.
Na wszelki wypadek położyłem obok łóżka zeszyt i długopis, żeby po przebudzeniu zapisać wszystko co do szczegółu.
Tym razem jest inaczej. Nie jestem w klatce, tylko idę bardzo szybko za jakimś przysadzistym mężczyzną w czarnej szacie. Czy to on mnie uwolnił? Dlaczego tego nie pamiętam? Wchodzimy do małego domku wydrążonego w skale.
- Głośniej drzeć się nie mogłeś. – mówi facet zniesmaczony. – Mam nadzieję, że żaden ze strażników nie jest Podwójny.
- Co? – pytam zdenerwowany.
- Podwójny, żyjący w obu rzeczywistościach i mający tego świadomość. Jak ty.
Z trudem łapię oddech.
- Jak to... rzeczywistościach? Przecież to tylko sen, kiedy się obudzę...
Nie zauważyłeś w tym śnie niczego dziwnego?
Chwila zastanowienia.
- Jest... jakby ciągły, czuję ból, i nie mogę się obudzić, kiedy zechcę. – szczypię się w udo i przełykam ślinę.
- Otóż to. I powiem ci jeszcze jedno: ktokolwiek umiera w świecie Wieży, umiera również w swoim świecie. I vice versa.
- Muszę wyglądać jak przygłup, z szeroko otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczami.
- Kiedy zostałeś Podwójnym? – pyta starzec.
- Jakieś trzy dni temu przyśniło mi się to po raz pierwszy. – mówię, a w głowie kłębią mi się tysiące pytań. – Co to ma znaczyć?
- To, że jeśli ktoś się dowie, że jesteś Podwójnym, to źle z tobą. Powiedz – pamiętasz wszystko, kiedy się obudzisz?
Kiwam głową.
- Niesamowite. – sapie facet. – Zazwyczaj ludzie w świecie Wieży nie zdają sobie sprawy, że to sen, ale pamiętają go na jawie, albo odwrotnie – w świecie Wieży wiedzą, że śnią, ale na jawie nie mają o niczym pojęcia.
- To znaczy że... że... możemy się spotkać na jawie?
Pociąg jechał cicho, przedział był pusty, a ja miałem chwilę, żeby zastanowić się nad tym, co właściwie robię.
Jechałem do Gdańska. Jechałem do Gdańska, na spotkanie z facetem, który podyktował mi swój adres we śnie. Szaleństwo? Ale tylko w ten sposób mogłem dowiedzieć się wszystkiego, bez obawy, że za chwilę się obudzę. Swoją drogą – co działo się ze mną w świecie Wieży, kiedy żyłem w swoim własnym?
W pociągu spisałem na kartce wszystko, co wiem, i czego się domyślałem.
Świat Wieży – równoległa rzeczywistość, w którą przenoszę się we śnie, ale która snem nie jest.
Jestem Podwójny – żyję w obu światach jednocześnie, świadomy istnienia ich obu, co jest bardzo rzadkie.
Ktokolwiek umiera w jednym świecie, umiera w drugim.
Reszta – to same pytania.
Czym jest Wieża? Dlaczego powstaje? Kto panuje nad jej budową?
Czy każdy człowiek ma w świecie Wieży swój odpowiednik? Dlaczego tylko nieliczni zdają sobie z tego sprawę?
Co się stanie, kiedy budowa dobiegnie końca?
2
Hmm... Dziwne, że jeszcze nikt nie podjął się weryfikacji tego tekstu. Może więc będę pierwsza 
Dobra, wydaje mi się, że więcej błędów nie znalazłam. Czas więc na opinię.
Podobało mi się. Już sam tytuł twojego opowiadania jest bardzo intrygujący. Można by ten tekst jeszcze trochę wydłużyć i stworzyć z niego dłuuugą powieść. Szczególnie ciekawe były dla mnie te fragmenty snu Emila.
Bardzo mi się podobało

Jeśli chodzi o tę obręcz, to powinno być tak: Wciska mi ją na rękę.Wciska mi to na rękę.
