TO JEST CIAŁO MOJE
WWWOjcze nasz, który jesteś w niebie…
1
WWWNa potrzeby operacji centrum kontroli pospiesznie zaimprowizowano w przyciasnej sali budynku numer 30. Chociaż do kulminacyjnego momentu pozostało zaledwie kilka minut zebrani wciąż nerwowo krążyli pomiędzy rzędami przenośnych paneli i monitorów co raz potykając się o walające się po podłodze kable. Nawet wieloletni pragmatyzm nie mógł ukryć niemal studenckiego podniecenia jakie zapanowało zaledwie dwa dni temu w Centrum Kosmicznym NASA im. Lyndona B. Johnsona w Houston.WWWBezceremonialnie porzucona przed laty na rubieżach Układu Słonecznego sonda, rutynowo tylko cucona dla dozorczego oglądu teraz pospiesznie wybudzana była z letargu i gotowana na kosmiczne randez vous z nowo odkrytym, wciąż jeszcze anonimowym światem skrytym pod roboczym numerem 592074.
WWWGdyby nie okoliczności nikt z tłumnie przybyłych nie dałby się stawić na równe nowi w środku nocy, i to w dodatku w świąteczną niedzielę. Ale wobec czegoś takiego nie sposób było zachować bierności. Krwi nie rozogniała taka ekscytacja od czasu błękitnej Darwinii 17c, trzy lata temu a wciąż jeszcze dumano w zachwycie nad implikacjami „odkrycia na miarę naszego stulecia”.
WWW- No panowie! Teraz już cicho. - rozległ się wśród gwaru drżący z przejęcia głos kontrolera misji. Odetchnął głęboko. - Zobaczmy, co takiego ciekawego dojrzała tam nasza dziecina?
WWWZganiony tłum przycichł. Wkrótce jednak szepty przeszły ponownie w gorączkową dysputę między zajmowanymi w pędzie stanowiskami, rzucanymi we wrzawę meldunkami zmieniając powoli rozgardiasz w skoordynowany chaos.
WWWPo dłuższej chwili dopiero, niesłyszalny przykaz milczenia objął zgromadzonych. Nadeszła bowiem chwila kontaktu z sondą. Rozpoczęło się milczące wyczekiwanie pierwszych danych i tylko pojedyncze głosy ściszonym tonem wymieniały wciąż między sobą lakoniczne raporty.
WWWCisza gęstniała…
WWWNagle przy stanowisku łączności okupowanym przez pochyloną w napięciu oczekiwania grupę ekspertów ktoś krzyknął, poderwał się na krześle wyrzucając zaciśnięte tryumfalnie pięści w powietrze i euforyczny zgiełk rozlał się natychmiast po sali. Rozległy się miarowe oklaski satysfakcji, zaczęto sobie gratulować, po sąsiedzku i ponad monitorami, gdzie kolumny liczb pulsowały już od natłoku danych, których nikt nie miał siły wertować na żywo. Spływające nieustannie informacje zapisywane w przepastnych pamięciach beznamiętnych superkomputerów będą przecież obrabiane i badane jeszcze całymi tygodniami, więc mało kto siedział na swoim stanowisku. Chwila sukcesu była zbyt ulotna.
WWWNa rozstawionym na głównej ścianie ekranie projektora wyświetliły się tabele, liczby, trzy rzuty obrazu trajektorii sondy. Zaczęły się dysputy. Ktoś perorując żywiołowo rysował kręgi w powietrzu.
WWW…a liczby w grzecznych kolumnach zaczęły pulsować niepokojącym rytmem przyjmując niemożliwe wartości i nikt ze zgromadzonych, choć wielu ich było nie zauważył tajemniczego sygnału, którym mroczna próżnia kosmosu krzyczała do uszu konającej właśnie sondy New Horizons.
2
WWWKsiądz José Gonçalves Scilar, profesor filozofii kultury na PUC-Rio, doktor astrofizyki na Uniwersytecie Federalnym w Rio de Janerio i nowoprzyjęty członek Papieskiej Akademii Nauk zmierzał właśnie pospiesznym krokiem do biura kardynała Antonellego, przewodniczącego Kongregacji Doktryny Wiary.WWWKamienne korytarze watykańskich gmachów zdawały mu się teraz jeszcze zimniejsze niż zwykle, mimo narastającego na zewnątrz przedpołudniowego skwaru.
WWWNo tak. Mogłem się tego spodziewać. - pomyślał, gdy młody kleryk wręczył mu po zebraniu kopertę z wezwaniem do Antonellego. - A wszystko przez to, że musiałem się koniecznie wyrwać z tym przeklętym odczytem. - Aż zazgrzytał zębami wściekły na siebie. - Tak, to za brak pokory. Tyle trudu a teraz wszystko zeżarła głupia pycha. Niech to diabli…
WWW- Kościół Katolicki w przeciągu ostatnich stuleci dotknęły liczne zjawiska stanowiące poważne niebezpieczeństwo dla zdolności dalszego pełnienia przezeń misji ewangelizacyjnej. Zagrożenia wewnętrzne zażegnać starał się swoimi reformami Sobór Watykański II, którego owoc stanowiła posoborowa polityka wobec zagrożeń zewnętrznych prowadzona przez Pawła VI oraz Świętego Jana Pawła II Wielkiego. Ostatnimi laty jednak, począwszy już od poprzedniego pontyfikatu zaobserwować można nasilającą się krytykę dotychczasowej polityki aggiornamento, której apogeum stanowi integrystyczny fundamentalizm wyrażony jawnie w ostatniej encyklice „Causae languoris Ecclesiae”, której tematyka i ton stanowią niejako glosę kolejnego soboru. Zwołana właśnie w takim duchu obecna konferencja jest najdobitniejszym dowodem na rewizjonistyczne tendencje w dogmatyce i nawrót do wiążącego się z tym rytualizmu.
WWWZebrani w sali konferencyjnej duchowni zaczęli się nerwowo wiercić szemrząc z niezadowoleniem, gdy na porannym zebraniu zaczęły rozbrzmiewać neomodernistyczne poglądy księdza Gonçalvesa. Zza odległego filara sali wyłoniła się chmurna twarz sekretarza Kongregacji Sakramentów i Kultu Bożego, kardynała Sebastiano. „Kolejna cegła w murze”, jakim Watykan odgradza się od rzeczywistości, pomyślał. Liczył się jednak z niebezpieczeństwem ukamienowania tomami „Pascendi Dominici gregis”. Kontynuował więc z uporem straceńca.
WWW- Tezą stanowiącą swoistą axis tego zgromadzenia jest dogmat o transsubstancjacji. Skoro Kościół Katolicki chce nie tylko przetrwać w obecnej sytuacji socjopolitycznej nie dzieląc losu dawnych religii, lecz pragnie stać się instytucją autorytatywną, etycznie aspirującą do roli moralnego arbitra globalnego establishmentu, powracając po wiekach do steru rządu dusz to właśnie w imię dobra ludzkości winien odrzucić empirycznie niedowodliwe dogmaty, aby być respektowanym przez rodzącego się Nowego Człowieka, twórcę Nowego Świata jutra jako autorytet duchowy. Kościół musi ostatecznie wyzwolić się od mitów o pogańskiej genezie i dziś pustych już rytuałów otwarcie przyznając, że…
WWWŚwięte oburzenie sięgnęło zenitu. Ale nie umiał już przestać, powstrzymać się. Już nie. Musiał jeszcze dokończyć to ostatnie zdanie. Musiał…
WWW- …że dziś, eucharystia jako prawdziwe, fizyczne Ciało Chrystusa to tylko martwy symbol.
WWWNa sali podniosło się nieartykułowalne larum, kilku słuchaczy ostentacyjnie wyszło (w tym Sebastiano). To, że go tam nie spalono na stosie zakrawało na prawdziwy cud. Cud eucharystyczny jak nic!
