Rowerzysta [horror]

1
Wiem, że dwa miesiące temu wrzucałem ten tekst do działu z pełnymi opowiadaniami. Jednak widząc kompletny brak odzewu postanowiłem przekopiować tekst do tego działu. Są tu wrzucane opowiadania o wiele dłuższe niż moje, więc, że nie będzie problemu. A jeśli macie coś usuwać to proszę o usunięcie wpisu z działu z pełnymi opowiadaniami.

Dwudziesty kilometr. Dwudziesty przejechany kilometr w ciężkim piasku. Tylko ta myśl chodziła Andrzejowi po głowie. Jechał już dwudziesty kilometr, a na dzisiaj miał zaplanowane w sumie osiemdziesiąt. Z czego prawie sześćdziesiąt na grząskim piasku… Już kilkaset metrów po wjechaniu na trudny teren zaczął żałować swojej decyzji, że te sobotnie popołudnie spędza męcząc się na rowerze zamiast iść do kina czy po prostu w jakiś inny, mniej aktywny sposób spędzić ten czas. Jednak w tej chwili jest już zbyt daleko i głęboko w lesie i nie ma sensu się zawracać. Tym bardziej, że jeszcze trochę i wjedzie na jakże mile kojarzący się w tej chwili asfalt. Ta myśl chodziła mu po głowie od kilku dobrych chwil – gładki asfalt i lekka jazda z górki.
Z obu stron otaczały go wysokie drzewa, ale czego można się spodziewać jadąc lasem? Dobrze, że droga jest prosta i szeroka (co nie zawsze równa się z łatwą i przyjemną do jazdy na rowerze) i nie ma raczej szans aby zjechać w zły zakręt i się zgubić. W pewnej chwili usłyszał w oddali przejeżdżający pobliskimi torami pociąg. Jadąc od kilkudziesięciu minut w ciszy dźwięk pociągu wydał mu się dziwny i nienaturalny. Może to też wina zmęczenia… Andrzej jechał teraz skupiony na odgłosie który wydobywał się z przejeżdżającego niedaleko pojazdu – głuchy, mechaniczny i niezbyt przyjemny dla ucha. Jadąc, będąc zamyślonym i zasłuchanym w dźwięk, rowerzysta o mały włos nie potrącił przebiegającej właśnie przez całą szerokość drogi wiewiórki. Starając się ją ominąć wykonał tak nienaturalny ruch kierownicą, że runął razem z rowerem na piasek, który od dłuższego czasu bardzo go denerwował, a teraz jego niechęć zmieniła się w nienawiść…
Jako, że upadł prosto na piasek, na dodatek w środku lasu, jego wypadek nie był zbytnio słyszalny, ani też efektowny. Po prostu – wykręcił kierownicę, która następnie wyleciała mu z rąk i upadł boczną częścią ciała na ziemię.
Z początku nie wiedział dobrze co się stało, jednak po kilku sekundach jego kontakt ze światem zewnętrznym wrócił do normy. Uświadomił sobie, że chciał wyminąć wiewiórkę, przez co sam upadł, a razem z nim jego rower, który jak się później okaże, doznał małego uszczerbku… Po krótkiej chwili podniósł się i rozejrzał wokół. Leżał w miejscu, które nie wyróżniało się niczym nadzwyczajnym – z obu stron wysokie drzewa, pod nim masa piasku, a z nieba świeciło ostre słońce kompletnie nie zasłonięte przez chmury, przez co ostro dawało swoimi promieniami po oczach. Dzięki temu zdał sobie sprawę, że okulary przeciwsłoneczne, w których pokonywał drogę (tę i kilka wcześniejszych) są zbite – na lewym szkiełku pojawiła się charakterystyczna pajęczynka, do tego prawy uchwyt był całkowicie luźny. Najwyraźniej upadając uderzył w jakiś mały kamyk lub inną przeszkodę mogącą uszkodzić okulary. Jednak zajmowała go inna sprawa – z jego kolana lało się sporo krwi, co było dość rzadko spotykane przy takich upadkach. Najwidoczniej w miejscu w którym upadł musiało leżeć sporo małych kamieni. Myśląc, że w małej torebce przypiętej do roweru będzie coś czym można będzie opatrzyć ranę, ruszył w jego stronę.