Według mnie to zdanie jest zbędne. Dobrze by było i bez niego.Wtedy się budzę.
Zbędny ten myślnik na początku.- Spojrzałem we wskazaną stronę,
Dobra, wydaje mi się, że więcej błędów nie znalazłam. Czas więc na opinię.
Podobało mi się. Już sam tytuł twojego opowiadania jest bardzo intrygujący. Można by ten tekst jeszcze trochę wydłużyć i stworzyć z niego dłuuugą powieść. Szczególnie ciekawe były dla mnie te fragmenty snu Emila.
Bardzo mi się podobało

Każdego ranka, każdej nocy
Dla męki ktoś na świat przychodzi.
Jedni się rodzą dla radości,
Inni dla nocy i ciemności.
Wieczność kocha dzieła czasu.
– William Blake
Dla męki ktoś na świat przychodzi.
Jedni się rodzą dla radości,
Inni dla nocy i ciemności.
Wieczność kocha dzieła czasu.
– William Blake
3
- Zdrzemnąłem się. – powiedziałem, oddychając ciężko.
- Wredny dziad. – wymamrotałem
- No, jesteś wreszcie. – powiedziała Roksana
- No, nie miej takiej psiej miny. – powiedziała Roksana na odchodnym
Kropki do wyrzucenia.Całą noc śnił mi się jeden sen. – powiedziałem do Julka
Dalej nie wypisuje. Wszędzie tam gdzie da się zrobić błąd to ci się udaje.
Tutaj masz informacje o tym jak poprawnie zapisywać tego typu rzeczy: http://piorem-feniksa.blog.onet.pl/2,ID ... index.html
Drugie mi wydaje się zbędne.Julek poprawił mi kołnierzyk i poklepał po plecach, próbując dodać mi otuchy
Nie bardzo mogę sobie wyobrazić jak można powiedzieć inteligentnie o tym, że ktoś trzyma w dłoni liść.- Liść. – mówię inteligentnie.
Jeśli powiedziałby "To liść jabłoni". To może jeszcze, chociaż to też bardziej z wiedzy wynika a nie z inteligencji.
Błąd chyba oczywisty.każą batem maruderów
Ale ujmijmy, że miało być "każą batem wychłostać maruderów - i będzie po sprawie

Chyba niepotrzebnie o tym wspomniałeś.- Jadę z tobą tylko po to, żebyś zobaczył, jak głupie jest jechać sto kilometrów za Warszawę tylko dlatego, że przyśniło ci się, że twoja córka płacze.
Zacząłem myśleć, że faktycznie jest głupie. Przecież są telefony. Nie mógł zadzwonić do byłej?
Porozmawiałby z nią, niby wszystko byłoby ok, ale jednak coś... byłoby coś w jej głosie, co by go zdenerwowało.
Upewniłoby twojego bohatera, że jednak dzieje się coś złego, a czytelnika jeszcze bardziej zainteresowałoby sytuacją.
"To nic jej nie boli?" brzmi jakoś dziwnie w tym kontekście.- Co z nią? – spytałem. – Jest zdrowa? Nic jej nie boli?
Ok podsumowanie.
Istnieje taka regułka Pierwszy draft (a może to był drugi?) - 10% = gotowa powieść.
W twoim przypadku zmieniłbym te dziesięć na co najmniej trzydzieści.
Były rzeczy, które bardzo mnie zaciekawiły, jak chociażby elementy snu.
Były rzeczy, które bardzo mnie wynudziły, w większości monologi wewnętrzne bohatera.
Dużo monologów trąci nudą. Bo same myśli bohatera niczego raczej nie zmieniają.
To interakcje z bohaterami, bądź reakcje bohatera na fabułę są ciekawe.
Gdybyś zamiast tony przemyśleń o Roksanie, o Klaudii i o Szamanie, podzielił się nimi z np. byłą żoną, wszystko byłoby o wiele ciekawsze. Zastanawiałbym się: Dojdzie do awantury? Jak zareaguje tamten Szaman? Jak zareaguje publiczność? Może będą się awanturować na scenie? Może zamienią przedstawienie w horror? Itd itp.
