

Prolog
Miecz drżał mi w dłoniach jak nigdy dotąd. Choć próbowałem złotą rękojeść trzymać z mocą, ta się mnie nie słuchała. Ciągnęła się i zarazem me ręce prosto ku ziemi. Nie miałem sił. Te dzisiaj odmówiły mi posłuszeństwa. Z trudem utrzymywałem miecz pionowo nad ziemią i nim. Leżał. Trząsł się z zimna bądź strachu. Nie wiem. Nie błagał o litość. I dobrze. Nie potrafiłem zrobić tego z zimną krwią, a powinienem. Miecz ciążył mi niemiłosiernie. Chwilami myślałem, że nie dam rady go utrzymać, los mi jednak sprzyjał. Jego nędzne ciało leżało tuż pod ostrzem czekając na karę. Chciałem je wbić, powinienem to zrobić ze względu na przeszłość, ale powinienem także puścić je bokiem ze względu na przyszłość, nie tylko moją. On o tym nie wiedział, nikt go nie uświadomił. I dobrze, nie zasłużył na to. W oddali słyszałem krzyki, miasto płonęło, ludzie próbowali ratować siebie, dzieci i dobytek. To jego wina. Kolejna tragedia, do której się przysłużył. Przeszył mnie dreszcz nienawiści. Obniżyłem ostrze tak, że prawie dźgało go w miejsce gdzie powinien mieć serce, ale nie byłem tego pewien, nie taki człowiek jak on. Nie patrzył na mnie, lecz gdzieś w bok, żałowałem tego. Chciałem zobaczyć strach w jego oczach, może nędzne przeprosiny, by ratować życie. On jednak nic. Czekał skamieniały, ze wzrokiem wbitym w miasto. Na twarzy błąkał mu się uśmiech. Usłyszałem huk wybuchu. Odrzuciło mnie do przodu. Ostrze wbiło się w jego zwłoki. Nie wiem czy to ślepy los tak chciał, czy może to zrządzenie boskie, ale źle się stało, nie tylko dla mnie.
R O Z D Z I A ł P I E R W S Z Y
*Lata mijają i cierpienie pomniejszają, jednak rany zawsze pozostają — Król Agwin Wybawiciel z rodu Elmirów*
Trzy puknięcia do drzwi, nie otrzymał odpowiedzi. Nie miałem sił i chęci by mu odpowiedzieć. I tak wejdzie, zawsze tak robi. Nie myliłem się. Tibran mój służący, towarzysz podróży, ale przede wszystkim przyjaciel przyniósł mi gorącą herbatę. Byłem mu wdzięczny, potrzebowałem ciepłego napoju. Choć za pokój w tawernie zapłaciłem nie mało, nie był ogrzewany, a za oknem panowała pełna zima.
— Dzięki, Tib. Przynieś jeszcze dwa koce, a potem rób co chcesz. Masz wolne. Do jutra rana nie będę niczego potrzebować. Chcę być sam.
— Co się tam stało? — zapytał z niepokojem. Nie liczył na odpowiedź. Chciał nawiązać rozmowę i być uprzejmym. Nie odezwałem się. Wiedział co to znaczy, poza tym nie potrzebował mej relacji. Na pewno wiedział więcej niż nawet ja. Zawsze tak było. Mógłbym położyć na szalę mój honor, że przez całą wczorajszą noc zbierał informacje od każdego kto był skłonny się nią podzielić, a przez cały dzisiejszy dzień i noc będzie uzupełniał braki. Wyszedł bez słowa. Po chwili wrócił z dwoma kocami. Rozłożył je nade mną i szybko po cichu zniknął za grubymi dębowymi drzwiami do pokoju. Miałem ciszę i spokój. Mogłem się zastanowić i przemyśleć wszystko jeszcze raz. Za każdym razem coraz mocniej utwierdzałem się w przekonaniu, że jego śmierć nie była niczym dobrym. Gdyby żył, wszystko by mi ułatwił. Ale nie wiem czy gdyby nie ten wybuch, sam bym go nie zabił. Pragnąłem tego z całego serca od bardzo dawna, ale przecież miałem też i inne pragnienie, nie wiem czy silniejsze by zachować tego nędznika. Nigdy nie ukochałem zabijać i nigdy tego nie pokocham. Tego jestem pewien jak niczego innego na tym padole. Jak nikt inny jestem świadom, że śmierć choćby najgorszego z ludzi, zawsze kogoś dotyka, zawsze dla kogoś jest bólem. Nigdy nie pozbawiłem życia sprawiedliwego, ale to mnie nie usprawiedliwia przed wieloma oczami. Nieraz jestem nazywany mordercą i zabójcą. Między innymi dlatego śpię w tej gospodzie. Nigdzie indziej nie chcieli mnie przyjąć, a tutejsza gospodyni wzięła ode mnie stawkę za dwa pokoje pięć razy większą niż normalnie. To nic, stać mnie na to, ale nie zasłużyłem na takie traktowanie, nie za to co dla tych ludzi zrobiłem.