WWWTaka afera na światowym kongresie eucharystycznym! I to akurat teraz, na początku tempus paschale. Nie umiał wytłumaczyć się sam przed sobą z zamiaru, z woli ani z celu. Nagana i jedenaście lat na misji niczym banicja w kwiecie kariery duszpasterskiej, tyle lat najwidoczniej skutecznego (sądząc po szybkiej aprobacie jego kandydatury przez Komisję) trzymania języka za zębami; wszak wiadomo: w eudajmońskim równaniu Einsteina to właśnie zmienna „z” ma najwyższą wagę. A teraz to… Wszystko bez sensu. Dobry Boże!
WWWStojąc przed drzwiami do biura „Wielkiego Inkwizytora” wahał się chwilę. Dłoń zawisła nad mosiężną klamką. Złocisty metal wypolerowany tysiącem dotyków jarzył się bezdusznym zimnem. Uciec? Udać, że nie dostał wezwania? Odwlec nieuniknione? Na jak długo? Co to da, skoro…
WWW- Może ksiądz wejść. Jego eminencja już czeka. - odezwał się zza biurka sekretarz kardynała i powrócił do wypełniania dokumentów.
WWWGonçalves nawet nie zauważył jego obecności. A więc już przesądzone. Wsparł się więc całym ciężarem na klamce. Wchodząc spodziewał się na pucułowatej twarzy Antonellego wyniosłej jowialności jako oznaki owego szczerego, ojcowskiego zbulwersowania. Oblicza jak burzowa chmura, mowy gromiącej cytatami z „Lamentabili sane exitu”. Tymczasem pobieżny savoir vivre i zmęczone spojrzenie zdradzały inny powód wezwania.
WWW- Eminencjo.
WWW- Proszę usiąść. - polecił ciężko wzdychając. Wzrok miał wbity w białą teczkę leżącą na biurku.
WWW- Ojcze José, zdążyłem się już dowiedzieć o tym co zaszło na porannym wykładzie… - zaczął z powagą kardynał. Gonçalves już chciał coś powiedzieć, choćby kornie błagać o wybaczenie. Cokolwiek. Sam nie wiedział jakim banałem obłaskawić Kurię. Zdążył tylko otworzyć usta bezradnie. Antonelli szybko przerwał mu niezaczęte słowo. - …ale ja nie w tej sprawie wezwałem księdza. Tamto nie ma już znaczenia. De hoc satis. Chodzi o coś zupełnie innego.
WWWMimo ewidentnej ulgi słowa kardynała zaniepokoiły Gonçalvesa. Wiało od nich surowym chłodem. Co może być ważniejszego od herezji wygłaszanych pod nosem papieża?
WWW- Ojcze José Gonçalves Scilar. - zaczął formalnym tonem podnosząc z biurka teczkę z papieskimi insygniami. - Z woli Jego Świętobliwości Piusa XIII zostaje ksiądz mianowany papieskim legatem do NASA z zadaniem nawiązania ścisłej współpracy z Agencją w imieniu Papieskiej Akademii Nauk celem sporządzenia jednoznacznej opinii na temat poruszonej tam kwestii oraz złożenia Ojcu Świętemu szczegółowego sprawozdania zarówno z przebiegu jak i, zwłaszcza z wyniku prac w trybie pilnym.
WWWI wręczył księdzu teczkę z oficjalnym mianowaniem podpisanym przez papieża, oraz karteczkę z odręcznymi notami dotyczącymi wyjazdu.
WWW- Ale Wasza Eminencjo, ja… nie rozumiem?
WWW- Ja również. - przyznał od razu Antonelli z nieukrywaną dezafirmacją w głosie. Nawet dla niego taka nominacja była co najmniej niezrozumiała.
WWW- Czy Ojciec Święty naprawdę nie mógł wybrać kogoś bardziej kompetentnego do takiej misji? Nie jestem raczej materiałem na „głos Kościoła”. Wasza Eminencja przecież wie.
WWWAntonelli podniósł tylko bezsilnie wzrok znad biurka.
WWW- Owszem: wiem. Ale to nie ma żadnego znaczenia. Tutaj… - Antonelli postukał palcem w blat. - …ojcze José, woli Jego Świętobliwości nie kwestionuje się. Bez względu na nasze prywatne opinie. Czy ojciec to rozumie?
WWW- Tak, rozumiem. Ale… czym właściwie mam się zająć? To jakieś odkrycie czy tylko konsultacje badawcze?
WWWKardynał wyraźnie speszony unikał konfrontacji wzrokowej. Szukał sycącej i zarazem enigmatycznej odpowiedzi.
WWW- Sam znam tylko cząstkowe opracowania ze Stanów i nie chcę budzić w księdzu uprzedzeń co do tej sprawy. To bardzo delikatna kwestia. Lepiej będzie jeśli ksiądz zapozna się z twardymi faktami u źródła i samodzielnie wyciągnie wnioski. - i nachyliwszy się ku niemu dodał szeptem: - Od opinii księdza zależy przyszłość fundamentów Doktryny Wiary. Proszę o tym pamiętać.
WWWKsiądz Gonçalves trawił w milczeniu słowa kardynała.
WWW- I naprawdę nie było nikogo innego… - rzucił jeszcze podnosząc się z fotela. Podejrzewał bowiem nieufnie, iż wytypowano go na kozła ofiarnego, którego bezkarnie można zdyskredytować za oceanem i pozbyć się z Kurii.
WWW- Owszem, było. Trzydziestu ośmiu. Wszystkich posłano. I ksiądz zapewne nie jest jeszcze ostatni. - Gonçalvesa zamurowało. - Proszę więc, mając na względzie dobro Wspólnoty Wiernych, przyjąć tą misję z pokorą godną przedstawiciela Kościoła Chrystusowego, ojcze José. Proszę.
WWWGonçalves mimo ponagleń kardynała wyszedł niespiesznie. Z treści noty wynikało, że na placu Pałacu Apostolskiego czeka już samochód, który zawiezie go na Aeroporto dell'Urbe, skąd o jedenastej odleci do Houston.
WWWWbrew poleceniom, zamiast się pakować ksiądz przystanął przy oknie wychodzącym na Wieczne Miasto. Chciał znaleźć sens w tej niespodziewanej decyzji. Na marne. Myśli, słowa, nawet antyczne mury Rzymu topiły się z wolna w narastającym wciąż skwarze rozedrganego południa. Parafinowa nekropolia własnej chwały rozpływała się w bielmie słonecznego grzmotu, tępy poblask pełgał po pustych ołtarzach zapomnianych bóstw, po grobach ich zapomnianych czcicieli.
WWWNiebo było bezchmurne.
WWWW końcu oderwał się od mroźnego marmuru parapetu, wrzucił bezceremonialnie cały swój dobytek do nie w pełni jeszcze rozpakowanej torby podróżnej i pobiegł na plac porzucając sterylny pokój niezamkniętym.
WWWChciał zawierzyć siebie opatrzności, by być godnym posłańcem Kościoła.
WWWChciał…
3
WWW- Nazywam się William Archigan. - przedstawił się na schodkach błyszczącego w słońcu, srebrnobiałego Arleta, około trzydziestoletni, szczupły mężczyzna. Wyblakły od upału nieboskłon odbijał się w obłym zwierciadle lśniącego kadłuba odrzutowca. - Zapewne... ksiądz Gonçalves. - Ksiądz przytaknął milcząco. - Przysłano mnie z NASA. Będę z księdzem pracował. - stwierdził sucho.WWW- Miło. - odbąknął ksiądz. - Pan zapewne będzie umiał mi wreszcie wyjaśnić o co tu chodzi? Bo jak na razie nikt niczego mi nie chce powiedzieć.
WWW- Oczywiście. Wyjaśnię. Wszystko. Proszę wejść.