Zły zapis dialogów razi w oczy i błaga o poprawienie. Trochę przeszkadzał w czytaniu.
Piszesz dobrze. Widać, że masz coś do przekazania i chcesz to robić.
Bardzo podobała mi się końcówka i tematyka Wieży i Podwójnych.
Zachęca do dalszego czytania.
Ogólnie na plus.
Re: B.A.B.E.L. [fantasy]
4Usunęłabym zaimek i może zamiast „zakneblowane”, napisałabym „zakneblowano”:Usta zakneblowane jakąś brudną szmatą.
Usta zakneblowano brudną szmatą.
niemal na wszystkobiseksualny uwodziciel rzucający się na niemal wszystko, co się rusza
Nadmiar zaimków.Najgorsze było to, że ten „obleśny starzec” miał wszystko to, czego ja nie miałem, a na domiar złego wcale nie był taki obleśny.
Napisałabym:Rzeczywiście się nie nudziliśmy.
Rzeczywiście, nie nudziliśmy się.
Usunęłabym „parę razy”.kilka razy pokazała nas telewizyjna Dwójka, parę razy wystąpiliśmy też na Polsacie
Tutaj wkradła się mała „byłoza”.Udawanie doktora House’a też przychodziło mi całkiem nieźle, w końcu po tym śnie byłem jak naćpany. Roksana była zabawna, błyskotliwa, a nasz dialog skrzył się inteligentnym humorem, powodując głośne wybuchy śmiechu wśród widzów – nagrodę dla każdego kabareciarza. Potem było jeszcze kilka improwizacji na zadane przez widzów scenki
Wcześniej napisałeś:- Może lepiej porozmawiamy o twojej karierze? – mój menadżer nie wydawał się szczególnie zainteresowany tematem.
Raz piszesz „menadżer”, innym razem „menedżer”. Warto sprawę ujednolicić.Zresztą z menedżerem takim jak Julek, który zawsze śledził najnowsze trendy
Powtórzenia.- Może lepiej porozmawiamy o twojej karierze? – mój menadżer nie wydawał się szczególnie zainteresowany tematem.
Daj spokój. – uciąłem, zirytowany. – Mój nastrój jest daleki od kabaretowego.
- Ludzie pytają, czy będziesz występował sam, czy dajesz sobie spokój.
Sam? Moja głowa, zazwyczaj pełna pomysłów na to, jak
[1] – Usunęłabym spójnik i rozpoczęłabym nowe zdanie.Odwracam się [1]i widzę, jak strażnicy biją i kopią jakiegoś [2]młodego chłopaka, próbując odebrać mu coś, co trzyma w kurczowo zaciśniętej ręce.
[2] – Zamiast „młodego chłopaka”, starczy napisać „chłopaka”. Wiadomo, że jak chłopak, to raczej młody.
Można obejść się bez zaimka.Chcę wrzasnąć, ale z mojego gardła nie wydobywa się żaden dźwięk.
Podobnie tutaj.Czołgam się w jego stronę na tyle, na ile pozwalają mi łańcuchy.
[1] – Zrezygnowałabym z pogrubionego słowa.[1]Wielka, szklana wieża, większa niż [2]jakiekolwiek ziemskie budowle.
[2] – Tutaj zdecydowałabym się na liczbę pojedynczą.
Szklana wieża, większa niż jakakolwiek ziemska budowla.
[1] – Usunęłabym zaimek. Wiadomo, że chodzi o bibliotekę.Zaraz po śniadaniu złożonym z resztek żółtego sera i zeschłej bułki pobiegłem do biblioteki. [1]Jej gmach, mieszczący [2]się na skrzyżowaniu ulic Duracza i Staffa, chociaż niedawno odnowiony, wydał mi się dzisiaj dziwnie ponury. Przywitałem się z sympatycznym szatniarzem. Rozpoznał mnie od razu, bo zaglądałem tu dość często, przygotowując się do egzaminów na studiach i później, do występów. Chociaż mogłoby się to wydać paradoksalne, bez ciężkiej pracy nie ma udanej improwizacji.