***
— Panie. Trzeba wstawać. Niedługo musimy wyruszać. — Tib stał nad mym łóżkiem w pełni ubrany i przygotowany. Było bardzo wcześnie rano. Słońce jeszcze nie wzeszło, a w tym regionie robiło to bardzo wcześnie. Nawet w zimę.
— Konie przygotowane? — zapytałem, walcząc z rwącym bólem w kostce. Już od dawna mi dokuczała, ale z dnia na dzień było coraz gorzej.
— Tak. Wyczyszczone, nakarmione i osiodłane.
— Bardzo dobrze. Idź na dół i zamów coś do jedzenia. Ja już schodzę — Tib zbliżał się do drzwi. — A zapomniałbym... Spakowałeś mnie?
— Tak. Wszystko zniosłem do stajni.
— Dobrze — spojrzałem na sakiewkę leżącą na stole. — Widzę, że odwiedziłeś goblinów.
— Jak tylko wstałem. Zeszło mi całą godzinę na wypłaceniu jednej sakiewki złota — z oburzeniem stwierdził.
Chwilę później byłem gotowy. Zszedłem po solidnych, dębowych schodach do słabo oświetlonej sieni. Przy okrągłych, również dębowych, stołach siedziało wielu podejrzanych typków. Przy barze zasiadało kilku gości w czarnych, ubłoconych płaszczach, z narzuconymi na głowy kapturami, którzy męczyli swoje kufle piwa befowego. W kącie sali przy niepalącym się kominku siedziała grupka podobnie do siebie ubranych mężczyzn. Bardzo głośno rozprawiali nad jakąś sprawą. Wyglądali na kupców. Wielu już takich widziałem, wszyscy są do siebie podobni, ale nigdy nie dostrzegłem by podróżowali w grupach. Ruszyłem do Tiba utykając na prawą nogę. Kostka bolała, ale dawałem radę chodzić. Czekał na mnie z parującą strawą tuż przy oknie, poza zasięgiem lamp.
— Gdzie wyruszamy? — zapytał ostrożnie degustując prawostronnie przypalonego kurczaka. Na jego miejscu bym go nie jadł. Widziałem tutejszy piec.
— Przed siebie — odpowiedziałem. Tak jak zawsze zresztą. Nie musi wiedzieć gdzie, ani po co jedziemy. Nawet nie powinien. Choć to dobry przyjaciel, ale przecież, jak to mądrzy mawiają, tylko tacy zdradzają.
— Daleko jedziemy? — Nie pytał ze znużeniem, jakiego bym się spodziewał po człowieku, który podróżuje ze mną już sporo czasu.
— Raczej tak. To chyba będzie najdłuższa z naszych dotychczasowych podróży — powiedziałem "naszych" z mocy przyzwyczajenia, ale żadna "nasza" podróż nie była jego. On mi tylko towarzyszył, czasem pomógł, ale nigdy nie wędrował dla jakiegoś osobistego celu. Robił i robi to tylko dla pieniędzy, z pewnością także dla przygody. Może troszkę z przyzwyczajenia, przyzwoitości, a może trochę ze względu na naszą przyjaźń, która jakkolwiek bardzo specyficzna, ale jednak zawsze była.
— Chyba nie chcesz jechać... No tam? — z niepokojem zagadnął, nerwowo popijając jedzenie piwem.