WWWGonçalves próbował wypytać o coś kierowcę, ale ten niczego nie wiedział, więc całą drogę siedział jak na rozżarzonych węglach kisząc się w niespotykanym o tej porze roku upale. Korki wzmagały tylko irytację zarówno księdza jak i kierowcy natarczywie rozganiającego równie poirytowanych korkami innych kierowców nadużywanym klaksonem.
WWWSamolot był pusty. Lecieli nim tylko oni dwaj.
WWWPo co czarterować dwudziestoosobowy samolot po byle profesorzynę z Rzymu? Mało ich w NASA?
WWWTuż po starcie Archigan wyjął laptop i po chwili pracy odwróciwszy go w stronę księdza zapodał mu pokaz slajdów zastopowany na sztampowej ilustracji sondy mknącej między gwiazdami.
WWW- Wszystko zaczęło się w sobotę, wieczorem. - Księdzu zabrzmiało to jak prolog u Hitchcocka, wstępna relacja z zawiłej, tragicznie zakończonej historii, niczym dramat antyczny. Z czarnych oczu Amerykanina wyzierał niemal fizyczny ból. - Zarejestrowaliśmy rozbłysk gamma na granicy Koziorożca i Strzelca, około 14 stopni na północ od ekliptyki. Codziennie mamy ich kilka, ale ten był inny. Narastał wykładniczo przez ponad 23 godziny a potem nagle zniknął. Próbowaliśmy zlokalizować źródło po echu. Webb pokazał nam to.
WWWArchigan stuknął w klawisz i pojawił się wymalowany złoto karminową paletą na ciepłej czerni portret rozemglonej gwiazdy; obłoczku miękkiego blasku łagodnie rozlewającego się koliście po zdjęciu w sąsiedztwie dwóch innych, bliskich sobie, zwykłych czteropromiennych. Podziałka w górnym lewym rogu wskazywała na ponad 4 sekundy kątowe średnicy.
WWW- Duże. I co to jest? Mgławica? Gwiazda?
WWWArchigan rzucił tylko księdzu nerwowe spojrzenie ignorując pytanie.
WWW- To wszystko tutaj… - Chudym palcem zakreślił na monitorze szeroki okrąg wokół światłoobłoku. - …to echo radiacyjne w podczerwieni. Kilkaset milionów kelwinów. Samo źródło jest… o wiele mniejsze. - Stuk. Powiększenie. Gwiezdne bliźniaki zsunęły się z pola widzenia manifestując swoje położenie tylko mdłą poświatą na skraju zdjęcia. Geometrycznie zgradientowany blask utoczył się do małej, świetlistej globuli. Na podziałce jedna setna sekundy kątowej.
WWWA więc jednak nie takie znowu wielkie. Może nawet nie karzeł. Może neutronowa albo…?
WWW- Doppler niczego nie wykazał. - tłumaczył dalej Archigan. - Czyste, jednostajne w natężeniu widmo, na wszystkich pasmach, bez maksimum. Niepojęte. Dopiero paralaksa… Wyszło nam 65,8 AU więc…
WWW- Ile? - Gonçalves myślał, że się przesłyszał z jednostkami. - Przecież to by było gdzieś… - Archigan uprzedził oczywiste. Przytaknął niemo zamrażając księdza pomiędzy chwilą niedowierzania i zaskoczenia.
WWWWięc nie parsek, nie rok stąd: tuż za rogiem. Bo nawet nie Oorta, lecz już w pasie Kuipera. Co…?
WWW- Mimo to, ewidentnie bezpodstawnie i pochopnie, ale… coś trzeba było, więc… uznano, że to pewnie jakaś planeta karłowata. Phy! - parsknął do siebie z ironicznym rozbawieniem. - Nawet dali jej od razu nazwę: Ate 2024 BR177. Tak byliśmy tym podekscytowani, że nie myśleliśmy logicznie! A potem, jakby tego było jeszcze mało okazało się, że blisko znajduje się nasza stara sonda. Pamięta ksiądz może jeszcze misję New Horizons?
WWW- Owszem. Pamiętam.
WWW- Wystrzeliliśmy ją 18 lat temu w celu zbadania Plutona… no i okolic. Sonda miała przelecieć około ćwierć miliona mil od tej… planetki, więc zdecydowano o wznowieniu misji. Dwa dni temu nastąpiło maksymalne zbliżenie, ale wkrótce po uruchomieniu sondy ta… nagle zamilkła. Nie wiemy co się stało. Prawdopodobnie uległa zniszczeniu.
WWW- Rozbiła się o tą planetkę? - zagadną ksiądz.
WWW- Nie, na pewno nie. - stwierdził zdecydowanym tonem. - Przeleciała daleko od… Zdążyła nam przesłać tylko strzępy danych, w tym kilka zdjęć. Niemal wszystkie zupełnie nieczytelne. - i z impetem uderzył palcem w klawisz. Raz, drugi, trzeci nagląco migając księdzu przed oczyma serią obrazów.
WWWGonçalves nie zdążył dobrze się im przyjrzeć, choć i tak nie przedstawiały niczego konkretnego. Wszystkie cierpiały na chorobliwą, tęczową pikselozę mimo iż same były niemal zupełnie czarne. Na pierwszym w lewej górnej części jarzyła się plama ostrej, kanciastej bieli. Drugie zalane było chropowatym blaskiem prześwietlonym w środku do drobnego, czarnego iksa - negatywu gwiazdy w negatywie kosmosu. Trzecie: sam szum.
WWW- Widzę. I co? - parsknął ksiądz, aż zdziwiła go sarkastyczna nuta we własnym głosie.
WWW- Chodzi o to, że… ta planetka, to nie to i… i nie wiemy jak to możliwe. Nie umiemy tego wyjaśnić. Nie rozumiemy… jak… coś takiego… - bełkotał nieporadnie pochłaniany przez zdradzieckie meandry i wiry nurtu myśli, wciąż nierozwiązanych, rededukowanych wspomnień minionych problemów.
Ksiądz przyglądał się w milczeniu tej wewnętrznej walce wyczekując z zniecierpliwieniem finalnego stwierdzenia, zapewne kalekiego w formie i treści, do którego to rehabilitacji przymusiła go wola Pontifexa. Najbardziej irytująca była jednak inkoherentyczna paplanina Archigana skoro raz połechtany intrygującą tajemnicą Gonçalves, bezsłownie skupiony chłonął łapczywie każdy fakt zdając się przez to niemal nieporuszony wieściami o owej osobliwości, teraz musiał wysłuchiwać rozmydlonego bełkotu w głodnym napięciu wyczekując esencjonalnych faktów.
WWW- Panie Archigan! - warknął nań w końcu. Winien był się zamartwić nad stanem ducha interlokutora, dopytać się raczej o trapiącą go bolączkę niż cucić go niemal krzykiem z głębokiego marazmu myśli. Ale nie umiał już. Żądał wyjaśnień. - Skoro to nie jest planetka karłowata, to co to jest? Bo nie gwiazda? Więc co: UFO?
WWWAle Archigan patrzył tylko w milczeniu z pytającą pretensją w oczach wobec niezrozumienia, z jakimś cichym wyrzutem, z żalem za niewypowiedzianie głęboki uraz skoro nawet drwina Gonçalvesa nie mogła nim poruszyć.
WWW- Naprawdę. Teraz ja też nic nie rozumiem! Owszem, to zjawisko jest… niezwykłe. To jakiś fenomen astronomiczny, przyznaję. Koniecznie musi zostać wnikliwie zbadany. To pewne. Ale zupełnie nie rozumiem po co mieszać do tego Kościół? Przecież na tych zdjęciach nie ma nic wartego uwagi Watykanu! - Wciąż stała mu przed oczyma zatroskana twarz Antonellego („…przyszłość fundamentów Doktryny Wiary. Proszę o tym pamiętać.”). Pamiętał. Ale nie rozumiał. - O co tu chodzi, panie Archigan? Na nich przecież de facto w ogóle nie ma nic konkretnego. Czyżby aż tak stępiała w NASA brzytwa Ockhama? To „zjawisko”; swoją drogą. A wasza sonda miała zwyczajną awarię i to wszystko. Takie rzeczy przecież wciąż się zdarzają. Wiec o co tyle krzyku?