Gdy już do niego podszedł zobaczył, że kierownica jest całkowicie pogięta, a do tego przednie koło ma wygięte kilka szprych. Widząc to zaklął, a następnie zaczął szukać opatrunków albo czegoś czym mógłby je zastąpić. W swoim mini bagażu znalazł jednak tylko dwie paczki chusteczek, ale z drugiej strony lepsze to niż nic. Usiadł z wyprostowaną lewą nogą (czyli tą, na której kolano było uszkodzone) i polewając ranę wodą mineralną starał się zatamować krwawienie. Krew przestała lecieć ciurkiem po kilkudziesięciu sekundach, jednak nie sądzę aby w jakikolwiek sposób pomogło jej w tym polewanie wodą… Widząc, że krew już nie leci, przyłożył do kolana kilka chusteczek i oczyścił ranne miejsce wraz z okolicami w których pojawiło się uszkodzenie, a następnie kolejną chusteczką wykonał imitację opatrunku: złożył chusteczkę na pół, przyłożył do zranionego kolana po czym sznurkiem który znalazł w kieszeni obwiązał sobie dookoła kolano, tak aby chusteczka się trzymała i chociaż w najmniejszym stopniu ochraniała kolano.
Zrobiwszy to ponownie wstał i wziął kilka dużych łyków napoju ze swojego bidonu, w którym zapas wody powoli się kończył. Zaspokoiwszy swoje pragnienie Andrzej stanął w miejscu i zaczął rozglądać się wokół siebie. Kompletnie nie miał pomysłu co zrobić. Rower jest niezdatny do jazdy, to pewne. Do najbliższej drogi ma jakieś dziesięć kilometrów, a w pobliżu raczej nie ma i nie będzie żadnych ludzi, bo kto mądry w sobotnie popołudnie, kiedy to temperatura powietrza dochodzi do trzydziestu stopni Celsjusza chodzi po lesie, na dodatek po jego samym środku? O zatelefonowaniu też nie ma mowy, bo nie wziął nawet komórki. Zresztą, po co komórka w czasie gdy jeździ rowerem. I tak nawet jakby ktoś dzwonił, zawsze ma założone słuchawki na uszach więc nie ma szans na to aby usłyszeć dzwonek telefonu. Na dodatek nikomu nie mówił dokąd jedzie i że w ogóle gdziekolwiek się wybiera… Myśląc o tym, rowerzysta wpadał w coraz większą panikę… Co prawda mógłby też przejść piechotą te dziesięć kilometrów (jakby szedł wzdłuż torów to skróciłby sobie drogę nawet o dwa kilometry), ale mając kolano w takim stanie dojdzie tam najwcześniej jutro o poranku, a noga będzie w stanie zaawansowanego gnicia.
Postanowił jednak wziąć się w garść i zacząć myśleć racjonalnie. Pierwsze na co wpadł to sprawdzenie jakie przedmioty ma w ogóle ze sobą i w jaki sposób mógłby je wykorzystać. Jednak to co zobaczył bardzo odchodziło wyglądem od tego co chciałby zobaczyć. Na drogę zabrał ze sobą jedynie wyżej wspomniane chusteczki, do tego zapalniczkę, odtwarzacz mp3, dwa Snikersy oraz dwa banknoty dwudziestozłotowe. Chcąc zachować dobrą minę do złej gry powiedział po cichu, że w najgorszym razie mógłby rozpalić ognisko przy pomocy zapalniczki i banknotów. Jednak w tym momencie nie było mu do śmiechu.
Podsumowując jego sytuację to był najprawdopodobniej sam w środku lasu, z ranną nogą, bez żadnego sposobu na to aby dostać się do świata cywilizowanego. Jedyne co mógł zrobić to usiąść i czekać. Być może ktoś wpadnie na taki sam głupi pomysł jak on i tej porze wybierze się na wycieczkę rowerową. Albo całkiem przypadkiem przejedzie tędy jakiś samochód, którym najpewniej będzie kierować nieletni wyrostek, jeżdżąc lasami głównie po to aby nie złapała go policja. Jedna rzecz była jednak coraz bardziej pewna – ta, że przyjdzie mu tu spędzić noc…