— Nie. Jeszcze nie teraz, ale już niedługo. Nie mogę tego tak odwlekać — Pomyślałem o tym co mnie czeka. To będzie trudne, ale muszę dać rady.
— I dobrze — Tib szepnął tak, żebym nie słyszał.
— Co powiedziałeś?
— Nic. Niechcący połknąłem chrząstkę, no i przekląłem pod nosem — nerwowo drgnął na krześle.
— Przecież nie jesz kurczaka, pijesz piwo — błyskotliwie stwierdziłem.
Tib się zreflektował, że kłamstwo nie wypaliło.
— Chodzi mi tylko o to, że całkowicie nie wiem jaki jest sens tam jechać i wprost kłaść szyję pod topór — wyrzucił z siebie.
— Martwisz się o swoją szyję, czy moją?
— Nikt nie zasługuje na taką śmierć nawet...
— Ktoś taki jak ja — dokończyłem. Dawno już wiedziałem o jego poglądach. Dla niego ja, nie jako osoba z charakterem i uczuciami, ale reprezentant swych czynów, byłem doszczętnie zły. Jego religia kazała mu się strzec takich jak ja, ale zarazem nakazywała mu mi pomóc. Od dawna był w rozdarciu.
— Wiele razy zabiłeś bez potrzeby. Wielu mogłeś oszczędzić. Zabijałeś nawet na oczach dzieci...
— Kobiet nigdy nie tknąłem! — obruszyłem się.
— Za to je wykorzystywałeś! — rzucił z pogardą. To mu się nie mieściło w głowie. On był cnotliwy, dogłębnie dobry, bezsprzecznie przestrzegający tych swoich dziesięciu regułek. A ja? Może po prostu nie byłem wyjątkowy. Zachowywałem się jak wszyscy inni.
— Nie jesteś taki szlachetny za jakiego się uważasz! — pałał nienawiścią. Tylko raz się tak kiedyś zachował. To było bardzo dawno. Miał powód. Zrobiłem coś strasznego.
— Nie jestem gorszy od ani jednego, którego pozbawiłem życia! — krzyknąłem z wściekłością na salę. Tib przesadził. Uderzył w czuły punkt. Nie wiele myśląc, szarpnięciem dobyłem miecza i automatycznie się zamachnąłem.
— No już! Na co czekasz? Wielu tak zamknąłeś usta! Czemu nie mnie? — krzyknął bez nuty strachu w głosie. — Jesteś gorszy od każdego jednego, którego bestialsko zamordowałeś — wygarnął mi z odwagą jak nikt inny przed nim.
Obniżyłem miecz i usiadłem zrezygnowany. Miał rację.
***
Drewniane krzesło w sieni nie było specjalnie wygodne, ale przesiedziałem na nim w bezruchu długie godziny. Emocje już dawno opadły, ale długo nie mogłem się pogodzić ze słowami Tiba. On też długo siedział tak jak ja, naprzeciw mnie. Po kilku godzinach jednak wstał i bez słowa odszedł. Miałem czas by to co powiedział przemyśleć. Na początku byłem wściekły na niego za takie kłamstwa. Ale później sobie uświadomiłem co chciałem mu zrobić z mieczem w ręku. Miał rację. Jak zwykle. Już kiedyś też tak wybuchł.
Za oknem padał gęsty śnieg. Mróz malował na oknach przedziwne obrazy. Ludzie wchodzili i wychodzili i każdy jak jeden mąż, za każdym razem rozwierał drzwi na całą szerokość, a przy czym wpuszczał do sieni mnóstwo mrozu. Gospodarz najwyraźniej się zreflektował, gdyż w końcu rozpalił w kominku drewnem przyniesionym wprost z lasu przez młodego chłopca. Może jego syna.
Długo to trwało, ale w końcu uświadomiłem sobie, że nie zasłużyłem na takiego przyjaciela jak Tibran z domu Hafrdika.
Kolega, czy znajomy stał by z boku i tylko zawsze przyglądałby mi się z politowaniem. Natomiast przyjaciel chciał mi pomóc, uświadomić mnie, zmienić. Zawsze na lepsze.