[2] – A dalej jest spora „siękoza”.
[1] – Krócej będzie: „Sądziłem”.[1]Wydawało mi się, że znam układ książek [2]w tej niewielkiej bibliotece wzdłuż i wszerz, [3]nie potrafiłem zliczyć, ile razy podczas studiów przemierzałem wąskie przejścia między [4]półkami albo [5]ile razy siadałem przy stoliku w czytelni na pierwszym piętrze. Polonistyka zobowiązuje. Wiedziałem, gdzie [6]jest literatura polska, gdzie omówienia twórczości pisarzy, gdzie jest osobna półka z horrorami i fantastyką, ale, jak na złość, nie miałem pojęcia, gdzie mogą być senniki.
[2] – Zrezygnowałabym z pogrubionych fragmentów.
[3] – Albo: „trudno zliczyć”.
[4] – Może lepiej „regałami”?
[5] – Skróciłabym: ile godzin spędziłem w czytelni.
[6] - ... jest, jest, być... Tak sobie to brzmi. Może pokombinuj ze zdaniami, np.:
ale jak na złość nie miałem pojęcia, gdzie wcisnęli senniki itp.
[1] – Zaimek nie jest tutaj konieczny.Bibliotekarka wskazała [1]mi półkę, [2]na której ułożone rzędem stały różnej wielkości książki. [3]Było ich zaledwie kilka, za to nieźle zniszczone, widać nie byłem jedyną osobą, która z nich korzysta.
[2] – Przegadane. Starczy:
Bibliotekarka wskazała półkę, na której stał rząd książek.
[3] – Tutaj również odchudziłabym tekścik:
Kilka podniszczonych woluminów – widać, nie ja jeden byłem nimi zainteresowany.
Wersja odchudzona:Siedzę w jakiejś klatce, nogi mam przykute łańcuchami do ziemi. Głowa za chwilę pęknie, tak straszny czuję ból. Wycieram krew spływającą mi po policzku.
Siedzę w klatce. Nogi skrepowane łańcuchami. Głowa za chwilę pęknie z bólu. Wycieram krew spływającą po policzku.
Powtórzenia.Chłopak, którego ratowałem, siedzi w kącie, w ręce wciąż trzyma przedmiot, którego nie oddał strażnikom.
Skoro ciszę przerywają odgłosy kilofów, nie jest ona całkowita...- Co to jest? – mój głos dziwnie brzmi w tej całkowitej ciszy, przerywanej tylko rytmicznymi uderzeniami kilofów.
Rozgląda się dookoła. Ma wielkie, szare oczy, krótką czuprynę koloru słomy i [1]jest strasznie wychudzony. Ubrany jest w luźną, płócienną tunikę, dopiero teraz dostrzegam, że [2]ja mam taką samą.
[1] – Powtórzenia. Może: Ma na sobie luźną, płócienną... itd.
[2] – Zaimek do usunięcia.
[1] – Bez kropki.- Liść[1]. – powtarza [2]po mnie i uśmiecha się. Nagle dociera do mnie, [3]jak wielkie znaczenie ma dla niego. Przecież tu nie ma ani drzew, ani żadnych roślin, jak okiem sięgnąć, tylko [4]te szklane kamienie.
[2] – Usunęłabym.
[3] – Według mnie lepiej brzmi: jak wielkie ma dla niego znaczenie
[4] – Usunęłabym.
Źle to brzmi.- Wiatr. – mówi i pokazuje dłonią ruch, jakim poruszał się unoszony powietrzem liść.
Kolejna „siękoza”.- Nie martw się, stary. – szepczę z uśmiechem. – To tylko sen. – mówię głośno. Chcę się już obudzić. Nie podoba mi się tutaj. Boję się.
Szczypię się w ramię, ale wciąż jestem w klatce. Zamykam oczy.