***

Promienie rzucane przez słońce między konarami drzew stawały się coraz krótsze. Dawało się to odczuć również przez lekki spadek temperatury. Niebo robiło się coraz bardziej szare, słońce chowało się za horyzontem, który wyznaczały wysokie korony rosnących wokół modrzewi, a zegarek w odtwarzaczu mp3 naszego bohatera pokazywał, że od feralnego upadku minęło prawie czterdzieści minut. Ranne kolano już tak nie piekło, a nawet chwilami dawało o sobie zapomnieć. Godzinę wcześniej byłoby to pewnie największe zmartwienie Andrzeja, jednak teraz miał na głowie kilka innych spraw. Jedną z nich było wydostanie się przed zmrokiem z tego cholernego lasu. Jednak z każdą minutą zamiar ten stawał się coraz mniej realny…
Jakiekolwiek próby naprawy uszkodzonego roweru spełzły na niczym, a równocześnie z tym szanse na samodzielne wyjście z tego bagna. Pomimo tego, że noga już tak nie doskwierała to dalej nie był w stanie przejść tego sporego kawałka drogi do najbliższych zabudowań od których dzieliło go kilkaset hektarów lasu, ciągnącego się przez kilka dobrych kilometrów. Postanowił jednak podnieść się i zobaczyć co znajduje się w lesie, dopuszczając do siebie myśl, że praktycznym byłoby w czasie tej wycieczki, znalezienie sobie jakiegoś miłego miejsca na sen, bo opcja spania na środku leśnej drogi niezbyt mu się podobała.
Przeszedł nie więcej niż czterysta metrów, po których natrafił na martwego królika. Nie były to jednak zwyczajne zwłoki zwierzęcia – całe ochlapane krwią, z wydłubanymi oczyma i naderwanym uchem. Widząc pierwszy raz takie coś rowerzysta o mały włos nie puścił pawia. Powstrzymał się jednak od tego, biorąc kilka głębokich wdechów przeponą. Kilkanaście metrów dalej znalazł kolejne ciało królika, ale w minimalnie lepszym stanie. Również było całe umazane krwią, a poza tym obie pary kończyn miał związane sznurkami w supełki. Ten widok rozwiał jego wątpliwości, mówiące, że mogło to zrobić dzikie zwierze… No bo jakie zwierze umie wiązać supły? Mimo swojego bardzo dużego strachu, który powoli przeradzał się w panikę, postanowił zabrać oba ciała i zakopać je w ziemi. Nie ma się czemu dziwić, w końcu był bardzo wierzącym chrześcijaninem. W niemałym strachu podniósł obie pary zwłok, a następnie ruszył w przeciwną stronę, do miejsca w którym zdarzył się wypadek…
Przez cały ten czas, od momentu upadku do chwili gdy znalazł martwe zwierzęta, nie usłyszał żadnego naturalnego dźwięku, oprócz kilku przekleństw, które wypowiadał sam do siebie. Po głowie chodziło mu coraz więcej dziwnych i niepokojących myśli – kto i dlaczego zamordował króliki które właśnie niósł, czy zdarzy się jeszcze więcej niepokojących rzeczy i ta, która chodziła mu od samego początku – gdzie spędzi tę noc? Potwierdzenie tego, że nie myśli racjonalnie właśnie nadeszło. W momencie gdy doszedł do roweru zorientował się, że nawet gdyby chciał to nie może pochować tych królików z powodu braku czegokolwiek do kopania i odpowiedniego miejsca na pochówek – w lesie nawet rękoma nie wykopie tak dużej dziury, aby zmieścić w nią dwoje dość sporych królików. Dotarło to do niego dopiero teraz i jego niepokój oraz zdenerwowanie dalej rosły… Położył ciała pod pobliskim drzewem i przykrył je reklamówką, którą znalazł nieopodal. Widząc ten jakże dziwny obraz – dwa martwe króliki leżące pod wilgotną reklamówką – Andrzej pomyślał, że niepotrzebnie zabierał je z lasu. Niepotrzebnie w ogóle do niego wchodził. Niepotrzebnie wybierał się dzisiaj na wycieczkę… Ale chcąc nie chcąc było już za późno na takie rozmyślanie. Na dodatek wizja snu w tym jakże ponurym miejscu stawała się coraz bliższa i bardziej realna, z czasem stała się wręcz pewna…