***
Było już bardzo dawno po zachodzie słońca, kiedy postanowiłem iść do siebie. Chciałem iść spać, ale nie byłem pewien czy mi się to uda. Otępiałym, utykającym krokiem ruszyłem przez sień. Była prawie pusta. Przy barze siedział mężczyzna tak samo ubrany jak ci których tu widziałem wcześniej. Gdy obok niego przechodziłem drgnął i wyciągnął swoją dłoń by chwycić moją szatę. Automatycznie odskoczyłem i przyjąłem postawę obronną, na razie bez miecza. Człowiek podniósł się z wysokiego taboretu i zapłacił barmanowi za piwo. Po czym odwrócił się do mnie twarzą i szepnął: — Siądziesz ze mną przy tamtym stoliku — rozkazał i skinął głową na odległy stół nie daleko kominka. W tej części sali nikogo nie było. To był starzec, nie obawiałem się go. Jednak nie będzie mi rozkazywał. — Usiądziesz — szepnął i ukazał to co miał na środkowym palcu prawej dłoni.
***
— Skąd to masz? — warknąłem bez pardonu.
— Cicho! — znacząco szepnął i dyskretnie pociągnął mnie do stolika.
Barman nam się przez chwilę przyglądał, ale speszony mym spojrzeniem zniknął na zapleczu.
— Skąd to masz? — powtórzyłem.
— Widzę, że wiesz co to jest — stwierdził dziadek.
— Gadaj! — zagroziłem. Bałem się najgorszego.
— Twoja matka mi to dała...
— łżesz! — przerwałem mu, lecz trochę się uspokoiłem. — To jej ukochany pierścień! Zawsze strzegła go jak oka w głowie. To był jej skarb! Nie dałaby by go nikomu! Nawet mnie!
— Dała mi... Naucz się nie przerywać starszym! — zbeształ mnie po chwili. — Dała mi go byś miał dowód, że możesz mi zaufać — spokojnie mi oznajmił.
— A po co mam ci zaufać? I dlaczego pierścień? — zapytałem z nieufnością. — To jej najdroższa pamiątka! Przedmiot o który dbała niezmiernie, czasem może i nawet bardziej niż o mnie — stwierdziłem z lekkim, niewyczuwalnym żalem.
— Ile razy widziałeś, aby go nosiła? — dziwnie zagadnął starzec.
Zastanowiłem się. Zdziwił mnie tym. Nie odezwałem się.
— No właśnie — dziadek poprawnie odczytał me myśli.
— A skąd mogę być pewien, że go nie ukradłeś?
— A powiedz mi, czy kiedykolwiek wiedziałeś gdzie ten pierścień jest, może się kiedyś na niego natknąłeś?
Starzec był zadziwiający. Matka tylko jeden i jedyny raz mi go pokazała, opowiedziała mi jego historię i już nigdy więcej się z nim nie spotkałem. Kiedyś nawet próbowałem go znaleźć, ale się nie udało. Dziadek lekko się uśmiechnął. Nie wiem czemu. Może dlatego, że potrafił mnie tak zbić z tropu i zaprowadzić w kozi róg.
— Wiesz w takim razie, że złodziej by go nie znalazł — oznajmił. — Wierzysz mi?
— Nie wiem. Może wierzę, ale nie ufam — wypracowałem polityczną odpowiedź.
— Pamiętasz co powiedziała ci matka, tuż przed twą podróżą? — rzekł spokojnie.
Starzec kazał mi sięgać pamięcią bardzo daleko. Musiałem się chwilę zastanowić.
— Tak — odparłem. — Pamiętam, ale... Ty?
— Nie ważne kto! — stwierdził stanowczo. — Ważne dlaczego!
— Więc dlaczego? — pociągnąłem za język.
— Później ci powiem — krótko mnie skwitował. — Musimy jak najszybciej wyruszyć!
— Gdzie!?
— Wy młodzi — ostentacyjnie stęknął. — Jesteście tacy niecierpliwi! Dam ci dobrą radę. Naucz się tylko tego jednego młody człowieku, a będzie dobrze — zrobił mądrą minę. — Jak ci stary coś mówi to masz z najwyższą uwagą słuchać, jak ci rozkazuje to masz jak mrówka polecenia wykonywać, ale jak cię chce czegoś nauczyć, to ty już dawno powinieneś to umieć bo inaczej stary cię zanudzi... Dobre, nie? — dziadek się zacieszył. — Może trochę śmieszne, ale prawdziwe — znów się uśmiechnął. Mi też przemknął przez twarz słaby uśmiech.