WWWArchigan nagle się zmienił. Zgarbił się pod naporem niewidzialnego ciężaru wodząc speszonym, zakłopotanym wzrokiem to po stole, to po pustym przedziale. Rzucił tylko księdzu krótkie, zbolałe spojrzenie.
WWW- O to. - i stuknąwszy ostrożnie w klawisz cofnął się cały w swoim fotelu, jakby się w nim zapadał, wtulał, krył. Uciekał.
WWWKsiądz spojrzał na monitor.
WWWZdjęcie.
WWWJezu Chry…!
WWWPrzez moment, chwilę zdającą się ciągnąć bez końca zdawało się Gonçalvesowi, że jego serce zatrzymało się, nie czół go. Oblał go zimny pot, strach, że zaraz zacznie się dusić i padnie martwy.
WWWEkran jarzył się tak oślepiającą bielą, że zdjęcie wydawało się być całkiem prześwietlone, lecz mimo to obraz był niemal idealnej jakości. Promienisty krąg blasku rozdzierał mroki głębi kosmosu, drobne punkciki gwiazd rozjeżdżały się na boki niewyraźnymi smugami światła. Samo zaś jądro światłości znaczył czarniejszy niż noc krzyż - epatujący mrokiem negatyw ludzkiej postaci o szeroko rozłożonych ramionach, ujętej w dziwnej, odgórnej perspektywie.
WWWKsiądz rozpoznał Go.
WWWJego oczy przeszywały, nie pozwalały uciec tropiąc zbiega na dnie duszy. Srebrne denary, dwa słońca płonące żywym ogniem bólu na obliczu Cierpiącego świętą mękę. Mroczne promienie ciernistego wieńca strzelały pikami nieświatła w potop blasku.
WWW- Boże! - wydusił dygotliwie Gonçalves. Był blady jak ściana, jakby spuszczono z niego całą krew. Lodowate dłonie trzęsły mu się złożone przy ustach rozwartych wpół niewyrzeczonego słowa. Nie mógł oderwać oczu od Oczu.
WWWKsiędzu skręcało wnętrzności. Nie wierzył. Zwyczajnie nie wierzył. Przecież na pewno jest jakieś logiczne wytłumaczenie? Ratunek…
WWW- To… to, musi być… jakiś błąd. Nie wiem! Najpewniej jakaś awaria przy transmisji, zwyczajne przebicie z telewi…
WWW- Nie! - krzyknął Archigan. - Myśli ksiądz, że nie sprawdzaliśmy tak oczywistych wyjaśnień? Dwa dni się nad tym męczyliśmy i nic! Wykluczyliśmy wszystko. Prócz jednego. - Przemilczane było tak bolesne… - A sonda na pewno była sprawna. Testowali ją w połowie marca. - Westchnął drżąco.
WWWKsiądz nie widział, że odkąd William Samuel Archigan zobaczył tamto zdjęcie po raz pierwszy bał się nawet spojrzeć w stronę ekranu. Nie on jeden. Gapił się teraz w podłogę bezsilnie wsparty łokciami na kolanach a na samą myśl o tym, na co musiał patrzeć ksiądz chciało mu się krzyczeć.
WWW- On nadchodzi. - wyszeptał ostrożnie na wydechu Archigan.
WWW- Co? - Ksiądz zerknął na niego, ale te Oczy… Nie mógł im uciec, były wszędzie, w nim. Żądały, aby patrzeć, uwielbiać Jego oblicze zamrożone w pasyjnym grymasie. Gonçalves nie zdzierżył tego dłużej. Zatrzasnął laptop z całą siłą. Archigan ocknął się, jak przerażone dziecko wyłażące z łudzaco bezpiecznej kryjówki pod stołem, za firanką.
WWW- Co pan powiedział? - powtórzył stanowczo.
WWW- On… - Wahał się długo nim znalazł stosowne słowa. - Od odkrycia, obserwowaliśmy… cały czas. W nocy, w poniedziałek… On… ruszył. Przedtem, podczas spotkania z sondą… nie, ale potem On… poruszał się i teraz… w naszą stronę, coraz szybciej. - Język był tu bezlitosny. Nie mógł liczyć Archigan ucieczkę w bezpodmiotowo neutralne zaimki. Jeno w gramatyczne fortele, semantyczną synonimię. - To już pewne. Zderzenie nastąpi za pięć dni, 8 kwietnia, z szybkością prawie 23 tysięcy mil na sekundę. Niemal 1/8 c! Ponad sto sześćdziesiąt mil długości…
WWWMile, sekundy, dni… To była jedyna możliwa ucieczka dla człowieka, bo przecież liczby nie ranią, wzory nie zabijają, wykresy i funkcje są bezpieczne. Bezosobowe profanum. Ratunek dla pitagorejczyka - matematyka, język, w którym nie sposób mówić o emocjach. Niewyrażalne nie istnieje.
WWW- I to akurat podczas zaćmienia. A wszystko zaczęło się w święta, więc… Nie, to nie jest przypadek. Prawda, ojcze? To jest znak? Znak… końca?
WWWWielowarstwowa złożoność i chłodne wyrachowanie tego co miało nastąpić było przerażające i co gorsza stosownie doń niepojęte. Jedyny taki czas, jedyna taka pora zaplanowana od początku. Bo przecież nigdy przedtem i już nigdy potem takie dni, o takiej porze. Tylko akurat teraz.
WWWZmartwychwstał.
WWWNadchodził.
WWWON.
WWWNareszcie, powód chorej ekscytacji połączonej z milczącą trwogą panującej od Houston po Watykan stał się tak nieznośnie jasny. Już wiedział, dlaczego NASA poprosiła o pomoc Kościół. Ludzie rozumu stali się bezradni wobec… „tajemnicy wiary”.
WWWPrecz mi z głowy doktrynalny bełkocie!
WWW- Dlaczego, dlaczego ja? Ja… ja nie umiem. Nie wiem, co zrobić, co powiedzieć. No co ja mam na to poradzić?
WWWI znów poczuł się jak bluźnierca. Na „To”. Ale nie umiał uwierzyć, że to naprawę… On, że tak po prostu zjawił się, wyszedł ze stronnic Pisma i wbrew aksjomatom współczesnej nauki pędzi na falach Swojej chwały ku Ziemi.
WWW- Czemu nie posłali wam kogoś innego!? - wybuchł nagle ksiądz. Oczy mu się zaszkliły. - Są inni. Czemu ja? Ja nawet… - Słowo ściskało go za gardło.
WWW- Ich też na pewno posłali. - zapewnił kategorycznie Archigan. - Wszyscy nad tym pracują. NASA, ESA, SETI, MIT, CERN… Wszyscy. Kto popadnie. Wszyscy pracują z Watykanem. Bez skutku. - stwierdził bezsilnie. - Kiedy ja zobaczyłem… - odezwał się po dłuższej chwili Archigan spomiędzy dłoni, w których skrył twarz a brakowało mu słów na nazwanie tego, co chciał nazwać, bo kalece bezsilny i systemowo niezupełny jest język człowieczy wobec absolutów. - …niemal się popłakałem. Inni chyba też. Nie wiem. Niektórzy modlili się. Coś… złamało się w nas, wtedy i później… Bo przedtem byliśmy pewni, ale potem… teraz… Już nic. Niczego.
WWWBali się. Obaj. Bali się mówić, myśleć, nazywać. Wszystko było nagle bluźnierstwem, każde słowo nie dość stosowne i nie dość święte. Zaklinali, więc w pół słowa, hasła i tajemne kody. Zdania i słowa rzucane w amoku roztrzaskiwały się o mur niedostępności, gruchotały się o niezdobyty szaniec tajemnicy.