***

Temperatura powietrza od czasu wypadku bardzo spadła. Na niebie w ogóle nie było widać słońca, jedynie małą kulkę w oddali na niebie, którą był księżyc. Było jednak jeszcze na tyle jasno, że rowerzysta widział swoje najbliższe otoczenie, a gdyby dobrze wytężył wzrok, nawet to co jest w oddali. Ale on w tej chwili nie tym się interesował. Od pewnego czasu zaakceptował fakt, że przyjdzie mu spać na łonie natury… W czasie swojego spaceru po lesie, oprócz znalezienia królików, kilkadziesiąt metrów wcześniej, ujrzał dość pokaźne drzewo, do którego można było wejść poprzez niewielką dziurę u podnóża jego konaru… Jednak w chwili tego odkrycia, nie dopuszczał na poważnie do siebie myśli, że przyjdzie mu spędzić noc w takim miejscu. Siedząc tak na zboczu drogi i powoli zdając sobie sprawę z tego, że jego szanse na wydostanie się z lasu spadły niemal do zera, przypomniał sobie o tym miejscu.
Z trudem podniósł się z podłoża, razem ze sobą postawił rower, zapalił w nim lampkę i ruszył w stronę lasu. O ile na drodze było co najwyżej szarawo, to w lesie panował praktycznie całkowity mrok. Na szczęście kilka dni temu zmieniał światło w rowerze, a co za tym idzie świeciło mocnym i wyraźnym promieniem, dzięki czemu świetnie sprawdziło się jako gigantyczna latarka w ciemnym lesie. Kuśtykając na jednej nodze i prowadząc z drugiej strony uszkodzony pojazd doszedł wreszcie do konaru. Ustawił rower w taki sposób aby blask lampy padał dokładnie na ‘wejście’ do drzewa. Lekko pochylając się (widząc to wejście z daleka wydawało mu się być małe, jednak teraz okazało się być dość spore).
Jako, że dzieciństwo spędzał dość biernie, była to jego pierwsza wizyta we wnętrzu drzewa. Wchodząc do niego, nie wiedział czego ma się spodziewać, ale na pewno nie tego co właśnie tam ujrzał. W momencie gdy był od pasa w górę już w jego wnętrzu, na samym dnie drzewa ujrzał kolejne zwłoki zwierzęcia – tym razem lisa. Przez te kilka sekund w ciągu których zdążył przyjrzeć się martwemu zwierzęciu dostrzegł, że ma odcięty ogon, a rude futro całe zaplamione krwią. Jednak przez ten krótki czas cała jego uwaga skupiła się głównie na tułowiu lisa, które było rozcięte od samej szyi aż do miejsca w którym zaczyna się ogon. Gdy dotarło do niego co znajduje się w drzewie, odruchowo chciał wyskoczyć ze środka. Zrobił to jednak tak niefortunnie, że z całym impetem uderzył tyłem głowy w konar. W tym momencie jego zdenerwowanie i bezradność sięgnęły zenitu – zaczął klnąć tak głośno, że pasażerowie pociągu przejeżdżającego kilkaset metrów dalej mający otwarte okno, mogli usłyszeć jego głośny krzyk. Gdy już się opanował, wziął rower pod ramie i czym prędzej zaczął biec w stronę miejsca gdzie las przechodził w drogę.
Po krótkiej chwili, cały zadyszany i wystraszony, dobiegł w końcu do celu. Panował już spory półmrok, ale zauważył na trawie odcisk jaki zostawił rower położony przez niego w tym miejscu. Jednak nie to najbardziej przykuło jego uwagę – pod drzewem gdzie położył ciała królików nie było po nich śladów. Ani po reklamówce. W tym momencie poczuł jak kropelki moczu spływają mu po udzie… Kompletnie nic nie myśląc, zaczął krzyczeć na cały głos wyrażenie typu „pomocy”, „ratunku”, „jest tu kto” oraz inne zdanie które zwykle krzyczą ludzie będący wystraszeni i kompletnie bezradni. Od początku był przekonany, że i tak nikt go nie usłyszy, ale postanowił krzyczeć aby chociaż trochę rozładować napięcie, które z sekundy na sekundę stawało się coraz większe i doprowadzało go do coraz większej paniki. W momencie gdy ucichł z lasu dobiegł go dźwięk pękającej gałęzi. Zimny i paraliżujący dreszcz przebiegł go po kręgosłupie. Po głowie chodziły mu setki pytań i odpowiedzi na to, co mogło połamać tę gałąź… Nie wiedząc co robić, powiedział po cichu i nie pewnie – Halo, jest tam kto? Wiedząc, że nikłe są szanse na to aby ktoś odpowiedział doszedł do wniosku który mówił o bezsensowności wypowiedzianych słów. Znowu ten sam dźwięk, tym razem kilka metrów bliżej. Rowerzysta zaczął energicznie cofać się do tyłu, na drugą stronę drogi, której pobocze było trochę szersze i od lasu oddzielał ją spory pas ziemi. Spodziewał się kolejnego odgłosu łamania, ale nagle w jego stronę poleciała szyszka. Mogło się to wydawać komiczne, że w tak poważnej chwili z lasu wylatuje latająca szyszka, ale mu bynajmniej nie było do śmiechu. W tym momencie tę szyszkę mógł porównać do samolotu uderzającego w WTC. Tak się cofając, w końcu potknął się o własne nogi i upadł. Był na tyle daleko, że nie widział dokładnie tego co jest na skraju lasu, a gdyby tam coś było, widziałby tylko lekki zarys… Kilka sekund po tym dobiegł do niego dźwięk, którego bał się w tej chwili najbardziej na świecie – łamanej gałęzi, tyle tylko, że z tej strony lasu w której stronę szedł… Energicznie obrócił głowę, a potem resztę ciała w stronę dobiegającego odgłosu. Do jego uszu dobiegł dźwięk przypominający upadające drzewo. Całkowicie zdezorientowany wstał i nic nie myśląc, ruszył w las. Nie doszedł jednak nawet do jego skraju gdy poczuł przeszywający ból w okolicach potylicy, a następnie troszkę wyżej. Stracił przytomność…