— Idziemy! — dziadek energicznie się poderwał.
— Ale... — Ledwo zacząłem pytanie, a starszy już mi przerwał.
— Naprawdę masz tak krótką pamięć? A może mało pojętny móżdżek? — zirytowany zapytał.
Wstałem. Nie wiem czemu, ale to zrobiłem. Wzbudził we mnie zaufanie i sympatię. Rzadko mi się to zdarzało i może tym razem będę tego żałować, ale to zrobiłem.
— Muszę jeszcze znaleźć Tiba — oświadczyłem gdy odchodziliśmy od stolika. Barman wracał właśnie z zaplecza.
— Dobrze — dziadek bez zainteresowania przytaknął.
— Nie pytasz kim jest? — mocno się zdziwiłem.
— A po co? — jakby zdziwiony odparł — Wiem kim jest Tibran z domu Hafrdika.
— No... — trochę mnie zatkało — Dobrze. Idę go poszukać... Trochę się dzisiaj...
— Wiem.
Na miecz mistrza Kankleta! Za dużo tego "wiem"!
— Idę do stajni, przygotować konie — spokojnie oznajmił i odszedł. Hm... Na pewno wie, który to mój koń.
***
Ruszyłem schodami prosto do pokoju Tiba. Zapukałem. Nikt nie odpowiedział. Chwilę potem znalazłem się u siebie. Pokój był wysprzątany, ale nie było tam śladu służącego. Pośpieszyłem do stajni. Przemknąłem szybkim krokiem przez długi hol na piętrze i po pokonaniu schodów znalazłem się w sieni. Skierowałem się w kierunku bocznych drzwi, które prowadziły przez długi ogród wprost do stajni. Gdy przechodziłem obok baru natknąłem się na natarczywy wzrok chłopca siedzącego tuż pod oknem. Intensywnie mi się przyglądał. Gdy krok po kroku zbliżałem się do drzwi, na plecach wciąż czułem jego wzrok. Gdy chwyciłem za klamkę, kątem oka chciałem owego chłopca-obserwatora dojrzeć. Miejsce gdzie przed chwilą jeszcze siedział, było jednak puste.
***
Tak jak Tib mówił. Konie były oczyszczone i osiodłane. W boksie naprzeciw, przy śnieżno-białym wierzchowcu, krzątał się mały chłopiec. Ten sam co przyniósł drewno, a instruował go stojący w progu staruszek. Tuż przy nim był Tibrin. Rozmawiali.
***
Podszedłem do nich. Choć nie wiedziałem jak odpowiednio się zachować względem Tiba, musiałem podejść. W duchu przeklinałem staruszka, że musiał się na niego natknąć. Niby był to niezmiernie błahy i nic nieznaczący problem to jednak dla mnie była to przeszkoda. Nie wiedziałem jak postąpić. Niedawno przez sekundę byłem gotowy go zabić, a teraz nie umiałem spojrzeć mu w twarz. Cokolwiek bym zrobił było by źle. Wybrałem więc, jak dla mnie, najdogodniejszą możliwość. Podszedłem do nich, ale nie odzywałem się do Tiba gdyż nie potrafiłem, jednak jednocześnie starałem się zachowywać tak by nie poczuł się urażony moim lekceważeniem.
***
— Gotowy? — dziadek zapytał z zadziwiającą werwą.
— Tak... — znacząco przeleciałem wzrokiem po stajni w poszukiwaniu bagażu.
— Już załadowałem na trzeciego konia — Tibrin stwierdził obojętnie, patrząc mętnym wzrokiem gdzieś w siano. Dobrze zrozumiał me zachowanie. Jak zawsze zresztą.
— Więc w drogę! — starszy wesoło ryknął, podrywając się do konia.