WWWPrawda, wulgarnie dosłowna jest bowiem zabójcza dla rozumu przywykłego do półprawd i ćwierćszczerości. Wszystko nagle stało się zimne, obce. Stali teraz tak bezbronni wobec Jego istoty jakby byli nadzy. I równie jasno i klarownie, jak nigdy przedtem w swoim życiu zdawali sobie sprawę z jednej, prostej rzeczy: są absolutnie bezsilni. Stanęli bowiem wobec niepojętego.
WWWToż to było jawne chrystofanie!
WWWSiedzieli więc w milczeniu. Słowa były zbędne. To byłby tylko bełkot, wymiociny umysłu potraktowanego śmiertelną dawką toksycznej prawdy.
WWWSilniki kojąco buczały na tyłach usypiającą kołysanką.
WWWArchigan i Gonçalves po dłuższej chwili odprężającego milczenia rozsiedli się po przeciwległych końcach przedziału. Archigan zajął się jakimś filmem na laptopie. Ksiądz siedział jak zombie starając się z całych sił wyrugować z umysłu wszelką, konkretną myśl, zapchać głowę wygłuszającą watą białego szumu, wolnego od sensu i znaczenia. Kropka, kreska, kropka, kreska, kropka, kreska, kropka…
WWWOcknął się dopiero przy międzylądowaniu w Lizbonie.
WWWPrzeszklone hale terminali błyszczały mokro po niedawnej ulewie rumianym blaskiem słońca gaszonego w wodach odległego Atlantyku. Rześko chłodne powietrze pachniało słoną bryzą. Gonçalves miał nadzieję skorzystać z godzinnej przerwy w locie i rozluźnić się trochę rozprostowując kości po pasażu lotniska chłonąc naiwna beztroskę tej chwili. Nie zdążył jednak nawet coś zjeść. Już w toalecie dopadł go przyzywający pilnie telefon od Archigana.
WWW- Zawracamy. - oświadczył wybiegając z samolotu naprzeciw księdzu.
WWW- Co się stało? Dokąd?
WWW- Do Omanu. Nie wiem o co chodzi, ale to coś związanego ze sprawą. Zawracamy. - powtórzył nerwowo biegnąc już z powrotem.
4
WWWArchigan dostał przekaz Skypem z NASA zaraz po lądowaniu. Gonçalves przypuszczał, że Archigan poznał jakieś szczegóły, lecz nie był w stanie ich po prostu przekazać.WWWWyjątkowo długą trasę do Omanu (Samoloty rejsowe były bezpieczne, ale mały odrzutowiec kluczący na wskroś regionu był zbyt podejrzany by ryzykować, toteż trzeba było wybrać trasę wydłużona niemal dwukrotnie do szerokiego łuku z dwoma nerwowo przeprowadzonymi międzylądowaniami w Aleksandrii i Addis Abebie.) obaj spędzili na permanentnym milczeniu. Ksiądz z premedytacją rzucił swój umysł na niemal dwanaście godzin na pastwę ciszy wiercącej mu chorobliwym szumem dziurę w głowie. W końcu zaczął nawet podejrzewać u siebie zaczątki Méniere'a. Stawał się powoli agnostykiem ciszy: słyszał już wyłącznie przelewającą się przez mózg krew. Ług, ług, Ług, ług, Ług… Łomot barabanów tętna. Czół puls pod skórą, każde drgnięcie ścięgna, bolesną kurczliwość napiętych bezwiednie w niewygodnym pół oparciu mięśni. Ale tak było lepiej. Ilekroć bowiem wspominał to, co usłyszał, co zobaczył łzy szaleńczego lęku kręciły mu się w oczach a spazmatyczne drżenie trzewi odejmowało tchu. Panikował. Mantra modlitwy nie przyniosłaby już ulgi.
WWWW końcu bolesne skurcze żołądka zmusiły go jednak do ruchu. Poszedł do przedniego przedziału mijając Archigana marnotrawiącego czas na konwersacjach z Pytią Wolframu. Jedzenie w każdym samolocie nieodparcie przypominało Gonçalvesowi żarcie dla zwierząt: mdłe papki piure, kolorowe granulki warzywnego suszu, mięso jak karma z puszki. Zabrał z sobą dwie kanapki wegetariańskie na trupio bladym toście i gorzką kawę dla zabicia ich nijakiego smaku.
WWWJedząc zajrzał machinalnie do torby. Widok przyjaźnie tęczowego jabłuszka na leżącym z wierzchu iTabie był dziwnie kojący i aż zachęcał do zarzuconej kilka dni temu lektury „Sentido da vida e do sentido do universo. Estudos de teologia contemporânea.”. Wiedział jednak, że nie będzie umiał się skupić nawet nad jednym zdaniem. Zamiast tego oddał się więc wertowaniu panelu startowego, na którym wysokim prio krzyczały ostatnie newsy - wznowienie walk z juárystami w Coahuila, premiera „Chronolitów” Emmericha, Giraudoux podał się do dymisji, kryzys militarny NATO w przededniu 75-lecia podpisania traktatu waszyngtońskiego, już milion ofiar sobotniego wstrząsu nad Zambezi - zrujnowawszy doszczętnie Lusakę obalił pobliskie tamy; Kafue i Karibe wywołując powódź, która przelawszy sie jeszcze przez Cahora Basse dopełniła ogromu tragedii pustosząc dolinę rzeki i zanosząc zwłoki aż do morza. (Samych odnośników było już kilkadziesiąt: przejmujące relacje naocznych świadków, naukowe dowody post factum na możliwość niemożliwego, odezwy o pomoc humanitarną, galerie pęczniejące od obrazów z satelity, poglądowych animacji, amatorskich filmów i zdjęć zarówno z miejsca kataklizmu jak i z samego momentu wstrząsu.)
WWWNo i oczywiście Kalifat. Wydanie specjalne kwietniowego numeru National Geographic poświęcono w całości sytuacji na Bliskim Wschodzie w dziesiątą rocznicę krwawej intronizacji Mahmuda al-Mehdiego. „Kalifat – Raj Islamu czy Piekło Chrześcijaństwa?”. Kolejne artykuły przedstawiały młode mocarstwo w groteskowej formie tematycznego przewodnika turystycznego; geografia: „Kraj ropą i krwią płynący”, historia: „Pochód zielonych sztandarów”, kultura: „Allah patrzy!”, polityka: „Mutta-hadun – Integracja czy Inwazja?”…
WWWGonçalves pamiętał panikę jaka wybuchła po klęsce aliantów w Syrii, gdy padła Jerozolima a osamotniony Ben-Haim znalazłszy się w beznadziejnej sytuacji użył taktycznej broni jądrowej ratując się przed nowym holokaustem. Za ciasnymi liniami demarkacyjnymi zapanował „gorący pokój”, którego temperatura wciąż rosła. Traktat z Soczi ostatecznie nadawał bowiem konfliktowi charakter globalny a po styczniowej unii multańskiej zawrzało na subkontynencie.
WWWLekturę przerwał Gonçalvesowi pisk opon samolotu.
WWWNa As-Sib wylądowali tuż przed drugą w nocy czasu lokalnego. Stamtąd przejął ich amerykański Black Hawk eskortujący transportowce zwożące sprzęt po tym jak Ibn-Said wystosował apel o pomoc po aneksji Musandamu. Od czasu Ormuzu sytuacja w rejonie znów się zaogniła, więc nowych przyjezdnych, tym bardziej cywilów witano niechętnie; tylko suche formułki o bezpieczeństwie pod skrzydłami US Army. Ułuda bezpieczeństwa. - pomyślał Gonçalves.
WWWWszyscy na pokładzie milczeli nerwowo szeroko rozwartymi oczyma próbując wyszarpać nocy tajemnicę śmierci. Zupełnie jakby można było zobaczyć te Shahaby na setki mil od celu nim mrok rozedrze blask tysiąca słońc i schować się przed nim w jakiejś norze. Surrealistyczna paranoja.