***

Ogromne krople deszczu spadały na ciało leżące u skraju lasu. Od czasu do czasu uderzenia kropel zostawały przerywane przez głuchy huk uderzających piorunów. Po jednym z takich uderzeń Andrzej ocknął się. Pierwsze co poczuł to przeszywający ból głowy w okolicach prawej skroni. Trzymając dłonią za te miejsce wstał i przeciągnął się. Po chwili przypomniał sobie czemu leżał w środku lasu i co się ostatnimi czasy działo. Gdy to wszystko do niego powoli dotarło, pomyślał sobie, że lepiej byłoby gdy wcale się nie budził… Jednak obudził się, dalej kompletnie nie wiedział co ma robić, a na dodatek z nieba lał się deszcz i szalała burza. Pomijając fakt, że w czasie burzy nie można mieć większego pecha niż trafienie pod tak ogromne zbiorowisko drzew jakim jest las, to ponownie z kolana zaczęła lecieć mu krew, a chusteczka która imitowała opatrunek zamieniła się, pod wpływem padającego deszczu, w małą, lepką papkę. Zauważył też, że zniknął jego rower. Poza tym nie spostrzegł jakichś „większych” zmian na swoim ciele oraz w najbliższym otoczeniu… Przecież nie mógł zauważyć dziwnego znaku, przypominającego bliznę Harrego Pottera, który znajdował się na górnej części jego odcinka szyjnego kręgosłupa, tuż pod potylicą która kilka godzin temu została potężnie poturbowana…
Pokonując ten natłok myśli i wracając do realnego świata, nasz bohater poczuł, że mimo krwawiącego kolana może swobodnie poruszać nogą i wszystkimi innymi częściami ciała. Wiele się nie zastanawiając ruszył w stronę pobliskich torów w nadziei, że uda mu się zatrzymać pociąg, a w najgorszym razie dojść do najbliższej wioski, od której to dzielił go spory kawałek drogi.
Idąc tak wzdłuż torów, naszemu bohaterowi chodziło po głowie kilka głównych myśli – co się stało poprzedniej nocy, gdzie jest jego rower z całym ekwipunkiem i czemu czuje w sobie taką dziwną pustkę? Maszerując tak, automatycznie stawiając kroki niczym robot, usłyszał dziwny głos, bardzo pusty, cichy i tajemniczy – nie zrozumiał dokładnie co ten głos mówił, ale coś go tknęło i postanowił przejść przez tory i skierować się w stronę małego jeziorka, można powiedzieć stawu. Znajdował się on kilometr bliżej niż wioska do której zmierzał, ale w całkiem innym kierunku i po szybkiej analizie za i przeciw ruszył w drugą stronę. Wiedział dobrze, że znajduje się tam kilka starszych domków letniskowych do których, w każdym okresie półrocza ciepłego przyjeżdża kilka par, najczęściej emerytów z większych miast, szukających ucieczki od wszechogarniającego hałasu. Jego początkowe zamiary, czyli odszukanie po drodze lub na miejscu jakichkolwiek ludzi i jak najszybszy powrót do własnego mieszkania bardzo jednak będą różniły się od tego co zrobi gdy już dojdzie do celu…
Szedł pewnym, rytmicznym krokiem kilkadziesiąt minut aż w końcu między chudymi konarami drzew dostrzegł taflę jeziora, w której odbijało się wschodzące słońce. Do tej pory Andrzej nie wiedział ani nawet nie starał się oszacować jaka jest godzina, jednak sugerując się położeniem gwiazdy, którą ledwo co było widać ponad linią horyzontu wyznaczonej przez drzewa wywnioskował, że jest nie później niż szósta rano. W momencie wyjścia z lasu, na brzeg jeziora, po którego przeciwległej stronie znajdowały się domki przez jego mózg przeszedł paraliżujący ból. Nagle z jego ust zaczęła wypływać dziwna maź, a on sam targany dzikimi konwulsjami położył się na brzegu zarośniętym trawą i zaczął wić się jak wąż. Po paru chwilach, gdy on i jego ciało trochę się uspokoili znowu usłyszał ten sam głos – cichy, pusty i tajemniczy. Tym razem brzmiał on trochę wyraźniej i dało się zrozumieć pojedyncze słowa – idź, ludzie, krew, zabij. Kiedy już całkiem doszedł do siebie podszedł i nachylił się na taflą wody po czym zanurzył w niej swoją twarz. Poczuł miły dotyk letniej wody. Chwila ta jednak nie trwała długo i po kilku sekundach wynurzył się. Z całej jego twarzy i włosów woda leciała ciurkiem, tak samo jak krew z kolana ostatniego popołudnia. Obszedł jezioro z lewej strony, idąc całkiem przy jego brzegu, ale nikt go nie zauważył przez to, że ktokolwiek znajdował się w domkach na pewno spał…
Gdy już dotarł do swoich celów, a było ich dokładnie sześć zobaczył, że nieopodal swoją zaparkowane dwa samochody – jeden z nich to Opel, drugi wyglądem przypominał Volvo, ale najwidoczniej znaczek marki był urwany i nie można było tego jednoznacznie stwierdzić. Zobaczył również, że obok parkingu znajduje się mały barak, a nad nim wiszący napis RECEPCJA. Postanowił pierwsze swoje kroki na nowym terenie skierować właśnie tam. Drzwi, tak jak się spodziewał były zamknięte, ale jedyne okno było otwarte niemalże na oścież. Z racji tego, że znajdowało się bardzo nisko nad podłogą wystarczył jeden większy krok naszego rowerzysty aby znalazł się w środku. Tak też się stało. Wewnątrz nie było nic nadzwyczajnego – w kącie stało biurko, za nim jedno obracane krzesło, przed nim dwa taborety. Po drugiej stronie ściany znajdowała się wielka, stara kanapa, nad którą wisiało wypychane trofeum orła, przypominające te z pamiętnego filmu Alfreda Hitchcocka. To co najbardziej interesowało Andrzeja, czyli skrzynka z kluczami znajdowała się po lewej stronie od wejścia, na wysokości jego barków. Zauważył na niej sześć kolejno wypisanych numerków, a pod każdym z nich dwie pary kluczy. Wyjątkiem były numery 1 i 5, pod którymi wisiała tylko jedna para kluczy. Mogło to znaczyć tylko jedno. Rowerzysta wziął jedyne pary kluczy wiszące pod tymi cyferkami, a następnie zrobił to samo co przy wchodzeniu tutaj tyle tylko, że w przeciwną stronę.