Za chwilę obudzę się w domu.
[1] – „Byłowanie”.[1]Była jeszcze jedna rzecz, która mnie zastanawiała. [2]Ten chłopak. Pamiętałem [3]jego rysy twarzy i byłem pewien, że nigdy w życiu go nie spotkałem. Znałem za to jego głos. I to dobrze. Ale byłem pewien, że nie jest to ktoś z radia. W takim razie kto? Piosenkarz? Męczyłem się całą drogę, szukając odpowiedzi na [4]to pytanie.
[2] – Usunęłabym zaimek.
[3] – rysy jego twarzy
[4] – Usunęłabym.
Nieco dziwnie się to czyta. Kobieta siedzi przed wejściem do domu w rejestracji... Rejestracja powinna być chyba wewnątrz budynku... ? W każdym razie dla mnie, jako dla czytelnika, jest to troszkę niejasny fragment. Ale może tylko dla mnie...Kłębiący się przed posesją tłum wskazywał, że gospodarz jest w domu. Szczęście mi sprzyjało, bo Roksana siedziała przed wejściem w rejestracji
Toż to musiał walnąć piąchą, że tyle ze stolika pospadało!Z całej siły uderzyłem pięścią w stół, z którego spadł zszywacz i terminal do kart kredytowych.
Wyrzucić "moje".Woda pryska pod moimi nogami, chłodzi moje poranione stopy.
Podzieliłabym.I nagle słychać metaliczny chrzęst i ląduje przede mną kobieta na złotej paralotni.
Nagle słychać metaliczny chrzęst. Przede mną ląduje kobieta na złotej paralotni.
Tak się zastanawiam, czy nie lepiej byłoby napisać „Świecie Wieży”...?- Otóż to. I powiem ci jeszcze jedno: ktokolwiek umiera w świecie Wieży, umiera również w swoim świecie.
Trochę przegadanych fragmentów. Nieco siękozy, byłozy, zaimkozy... Zapis dialogów do przyswojenia, o czym wspomniał już Hardrick. Dodam tylko, że na początku dialogu stosujesz dywiz, a w środku myślnik. Powinieneś zdecydować się na jedno, radziłabym myślnik tak na początku, jak i w środku kwestii dialogowej.
Poza tym czytało się dobrze, choć niektóre fragmenty można poskracać, nadać im werwy. Wizja równoległych światów ciekawa, tekst zachęca do poznania ciągu dalszego. Podoba mi się zastosowanie różnej czcionki dla równoległych rzeczywistości i, choć nie jestem zwolenniczką zmiany czasu narracji, w tym przypadku zabieg ten sprawdza się i nie denerwuje. Szlifuj warsztat. Podobało mi się.
„Pewne kawałki nieba przykuwają naszą uwagę na zawsze” - Ramon Jose Sender
5
Dziękuję za wszystkie uwagi, czuję się naprawdę usatysfakcjonowana. Strasznie fajnie się czyta o własnym tekście, nawet jeżeli ktoś wytyka błędy i czerwienię się przed ekranem, myśląc "o kurde, rzeczywiście okropnie to wygląda". Oczywiście najbardziej ucieszyły mnie te krótkie zdania "podobało mi się", na końcu postów. Cieszę się też, że zainteresował Was ten fragment i chcecie poznać dalszy ciąg - chyba o to właśnie, między innymi, chodzi każdemu autorowi.