WWWPo pół godzinie lotu nad kamienistą pustynią helikopter wylądował u granic „Strefy Zero”. Informacje o jej istnieniu otrzymali dopiero na miejscu wraz z powitaniem.
WWW- Witam w „Strefie Zero”. Major Lindsey. - przywitał ich czarnoskóry wojskowy. - Uprzedzono nas o przyjeździe panów. - wyjaśnił wręczając gościom imienne identyfikatory. Miały nawet zdjęcia. - Zapraszam do wozu. Proszę.
WWWDroga do serca „Strefy” prowadziła brzegiem suchego wadi na dnie stromego, górskiego kanionu, w który wjechali z równinnej pustyni. Dzika, beduińska noc osaczała gęstwiną mroku powleczoną głębokimi cieniami, w których oko nawykłe do niegasnącego nigdy światła gubiło wszelką perspektywę i oparcie. Kalectwo cywilizacji. A tu tylko gwiazdy. I snopy świateł karawany Jeepów wyrywające czerni na moment strzępy skalistego krajobrazu.
WWW- To się stało prawdopodobnie we wtorek wieczorem. - twierdził jadący z nimi major Lindsey. - Sułtan nie chciał rozgłosu, zwłaszcza w takim kontekście sprawy, więc dał nam wolną rękę. Zamknęliśmy obszar pod pozorem wycieku chemikaliów z wojskowej cysterny.
WWW- A naprawdę co tam się wydarzyło? - spytał ostrożnie Gonçalves jakby z odpowiedzią igrał niczym z uspioną bestią.
WWWMajor nie odwracając się do siedzących z tyłu odezwał się po chwili zbolałym głosem, jak na spowiedzi. Nawet pochylił głowę.
WWW- Jestem wierzący, ojcze i łatwiej mi było tak twierdzić zanim tu przyjechałem. Wystarczyło mi, że chodzę do kościoła w niedzielę, modlę się jak inni. Ale teraz… po tym, co tu zobaczyłem zacząłem się zastanawiać w co ja właściwie wtedy wierzyłem? W jakiego Boga? I czy w ogóle byłem wierzący.
WWWBezimienny niepokój przebiegł zimnym dreszczem po plecach księdza.
WWW- Jesteśmy na miejscu, sir. - rzucił kierowca.
WWWZa strzeżonymi rogatkami rozciągało się panoramicznie rozłożone na surowych stokach zakola kanionu niewielkie miasteczko Al-Hajer. W metalicznym blasku rozstawionych z rzadka reflektorów uwijali się ludzie w białych kombinezonach, przemykali wojskowi, mijały się ciężarówki.
WWWJeep z eskortą zatrzymał się pod skromnym, glinianym budynkiem służącym miejscowym za meczet, stojącym na wyższym tarasie stromego zbocza, nieopodal gaju palm daktylowych. Wśród wachlarzy liści wrogo zaskrzeczał niewidoczny Raróg.
WWWNa tej ziemi, ksiądz był intruzem i wszystko mu o tym przypominało.
WWW- Co tu się dzieje?
WWW- Sami nie wiemy. - odparł lakonicznie księdzu major wskazując drzwi.
WWWWeszli do środka we trójkę. Sala była jeszcze przystrojona na Ramadan. Panował w niej skutecznie egzorcyzmujący cienie, jaskrawy blask lamp technicznych. Jeszcze krok dalej i ksiądz Gonçalves zobaczył je: całą salę zaścielały zwłoki przybyłych na wieczorną modlitwę.
WWWKsiądz powstrzymał się przed odruchowym przeżegnaniem się. Szedł oniemiały pomiędzy zwłokami. Jedne twarzą do ziemi, inne w półukłonie, jakby pogrążone jeszcze w modlitwie. Wszędzie było pełno żółtej, tłustej mazi. W powietrzu unosił się jakby… zapach kwiatów. Fiołki?
WWW- Nikt by się o tym nie dowiedział gdyby nie jacyś przejezdni. Zadzwonili po pomoc około piątej. Jeszcze przed zmrokiem zabezpieczyliśmy cały teren.
WWW- No, ale co to ma być? To zamach, mord plemienny, religijny? - dopytywał się z niedowierzaniem Archigan. Gonçalves stał nadal w drzwiach oniemiały.
WWW- Nie mamy pojęcia. Wygląda na to, że wszyscy zmarli w jednej chwili. Kobiety, mężczyźni, starcy, dzieci, nawet niemowlęta. Wszyscy mają takie same rany. - Major podszedł do leżących twarzą do ziemi zwłok i obrócił je na plecy. - Dlatego potrzebujemy pomocy z Watykanu. Sułtan tym bardziej.
WWWOfiara, starszy mężczyzna o ciemnej karnacji miał liczne rany kłute na czole, z oczu sączyła się ropna wydzielina, podobnie z lewego boku, w którym ziała wrzecionowata rana. Na dłoniach i stopach widniały głębokie, okrągłe rany.
WWW- Jezu Chryste! - szepnął ksiądz. - Jak to możliwe? Tutaj?
WWW- To naprawdę to, co myślimy, proszę księdza?
WWWKsiądz nie odpowiedział majorowi. Wybiegł na zewnątrz. Był blady nawet bez tego oświetlenia. Przed oczyma Gonçalves rozpościerała się droga biegnąca wzdłuż wadi teraz, zasłana zwłokami zapakowanymi w czarne worki. Dyszał ciężko. Od tego wszystkiego chciało mu się rzygać, krzyczeć, odganiać rękoma od siebie myśli jak jakieś insekty. Atoli stał tylko zgięty w pół gapiąc się bezsilnie w piach. Wdech, wydech, wdech, wydech…
WWW- Dobrze się ksiądz czuje? - Major wyszedł z Archiganem przed meczet. Archigan próbował gdzieś zadzwonić. Klął na brak zasięgu. - Ja też na początku nie mogłem uwierzyć, kiedy zobaczyłem te stygmaty…
WWW- To nie stygmaty! - warknął natychmiast ksiądz. - To nie może być dzieło Boga! Nie może…! Jak?!
WWWMajor w końcu nie wytrzymał i odwrócił się do Archigana wręczając mu swój telefon satelitarny. Miał już dość klęcia w tle rozmowy z księdzem.
WWW- Po prawdzie, my też tak uważamy, proszę księdza. - odezwał się łagodzącym tonem major. - We wiosce padły również zwierzęta i też miały takie same rany, więc… Ale jest jeszcze coś. - dodał szybko. - Znaleźliśmy też żywych. Dwanaście osób. Też miały te… rany, ale poza tym są… no, żywi.
WWWMajor nie rozwinął swoich wątpliwości co do stanu ocalałych. Wskazał tylko księdzu przeciwległą część wioski i zaproponował podwózkę. Odmówił. Wolał się przejść. Ochłonąć.
WWWPo głównej ulicy wiodącej w dół doliny wojskowi w kitlach nałożonych na mundury piechoty uwijali się zwożąc czarne worki ze zwłokami. Składowano je przed dwoma kopulastymi namiotami rozpromienionymi od wnętrza szpitalnym blaskiem, które rozstawiono na płaskim korycie wadi.
WWWObserwując wszystko kątem oka księdzu wciąż towarzyszyło podejrzliwe niedowierzanie – nierealne, niemożliwe, nielogiczne, a więc nie prawdziwe, kłamstwo, iluzja…
WWWElektryczny blast wtargnąwszy na to niebo wypedził co wątlejsze gwiazdy. Sina łuna podziurawiła gwiazdozbiory. Okaleczyła mrok.
WWW- Doktorze. Doktorze Lorens! - krzyknął w grupę wojskowych czekający już na miejscu major.