***

Po ogólnym rozeznaniu terenu zorientował się, że domek z numer pierwszym znajduje się tuż obok baraku - recepcji. Idąc w jego stronę stopniowo zwalniał i wyciszał swoje kroki, aż w końcu przed samym wejście kompletnie nie było go słychać. Zanim włożył klucz do zamka zobaczył, że w oknie firanka jest lekko odsłonięta. Podszedł do niego, lekko przykucnął, ale nic konkretnego nie zobaczył – okna były bardzo brudne, a na dodatek od momentu w którym się ocknął zauważył, że dość znacznie pogorszył mu się wzrok. Ale zignorował to, myśląc, że przejdzie po kilku godzinach… Niestety, nie będzie miał się okazji o tym przekonać. Znowu wrócił się do drzwi, stanął przed nimi, postał tak przez chwilę, mamrocząc coś pod nosem, a następnie włożył klucz do zamka i przekręcił go. Usłyszał delikatny, metaliczny dźwięk otwieranego zamka i nacisnął na klamkę.
Starał się otwierać drzwi najostrożniej jak potrafi i widać opłaciło mu się to, ponieważ mimo swojego sędziwego wieku nie zaskrzypiały ani razu. Domek składał się z jednaj izby oraz mniejszego pomieszczenia, którym najpewniej była łazienka. Po wejściu do środka, Andrzej spojrzał w lewo i zobaczył dwuosobowe łóżko w którym leżało dwoje ludzi – mężczyzna, na oko trzydziestoletni oraz młodsza od niego kobieta, nie mająca więcej niż dwadzieścia pięć lat. Kobieta leżała pod ścianą, z kolei mężczyzna z brzegu i to właśnie do niego rowerzysta miał najbliżej. Podszedł do niego po czym zacisnął obie swoje dłonie na jego szyi. Równocześnie z momentem gdy zacieśnił swój uścisk na jego ciele, śpiący mężczyzna obudził się. Jednak jego szyja została tak mocno ściśnięta, że nie mógł wykrztusić z siebie ani jednego słowa, ani jednego dźwięku. Jedyne co mógł zrobić to dziko się wierzgać i tak też właśnie zrobił. Widać było, że jego partnerka miała bardzo mocny sen, bo mimo tego, że kilka jego ruchów kończynami dotknęło, jej nie obudziła się. Cała ta scena trwała nie więcej niż pół minuty, po czym górne kończyny ofiary zaczęły bezwładnie zwisać z łóżka. Rowerzysta jeszcze parę sekund przytrzymał uścisk, a następnie rozluźnił go i szybkim ruchem prawej dłoni zamknął oczy swojej ofierze…
Nadszedł czas na kobietę. Z uwagi na jej bardzo mocny sen, Andrzej myślał, że pójdzie mu z nią łatwo. Zabawnym było to, że przez cały czas odkąd pierwszy raz usłyszał ten dziwny głos w pobliżu torów nie zastanowił się czemu idzie akurat tutaj i dlaczego robi to co właśnie zrobił przed momentem… W pewnym momencie podłoga pod nogami mordercy zaskrzypiała. Nie było to jednak zwyczajne, ciche skrzypnięcie ale przeszywający pisk. Śpiąca kobieta otworzyła oczy i wydała z siebie najprawdopodobniej najgłośniejszy, ale i najkrótszy krzyk w swoim życiu. Andrzej automatycznie rzucił się w jej stronę, a dokładniej w stronę jej szyi. Jednak tym razem nie chciał jej udusić. Na jego twarzy pojawiło się coś co przypominało uśmiech Jokera z Batmana, z tym wyjątkiem, że górne i dolne trójki były większe od reszty zębów i ostrzejsze. Szybkim ruchem głową wampir wbił swoje kły w jej szyję i powoli wysysał z niej krew. Od momentu kontaktu jego zębów z jej ciałem, kobieta jakby zamarła – nie wydawała z siebie żadnych dźwięków, nie rzucała się na wszystkie strony i kompletnie się wyluzowała. Po wystarczającym napojeniu się Andrzej wypuścił z rąk swoją ofiarę, która bezwładnie opadła na miękki materac łóżka, leżąc teraz obok swojego partnera. Rowerzysta energicznym ruchem zeskoczył na podłogę i wybiegł na zewnątrz.
Słońce było już praktycznie całkowicie widoczne i całym swym światłem świeciło na naszego wampira. Jednak on zachowywał się tak jakby był na nie uodporniony – w końcu wszystkie wampiry boją się światła naturalnego jak niczego innego na świecie, a on zachowywał się tak jakby nie robiło to na nim większego wrażenia. Ale jak się później okaże, ma on inną, równie potężną wadę… Domek numer pięć stał na samym końcu, z którego od jeziora dzieliło go jakieś trzydzieści metrów. Szybko przebiegł dystans z domku numer jeden do domku numer pięć, po czym wiele nie myśląc, pociągnął za klamkę. Drzwi były otwarte. Najwidoczniej tymczasowi lokatorzy nie spodziewali się dzisiejszego ranka wizyty wampira… Po przekroczeniu progu Andrzej zobaczył, że w środku znajduje się tylko jedna osoba – starsza kobieta, około czterdziestki. Tak samo jak jej poprzednicy, spała snem kamiennym. Na stoliku obok jej miejsca spoczynku leżał dość pokaźna teczka, a na niej laptop. Na samym skraju komputera leżał pęk kluczy, pomiędzy którym można było zauważyć znaczek Volvo… Rowerzysta przez chwilę rozejrzał się po pokoju, a potem bezpośrednio, wydając z siebie dziwny syk, rzucił się na szyję swojej ofiary. Wbił w nią kły, ale po niecałej sekundzie oderwał się od niej jakby kopała prądem… Po bliższym rozejrzeniu się zobaczył, że na przeciwległym rogu łóżka leży nóż na którym znajduje się zaschnięta krew, sprzed kilku godzin. Przez głowę naszego bohatera przeleciała w tej chwili masa myśli, po których zorientował się, dlaczego nie może wyssać krwi z lokatorki domku pod numer piątym…
Andrzej syknął podobnie jak przed paroma chwilami, następnie w dzikim biegu wybiegł z domku i ruszył w stronę jeziora. Nabierał coraz większego rozpędu, wbiegł na kilkumetrowy pomost i rzucił się w niczym niezmąconą taflę jeziora. Nastąpił głuchy plusk, minęło kilka sekund i wampir wynurzył się. Jednak nie wyglądał dobrze – krzyczał, skóra zlatywała z niego całymi płatami i wierzgał się na prawo i lewo. Po dobrej minucie, ta chora scena w końcu dobiegła końca – skóra poschodziła mu do samych kości, uspokoił się i zaczął się ponownie zanurzać. Po dziesięciu sekundach znajdował się już cały pod wodą, z której wypływały bąbelki. Trwało to może kolejną minutą po której z wody nikt się już nie wyłonił, bąbelki przestały wypływać, całe jezioro wyglądało tak jak przed kilkoma minutami – ciche, tajemnicze, niezmącone…