Fenomen — skomentowałem w myślach. — Potwornie mnie dziwiło skąd on ma tyle energii. W tym wieku spodziewałbym się po nim żółwich ruchów i ślimaczych reakcji. A on łamał wszelkie wyobrażenia o sobie, które można by zbudować na podstawie jego dziadkowej postury, siwej i długiej brody oraz solidnej, drewnianej lasce którą się wciąż podpierał.
— Zawołaj gospodynię — starszy rozkazał chłopcu, który właśnie skończył zajmować się jego koniem. — Wszystko uregulowaliście w tawernie? — dodał gdy chłopiec zniknął za masywnymi dębowymi drzwiami.
— Tak — odpowiedział Tib bezosobowym tonem.
— Bardzo dobrze. Nie możemy się narażać.
— Cze...? — bezmyślnie chciałem zapytać. Starszy nie dał mi dokończyć.
— Niech cię szlag! — wyraźnie się obruszył. — Ty naprawdę jesteś głupi! — dodał z rozczarowaniem. — Teraz widzę, że twoja matka naopowiadała mi same brednie. Mówiła tak niestworzone rzeczy, że aż mnie ciarki teraz przechodzą! Jakie ona snuła bajki, że ty jesteś inteligentny, pojętny, odważny... A... No i jeszcze szlachetny — starszego niesamowicie to bawiło. Co miałem odpowiedzieć? Nic rozsądnego nie przychodziło mi do głowy, więc stałem cicho i wziąłem to na przetrzymanie.
— Phi! — zafurkał Tibrin.
Z uśmiechem na twarzy dziadek wszedł na swojego konia, który nadawał mu niesamowitej aury dostojeństwa.
— Nie możemy się narażać na zapamiętanie — stwierdził, momentalnie poważniejąc.
— Na to bym nie liczył — odparłem.
— A to czemu? — dziadek się żywo zainteresował.
— Za te dwa pokoje, gospodyni ściągnęła ze mnie pięć razy więcej niż normalnie! Taką kasę na pewno zapamięta.
— Nie dobrze — starszy mruknął do siebie. Chwilę potem energicznie zeskoczył z konia i skierował się ku drzwiom.
— Gdz...? — reszta pytania utknęła mi w gardle. Po co mi to i na co? Sam siebie zapytałem. Dość już na dziś obelg. I tak za dużo oberwałem.
Chwilę po wyjściu starca, do stajni weszła gospodyni. Okrąglutka z ciała i twarzy kobieta sprawiała wrażenie niezwykle pogodnej i miłej osoby. Jednak taką z pewnością nie była. Przynajmniej dla mnie. Z nie jednym kupcem Hastgardu wolałbym robić interesy niżby z nią. W kontakcie ze mną była uparta, zawzięta, a czasami po prostu wredna, bądź nawet podła. Mimo dużych pieniędzy, które jej proponowałem nie chciała się zgodzić bym mógł na terenie tawerny nosić miecz. Tę głupią zasadę wymyśliła tylko dla mnie, więc choćby nie wiem co, ale nie mogłem się zgodzić. Długo się kłóciliśmy zanim dopiero po mej niewinnej groźbie, z dużym oporem, ale zmieniła zdanie.
Kobieta idąc twardym krokiem ku nam w pewnym momencie się zachwiała i omal nie upadła. Już prawie się poderwałem by ją przytrzymać, ale po ułamku sekundy wróciła do siebie. Wyglądała jakby tego nawet nie odczuła.
Chwilę potem wszedł za nią starzec. Po kilku krokach kobietę dogonił i zaczął się z nią rozliczać. Moment to trwało, ale i tak poszło bardzo sprawnie. Gdy na to patrzyłem odniosłem wrażenie, że gospodyni ma pewną słabość do dziadka. Może to złudzenie.