WWWDoktor przekazał swój notes innemu żołnierzowi i pognał na spotkanie gościom. Na twarzy żylastego medyka o charcim obliczu malowało się takie zmęczenie upałem jakby sam zdążył się już zasuszyć na tej pustyni. Tylko chłód nocy dawał tu jako takie wytchnienie.
WWWPrzedstawiwszy księdza Lorensowi major ulotnił się pośpiesznie.
WWW- Więc to ksiądz został przysłany tu przez papieża, tak?
WWW- Tak. Ale sam nie rozumiem, po co. Nie umiem tego wyjaśnić sobie a co dopiero Ojcu Świętemu. Jestem zdezorientowany. Nie wiem co powiedzieć.
WWW- Przyznam szczerze, że mnie też trudno to pojąć. Może razem jakoś sobie w tym pomożemy? Proszę ze mną.
WWWProwadząc z wolna Gonçalvesa wśród stert czarnych worków Lorens wprowadził księdza w parę faktów. Ofiarami zjawiska padło około 2000 ludzi i wszystkie okoliczne zwierzęta. Kozy, wielbłądy, myszy, węże. Wszyscy zmarli z powodu… odwodnienia. Mikroskopowe struktury tkanek uległy zniszczeniu, zupełnie jakby na chwilę cała woda w nich zawarta się zagotowała. Zalążkami procesu były owe tajemnicze rany. A mimo zgonu proces wciąż postępował.
WWW- Na szczęście to żadna choroba, nie jest zaraźliwe. To też nie zatrucie toksynami, więc i nie zamach.
WWW- Czyli nie wiecie, co ich zabiło?
WWW- Nie, nie wiemy. Możliwe, że to jakieś promieniowanie, ale nie umiem sobie wyjaśnić mechanizmu propagacji, bo to coś w ogóle nie dotknęło roślin i ptaków. Tylko ludzie i zwierzęta na ziemi. Ale to jeszcze nic! Bardziej zastanawiające jest, dlaczego ci tutaj przeżyli, choć też mają te… obrażenia. Ale na prawdę niezwykłe jest to, dlaczego oni… z resztą. - machnął ręką. - Niech sam ksiądz to zobaczy.
WWWLorenz otworzył drzwi do namiotu wprowadzając Gonçalvesa do sterylnej przestrzeni wnętrza (zaraz za nimi, nim domknęły się drzwi w biegu wśliznął się jeszcze major). Po środku stał drugi, mniejszy namiot medyczny o przeźroczystych ścianach, w którym na polówkach siedziało sześciu odzianych w brudne łachmany miejscowych. Ich czoła, dłonie i stopy znaczyły te same rany, z których sączyła się obficie oleista ciecz. Ciała niektórych znaczyły czarne, pajęczynowate podbiegnięcia. Mimo tego wszystkiego wcale nie wyglądali na umierających. Wręcz przeciwnie! Grupę oplatał gwar nieustającej rozmowy. Dopiero po chwili ksiądz zdał sobie sprawę z tego, że każdy z rozmówców mówi innym językiem.
WWW- Zidentyfikowaliśmy już rosyjski, jakby niemiecki i chyba chiński albo japoński. - stwierdził Lorenz. - Jest też jakiś dziwny język cmokany, suahili czy coś. Każdy mówi innym. Nic do nich nie dociera. Jak zahipnotyzowani. Tylko tak siedzą i w kółko coś powtarzają.
WWWJedna z kobiet w czarnej burce recytowała po norwesku starcowi ripostującemu tej w hindi przewijając przy tym zaciekle w dłoni tęgi różaniec, podczas gdy mały chłopiec o nieprzytomnym wzroku powtarzał w kółko po bułgarsku samotnej staruszce szepczącej cicho w aramejskim…
WWW- …Avvon d-bishmaiya, nith-qaddash shim-mukh. Tih-teh mal-chootukh…
WWWGonçalves poznał od razu. Wszyscy recytowali…
WWW- …bądź wola Twoja jako w niebie tak i na zie… - zaczął mimowolnie recytować na głos wraz z nimi ksiądz i jak tylko się na tym przyłapał zamilkł zrazu przerażony.
WWWZebrani zamarli. Speszone spojrzenia przemknęły po twarzach wojskowych. Straszliwa prawda przeszyła ich zimnym dreszczem.
WWW- To oni… odmawiają Ojcze Nasz? Muzułmanie, tyloma językami? Przecież tu nawet angielskiego nikt nie zna! - Major wytrzeszczał oczy bojąc się najoczywistszego.
WWWGonçalvesa patrzył już na ten rozświetlony lampami namiot przez mistyczny pryzmat nachalnych skojarzeń jak na nowy wieczernik rozpromieniony mocą Ducha Świętego, z nowymi Posłańcami dotkniętymi łaską glosolalii.
WWW- Jezu Chryste! Teraz to dopiero możemy mieć problem jak się sułtan o tym dowie. Przecież ci porąbani ibadyci mają tu szari’at! - podsumował dosadnie całą sytuację mocno już poruszony doktor Lorenz.
WWW- Przynajmniej Jezus pokazał tym pieprzonym arabom, kto ma rację. - odtrąbił z chorą satysfakcją na boku zwycięstwo w krucjacie przeciw niewiernym któryś z współpracowników doktora.
WWW- No i co z tego? - odparł mu Lorenz. - I tak długo nie pociągną. Już mają gorączkę, drgawki i leje się z nich ten… łój. Skończą tak jak reszta. To pewne. To tylko kwestia godzin.
WWWGonçalvesowi ta deklaracja wywracała trzewia. Konsekwencje wniosku wyciągniętego przez gorliwego, anglosaskiego chrześcijanina z obcowania z klasycznym cudem były porażające. Łaska boża bronią w wojnie ideologii. I po co Bogu ci nowi Apostołowie skoro i tak ich przesłanie roztrzaska się o mur ludzkiej ignorancji? No, po co to wszystko, Boże? Po co!?
WWW- Proszę księdza. - Archigan stanął księdzu za plecami dopiero co wbiegłszy do namiotu po nerwowo wykonanej rozmowie telefonicznej. - Naprawdę, musimy już szybko wracać.
WWWKsiądz przytaknął tylko głową i wyszedł pospiesznie z Archiganem opuszczając skonsternowanych świadków cudu.
WWWWracali na lotnisko w milczeniu, gdy niebo barwy indygo penetrował tłusty sierp złotego Księżyca a ponad bladą łuną wschodniego widnokręgu wznosiła się młoda Jutrzenka. Na pokładzie Archigan szybko pobiegł po laptop. Ksiądz obserwował go kątem oka z niepokojem. Długo siedział nad jakąś sprawą, wyraźnie podenerwowany. Odsłuchawszy na osobności nagranie audio zrzucił bezwładnie słuchawki na ziemię i zamarł na długo. Gonçalves wiedział, nieomal…
WWWDopiero po kwadransie Archigan odważył się podejść do księdza by podzielić się z nim informacjami z NASA.
5
WWW- To się powtórzyło. I to na o wiele większą skalę. Nie da się już tego dłużej ukrywać. Mamy problem.WWWZabawne skojarzenie słów Archigana z dawną historią tylko przemknęło przez myśl księdzu. Jego słowa stały się złowróżbne. Podwójnie, zaczynając winić za to siebie, upatrując w tym perfidnie skrojoną karę za jego grzechy.
WWW- Gdzie. - rzucił tylko ksiądz.
WWW- Na pograniczu Ekwadoru i Kolumbii, w Gabonie oraz w Malezji i na Sumatrze. Tam jest najgorzej, bo to się stało na półwyspie i dotknęło tereny gęsto zaludnione, duże miasta: Kuala Lumpur, Singapur, Palembang. Tylko tam będzie co najmniej kilka milio…
WWWNie słuchał dalej.