2
Od razu zaznaczę kilka rzeczy, co byś się za bardzo nie przejął:
- jestem bardzo złym człowiekiem
- złym czytelnikiem
- i naprawdę upierdliwym i niekompetentnym komentatorem

Podsumowując, czytam, by znaleźć najczarniejsze dno grafomanii, a nie perełkę literatury. Jeżeli forumowe towarzystwo pospołu uznaje opowiadanie za niezłe, ja wtedy zazwyczaj załamuję ręce i opluwam monitor wrzeszcząc, że się ch*ja znają!
Spełnienie czytelnicze to dla mnie słownictwo z podstawówki, styl wczesno-przedszkolny i ambicje profesorskie autora :)

I jeszcze adnotacja techniczna: komentuję w miarę czytania

/przewija patrząc ile będzie tej mordęgi/ <chwila ciszy> ani jednego dialogu? To jak ponowna gwiazdka ]:->
Dwudziesty kilometr. Dwudziesty przejechany kilometr w ciężkim piasku. Tylko ta myśl chodziła Andrzejowi po głowie. Jechał już dwudziesty kilometr, a na dzisiaj miał zaplanowane w sumie osiemdziesią
Powtórz raz jeszcze, a zapamiętam lepiej niż imię własnej dziewczyny.
Tak, wiem jaki efekt chciałeś osiągnąć. Nie, nie udało się.
Pierwsze zdanie sugeruje, że nasz Andrzejek z wielkim mozołem nabija te kilometry, natomiast już w następnym zdaniu sugerujesz nam, że to już! 20 kilometr, by po przecinku znów stwierdzić że jednak dopiero.
Z czego prawie sześćdziesiąt na grząskim piasku…
W narracji nie używamy wielokropku... w 99% przypadków. Bo oczywiście czasami należy. Ale nie teraz.
Tym bardziej, że jeszcze trochę i wjedzie na jakże mile kojarzący się w tej chwili asfalt.
Przejechał 20, miał ogółem przejechać 80, w tym 60 po piachu, ale na szczęście już za chwilę będzie asfalt. O.o
Tak, można to tłumaczyć tym, że po 20 jest 20 asfaltu, a potem znów 40 piachu itd. Ale póki tego nie napiszesz, to będą to tylko domysły, a niestety wszelkie wątpliwości idą na konto autora. Z adnotacją, że autor dupa - oczywiście.
Z obu stron otaczały go wysokie drzewa, ale czego można się spodziewać jadąc lasem?