— Zbierajcie się! Naprawdę nie mamy czasu! — starzec zrobił się bardzo nerwowy. Jego spokój i dobry humor gdzieś momentalnie się ulotniły. — Wyjeżdżamy boczną bramą. Macie jechać w takim odstępie ode mnie, aby nikt nie pomyślał, że jesteśmy razem. Rozumiecie? — znacząco kiwnęliśmy głowami. — Zarzućcie na głowy kaptury i starajcie się nie pokazywać twarzy ani grenadierom, ani nikomu innemu. Rozumiecie? — powtórzyliśmy skinienie. — Będę jechał wolno, ale jeśli coś się stanie to macie gnać za mną choćby nie wiem co. Nie wdawajcie się w żadne pojedynki, tylko jedźcie za mną. A jeśli ja zacznę z kimkolwiek walczyć to jedźcie za miasto i schowajcie się w grocie przy tym wielkim dębie. Wiecie gdzie to jest? — znów potakująco skinęliśmy. Choć nie za bardzo wiedziałem po co starzec nam to mówi, wolałem nie zadawać pytań. Raczej byłem pewien odpowiedzi. — Nie ważne jak jesteście odważni, ani jakim będzie dla was dyshonorem ucieczka, ale macie zrobić tak jak wam mówię. Choćby nie wiem co! Rozumiecie? — głowy same poderwały się nam do niemego przytaknięcia.
***
Wsiadałem na konia, gdy nagle coś mnie tknęło. Wiedziałem jak starzec zareaguje, ale to było konieczne.
— Gdzie jedziemy? — zadałem zdecydowanym głosem już monotonne pytanie.
— Nie wytrzymam! — dziadek ryknął, a jego koń lekko drgnął. — Jak można być tak uparcie głupim!?
— Ja musze wiedzieć! — wrzasnąłem. — Mam bardzo ważną sprawę, dzisiaj miałem wyjechać. Ja to muszę załatwić! Nawet nie wiesz jak to jest ważne!
— Ważne!? — na twarzy malowała mu się drwina. — Ta twoja sprawa to jest nic! Słyszysz? Nic! wśród nas tylko ja wiem co to jest naprawdę ważna sprawa! A ty nie masz o tym pojęcia!
— Nie możesz tak mówić! — wrzasnąłem. Zaczynałem przestawać nad sobą panować. Nawet mój wrodzony respekt do starszych, zaczynał mi nie wystarczać. Starcy w moim kraju byli wielce szanowani i moja obecna postawa była by tam naganna, wręcz oburzająca.
— Ty naprawdę uważasz, że ta twoja żałosna podróż by coś zmieniła? — dziadek już dużo spokojniej się mnie zapytał.
— Nie wiem.
— Więc dlaczego myślisz, że ona jest taka ważna? — starzec najwyraźniej próbował mnie wziąć na spokojnie.
— Nie wiem, ale muszę.
— Nic nie musisz i dobrze o tym wiesz. Jesteś szalenie naiwny. Ta podróż byłaby tylko twoją zgubą i wielkim rozczarowaniem. Gdyby nie moja misja nie szczędziłbym ci tego, ale w tej sytuacji nigdzie nie możesz wyruszać, prócz ze mną.
Musiałem być nie ugięty. Ta sprawa miała dla mnie za wielkie znaczenie by starzec mógł mi przeszkodzić.
— Ja to muszę załatwić. To przede wszystkim, a dopiero później wszystko inne. Jadę tam i koniec.
W tej kwestii miałem zdecydowaną rację. Obrałem cel do którego bardzo długo dążyłem i nie mogłem go odłożyć na później. Już nie teraz. Nie po tym co ostatnio zrobiłem, by zbliżyć się do spełnienia tej misji. Cokolwiek matka i ten starzec ode mnie chcieli, w tym momencie ja miałem rację. Gdyby mi chociaż powiedział o co chodzi, gdyby mi przynajmniej naświetlił tę sprawę, ale on nic. Nawet się nie starał mnie przekonać. On mi tylko zuchwale rozkazywał.
— Głupi dzieciaku! — starzec dostał szaleńczego napadu. — Pojedziesz ze mną choćbym miał cię ciągnąć! Gdyby chodziło tylko o ciebie nie skinął bym nawet palcem w tej sprawie! Jesteś zapatrzony w siebie i nie widzisz innych! Zachowujesz się jak rozwydrzony bachor! Ta sprawa jest tak ważna, że ktoś taki jak ty jest dla niej strasznie niebezpieczny! — dziadek nie mógł złapać oddechu. — Niech to szlag trafi! Dlaczego musisz to być właśnie ty!? Kto bardziej niż ty, może być aż tak nieodpowiedni?