WWWO Boże, czy naprawdę to Twoje dzieło? - krzyczał w myślach Gonçalves. - Czy to możliwe, że zaświadczasz o sobie przemocą? Czy winienie Boga o aż taką mściwość godną starotestamentowego, demiurgicznego bóstwa ulepionego z człowieczych ułomności podniesionych do potęgi pychy jest bluźnierstwem, wyrazem rozpaczy wobec bezsilności rozumu czy niedostatkiem wiary? Czy to taki Bóg zmierza ku nam?
WWW- …przed trzema godzinami. Ratownicy dopiero co się tam zjawili. Sami nie wiedzą co robić. Wkrótce zjawią się tam pewnie i media a wtedy to dopiero się zacznie. - Westchnął ciężko. - Ale to nie wszystko.
WWWCo jeszcze!? - cisnęło się na usta Gonçalvesowi.
WWW- To samo stało się ze zwierzętami. W Kenii padły setki tysięcy zebr, słoni, antylop a w Kanadzie i Stanach z nieba zaczęły spadać martwe ptaki. Wszystkie miały te same objawy co tutaj: rany, wysięk, czarne podbiegnięcia. Na razie sądzą, że to były zamachy, broń chemiczna, ale w końcu ktoś zauważy podobieństwo do… i wyciągnie wnioski. Wtedy rozumieją co to jest.
WWWNie prawda. Nie zrozumieją. Bo tego nie da się zrozumieć.
WWWGonçalves już nie próbował. Ulatywało z niego życie, czuł jak traci siłę do jakiegokolwiek działania, myślenia, starania się. Powinności wobec Rzymu już się nie liczyły: teraz liczyło się przetrwanie. Nic innego nie było już koniecznym, nakazanym. Byle nie zwariować, nie zginąć. Rzeczywistość graniczyła z szaleństwem, osaczała go, zapadał się coraz głębiej w siebie.
WWW- Z NORAD przyszły niedawno nowe materiały. Houston mi je przesłało przed godziną. Zauważyli coś.
WWWKsiądz tylko zerknął na Archigana spode łba. Speszony odwrócił wzrok. Zaczął szukać po laptopie nadesłanej wiadomości. Gdy ją przysposobił odwrócił laptop w stronę księdza.
WWW- Te zakłócenia na łączach, szumy w telewizji, telefonach, problemy z siecią… To nie Słońce. Nasi wcisnęli żółtkom lipę, żeby się nie pozabijali. Sam się dopiero dowiedziałem.
WWWNagłówki newsów na iTabie księdza wspominały i o tym.
WWWJuż w Wielkanoc były kłopoty z łącznością. Kiedy w Japonii padły łącza a na całym półwyspie wysiadła elektryka podniosła się wrzawa, że okaleczona Północ w akcie agonalnej desperacji zdetonowała bombę w atmosferze. Bo i zamigotała nad Azją słaba zorza, ale Chińczycy twierdzili, że to sprawka Amerykanów, którym zamarzyła się powtórka operacji czerwonomorskiej i teraz chcą iść na sparaliżowany Phenian. W końcu salomonowym wyrokiem NASA winowajcą obwieściła rozbłysk na Słońcu. Bo i pojawiło się jeszcze kilka zórz w Europie i Kanadzie, więc sprawa była jasna i wkrótce rozeszło się po kościach. Lecz zorze zniknęły a kłopoty z komunikacją szerzyły się w najlepsze. Archiganowi telefon też w końcu padł zupełnie.
WWW- Obiekt… wysyła sygnał. Na wszystkich pasmach, od radiowych po gamma. W jonosferze mąci zorzami, satelity się smażą, pada łączność, elektryka. To coś jak EMI, ale… jakieś inne. Jest w tym… przekaz.
WWWGonçalves rzucił Archiganowi pytające spojrzenie.
WWW- Wyodrębnili to. - i zadał palcem cios klawiaturze.
Wizualizacja odtwarzacza wyświetliła nerwowe drgawki oscylatora oddającego upstrzony trzaskami biały szum.
WWWGonçalves zaczął z biciem serca zanurzać się w niepokojąco anonimowym szumie każdy trzask, wyładowanie kosmicznej burzy witając zimnym dreszczem. W końcu spod całunu szmerów zaczął łowić uchem ten jeden dźwięk, jak szum morza, fale napływającego i odpływającego cyklicznie spotęgowanego szelestu. Serce zakolebało się w piersi, gdy rozpoznał ten dźwięk: mowa, szept mrocznej otchłani, język mnogiej próżni recytującej litanię…
WWW- …Tih-teh mal-chootukh… Nihweh çiwyanukh… eichana… d'bish-maiya… ap b'ar-ah Haw lan… lakhma…
WWWCedząc z niedowierzaniem słowa-niesłowa, wpatrując się w burzę oscylatora trwał w hipnotycznym transie. Czół, że chwila dłużej i nie zniesie tego, oszaleje i zacznie krzyczeć, straci oparcie w materialnej rzeczywistości i zostanie porwany w niepojętą otchłań szaleńczego lęku. I, umrze…
WWWNagranie się skończyło.
WWWDługo trwał w katapleksji strachu nim się otrząsnął. Drżał. Nie umiał nazwać, nie umiał pojąć. Chciał coś powiedzieć, pokonać niemoc słowem. Ale nie umiał. To było ponad… poza człowiekiem.
WWWGonçalves rzuciwszy Archiganowi zrozpaczone spojrzenie miał nadzieję, że ten namaszczony był wciąż jeszcze kojącą łaską niewiedzy, w której mógłby się teraz unurzać i zmyć z siebie ten gnój oczywistości.
WWW- Już to przetłumaczyli.
WWWA więc wiedział. Nie było ratunku. Spojrzeniem już tylko błagał o pomoc. Lecz Archigan spuścił wzrok w pokutnej rezygnacji rozgrzeszając tym samym księdza z ludzkiej niemocy. Był wszak jej współuczestnikiem.
WWW- Niech ksiądz lepiej się prześpi. Teraz nic nie poradzimy.
WWW- Na to nie da się nic poradzić. - sprostował stanowczo ksiądz. - Ale ma pan rację. Trzeba się wyspać. Może kiedy się obudzimy wszystko okaże się tylko snem?
WWW- Chciałbym. - odrzekł. I wyszedł.
WWWGonçalves rozłożył sobie fotel na tyłach samolotu, zasunął zasłonkę i położył się spać. Ale nie mógł. Obrazy wytrawione kwasem w pamięci atakowały go jak natrętne komary bez końca wyświetlając się przed oczyma na białej tafli kolebkowego sufitu.
WWWMiędzylądowanie w Etiopii przemieniło się w kilkugodzinny przestój bliski internowaniu. Opanowane przez wojsko Boole od kilku lat obsługiwało niemal wyłącznie armię. Po dwóch godzinach oczekiwania kapitan pofatygował się do pasażerów z tłumaczeniami i przeprosinami.
WWW- Armia nie ma tu względów nawet dla własnych obywateli. - rozgrzeszał się przed Gonçalvesem młody kapitan. - Puszczą nas co najmniej za dwie godziny. Do Dakaru też nie wiem czy damy radę za jednym podejściem. Byle dolecieć do Puerto Rico. Na miejscu będziemy na pewno nie wcześniej niż za dobę.
WWW- Przynajmniej gonimy terminator. Odzyskamy dziewięć godzin. - wtrącił Archigan.
WWW- Tak czy inaczej: może być ksiądz spokojny. - skwitował kapitan i puszczając oko rzucił z zawadiackim uśmiechem na koniec. - Przed końcem świata na pewno zdążymy.
WWWKsiądz spojrzał nań z gorzkim wyrzutem.
WWW- Oby.
WWWNim opuścili abisyńska przestrzeń powietrzną ksiądz nie wytrzymał kłębiących się bezwiednie pod czaszką myśli i wykonawszy kurs do apteczki zażył potrójną dawkę Endymimy by niepostrzeżenie zapaść w wymuszony sen.
WWW