Zapis dialogów oczywiście poprawię, podobnie jak te myślniki nieszczęsne (ech trzeba zważać na formatowanie w wordzie). Największy problem mam z tą "siękozą" - po prostu tego nie zauważam! Wezmę sobie też do serca uwagi hadricka co do przemyśleń bohatera i dialogów - powiem tylko, że kiedy odłożyłam tekst na jakiś czas i potem go przeczytałam, stwierdziłam, że składa się w większości z dialogów i że to nie scenariusz filmu, tylko powieść, więc musi jednak być trochę więcej narracji - może przesadziłam i rzeczywiście jest to nudne. W podręcznikach dla scenarzystów jest taka rada - niech charakterystykę bohaterów budują ich działania, nie didaskalia - może warto zastosować te rady również w odniesieniu do powieści i znaleźć złoty środek. Przemyślę to wszystko, obiecuję i zastosuję
Zapis dialogów oczywiście poprawię, podobnie jak te myślniki nieszczęsne (ech trzeba zważać na formatowanie w wordzie). Największy problem mam z tą "siękozą" - po prostu tego nie zauważam! Wezmę sobie też do serca uwagi hadricka co do przemyśleń bohatera i dialogów - powiem tylko, że kiedy odłożyłam tekst na jakiś czas i potem go przeczytałam, stwierdziłam, że składa się w większości z dialogów i że to nie scenariusz filmu, tylko powieść, więc musi jednak być trochę więcej narracji - może przesadziłam i rzeczywiście jest to nudne. W podręcznikach dla scenarzystów jest taka rada - niech charakterystykę bohaterów budują ich działania, nie didaskalia - może warto zastosować te rady również w odniesieniu do powieści i znaleźć złoty środek. Przemyślę to wszystko, obiecuję i zastosuję

7
mimowolnieMimo woli spojrzałem na rękę,
Pogrubienie to nowa linijka. Opis narracyjny nie dotyczy dialogu, a przedstawia osobę.- Trzy minuty przed występem? – mój menedżer, Julian, w cywilu najlepszy kumpel (choć [1]biseksualny uwodziciel rzucający się na niemal wszystko, co się rusza [1a]płci obojga) spojrzał na mnie z wyrzutem. Z drugiej strony kulis rozległa się salwa śmiechu i brawa, żegnające poprzedni kabaret. Moja kolej. Nasza kolej.
[1] i [1a] - jedno wynika z drugiego - powtórzenie.
zapisałbym to nieco inaczej:Moja kolej. Nasza kolej.
Moja... nasza kolej.
tu ci się coś poprzestawiało - przeczytaj to na głos (z interpunkcją) i zobacz, jak potwornie to brzmi. Przestawiamy:- Siedzi z tym szamanem i Klaudią, czekają na ciebie. – Julek niedbale wskazał na prawo, jednocześnie zerkając w lustro, by poprawić kosmyki blond włosów, w kontrolowanym nieładzie spadające na twarz.
- Siedzi z tym szamanem i Klaudią, czekają na ciebie. – Julek niedbale wskazał na prawo, jednocześnie zerkając w lustro, by poprawić kosmyki blond włosów spadające na twarz w kontrolowanym nieładzie.
Ciekawe na dwójnasób i podobało mi się, lecz do rzeczy. Zapis ze świata Wieży jest fatalny - ten czas rzeczywisty i szyk naprzestawny w połączeniu z zaimkozą i słabą (!) plastyką czyta się źle i klimat omija tekst szerokim łukiem, tak jakbyś miał piękną wizję, a nie potrafił jej przekazać. Widzę tylko skrawki. Nawet w jednym miejscu ucinasz opis wieży i otoczenia, jakbyś stwierdził, że nie masz o czym pisać. Postać bohatera i opis świata realnego przegadany, ale to nie zarzut, bo jest ciekawy, żywy realny - tylko w zestawieniu z światem Wieży jest tego za dużo - ten brak balansu powoduje, że Podwójni (swoją drogą, słaba nazwa, wymuszona, bez polotu) nie są historią ważną, znaczącą na tle całości. Troszkę brakowało mi rozwinięcia tych snów - czułbym, że faktycznie coś zachodzi, że jest ten drugi świat, a ty podajesz te informacje przez słowa faceta w czerni. Fabuła, mimo że oklepana (schemat - sen to nie sen), jest ciekawa, ale za mało tu wieży i snów. Tekst cierpi na zaimkozę i siękozę, dodatkowo, jakby tego było mało, powtarzasz wiele wyrazów. Mimo błędów, podobało mi się. Pracuj nad tym, oj pracuj - rokuje wspaniale!
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.