Aż się poczułem głupio, że sobie to wyobraziłem, wszak nie do pomyślenia jest ścieżka rowerowa przez jakiś młody zagajnik, bądź jego brzegiem.
Andrzej jechał teraz skupiony na odgłosie który wydobywał się z przejeżdżającego niedaleko pojazdu
Niby ok, ale nazywanie pociągu pojazdem wydaje mi się niewłaściwe.
który jak się później okaże, doznał małego uszczerbku… P
Wiadomo co.
przez co ostro dawało swoimi promieniami po oczach
W narracji trzecioosobowej używamy języka literackiego.
Najwyraźniej upadając uderzył w jakiś mały kamyk lub inną przeszkodę mogącą uszkodzić okulary.
Nie może być! <macha z niedowierzaniem głową>
z jego kolana lało się sporo krwi
Yhy ]:->
co było dość rzadko spotykane przy takich upadkach.
Eee... Ty masz czytelnika za kompletnego przygłupa, no nie?
Najwyraźniej upadając uderzył w jakiś mały kamyk lub inną przeszkodę mogącą uszkodzić okulary. Jednak zajmowała go inna sprawa – z jego kolana lało się sporo krwi, co było dość rzadko spotykane przy takich upadkach. Najwidoczniej w miejscu w którym upadł musiało leżeć sporo małych kamieni.
Szczęka mi opada. To jest naprawdę zły tekst :D
Myśląc, że w małej torebce przypiętej do roweru będzie coś czym można będzie opatrzyć ranę, ruszył w jego stronę.
Rozumiem, że Andrzejek się na rowerku przewrócił, a rowerek po grząskim piachu sobie pojechał kawałek dalej? ]:->
Myśląc o tym, rowerzysta wpadał w coraz większą panikę
ale mając kolano w takim stanie dojdzie tam najwcześniej jutro o poranku, a noga będzie w stanie zaawansowanego gnicia.
Jest piękne polskie słowo, by zareagować na taką czystą i piękną głupotę, ale na forum nie wolno :/
Chcąc zachować dobrą minę do złej gry powiedział po cichu, że w najgorszym razie mógłby rozpalić ognisko przy pomocy zapalniczki i banknotów. Jednak w tym momencie nie było mu do śmiechu.

Nawet mnie nie jest. Jestem przerażony poziomem tego tekstu.
Jedyne co mógł zrobić to usiąść i czekać.
No tak, to było jedyne co mógł zrobić.

Nie dam rady dalej. Nie tylko komentować, ale i czytać. Bardzo zły tekst, zaczynając od stylu, kończąc na fabule. Jedyna zaleta tego tekstu, to brak błędów ortograficznych. Autentycznie zabrakło mi słów, jest tak źle.
Możesz zacząć mnie wielbić, bo i tak kiedyś będziesz. Jak wszyscy. Taki mam plan ]:->

3
Niestety, radziłbym jednak przejąć się słowami Paskudnika. Jest rzeczywiście bardzo źle. Styl jest bardzo... mechaniczny, sztuczny, a jednocześnie bardzo prostu, co sprawia, że czyta się nudno i żmudnie. Biedny czytelnik (tak, to ja!) jest bombardowany informacjami. Nie opisuj wszystkiego tak dokładniej. Nie wchodź też w interakcję z czytelnikiem - narrator trzecioosobowy nie powinien tego robić. Być może przesadzam, ale według mnie już 'zagrywki' typu "ale czego można się spodziewać jadąc lasem" to już coś w stylu oskarżenia czytelnika o to, że śmiał się dopytywać o krajobraz, i to mi się bardzo nie podoba.
Popracuj trochę nad zdaniami. Wiem, że fajnie jest czasami przyłożyć czytelnikowi jakimś fajnym wielokrotnie złożonym, ale jeśli chcesz poprowadzić jasną, przyswajalną narrację, a już szczególnie w horrorze - ogranicz to trochę. Pojedyncze zdania są naprawdę użyteczne!
Rażą również błędy interpunkcyjne, a panoszą się w tekście tak gęsto, że nie chce mi się ich nawet wymieniać. To samo z powtórzeniami. Miej litość i przysiądź na te pół godziny nad korektą opowiadania zanim je tu wrzucisz.
Pisz dalej, poprawa przyjdzie z czasem.
Pozdrawiam
Pozdrawiam
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”