Vanilla Fudge

1
Rzucił plecak w kąt. Plecak zresztą dość fajny, bo z pumy. I taki czerwony był. Ale Chłopak... Chłopak nie darzył go sympatią. Bo plecakowi zdarzało się od czasu do czasu do czasu znikać. Po prostu. Chłopak nie wiedział sam kiedy, co i jak... nie wiedział nawet, co o tym powinien sądzić. Ponadto, plecak, raz już przyłapany na uczynku, bluzgał na prawo i lewo, tak że nie tylko Chłopakowi robiło się po prostu przykro. Uroczy, fajny; ale całkowicie niesympatyczny. Taki był ten plecak z pumy.

Z głodu burczało mu w brzuchu. Dlatego Mamuśka zawsze zostawiała mu cos pod zlewem. Fakt, miejsce dość nietypowe; jeśli już mowa o lodówkach i rzeczach temu podobnych. Ale w domu było zimno. Zimna była woda. Zimne były ściany. Zimna była podłoga i powietrze było też zimne. Tylko tapczan, który na dodatek stał w kibelku, bo tato lubił po porządnej kupci sobie wypocząć... tylko tapczan był dość ciepły, był na tyle ciepły, że można było o nim powiedzieć „gorący”. Tak więc Chłopak sobie przysiadł. Wsadził głowę między nogi. Bo lubił czuć to przyjemne mrowienie z tyłu głowy i ten tak jakby złoty deszczyk przed oczami. Wiecie o czym mówię. Ja, narrator. Narrator Wielki Książę.

Ale tym razem mamusia chyba zapomniała o synku. Pod zlewem nie było niczego. Sam nie mógł w to uwierzyć. Nic, tylko rozpuszczalnik „Omega”, jakiś rozcieńczalnik „Alfa” i „Kret”... o, stary dobry „Kret”; „rolls-royce” wśród śródków do udrażniania rur. Jak mogła... moja własna -futrzana- mamusia. Hodował ją sobie tyle lat... tylko po to, by pewnego razu zostawiła mu zlew bez żarcia. Z Alfą, Omegą i Kretem. Zlew bez żarcia w piątek południe. Zabiję ją chyba...

A nie, nie, nie! Jest żarcie. Ale takie nietypowe. Małe. Kilka naprawdę małych brązowych kostek, ślicznie opakowanych, o waniliowym zapachu. Znalazł je w „Krecie”. Ale mniejsza o to. Jest co zjeść... Jak on lubił krówki. Serio...

I Delikatnie. Prawie jak kobieta. Wsunął ją do ust. Jeszcze przez kilka następnych minut będzie miętolił fioletowo-szare opakowanie w swoich palcach. I delikatnie; prawie jak kobieta. Wsunął ją, waniliową krówkę, do ust... i delikatnie; prawie jak kobieta....i delikatnie; prawie jak...waniliową krówkę do ust. Delikatnie, jak kobieta.


Nagle; a wiecie, co to za uczucie? Patrzysz jak głupi w obrazek, ale nic w nim nie widzisz. Wiesz, że ten obrazek był nawet fajny; kosynierzy kościuszki, ruscy; jakies fajne armatki i te sprawy. No ale w tej jednej chwili, tło obrazka jakby znikło. A w pewnym momencie zaczynasz dostrzegać jednak kontury, zarysy postaci; ale armatki to już nie te same fajne armatki, kosynierzy nie mają kos, a ruscy po polach biegają na białych niedźwiedziach. I tak samo on.

Patrzył przed siebie w skupieniu przez kilka minut. Aż tu – nagle - dostrzegł olbrzymią, czerwoną mandarynkę, leżącą w wannie. I tak bardzo olbrzymią, że Chłopak bił się z myślą, jak coś jadalnego <?> może być tak duże i nie rozsadzić mu tej małej wanienki. Zamknął oczy. Ona była jak dym. Ona była i nie była jednocześnie. Wielka, ciężka; soczysta, ale też lekka. Przenikała jego ciało. Przenikała ściany jego pokoju. Jej miąższ był w jego głowie, czuł jego intensywny zapach. I była czerwona, absolutnie nie pomarańczowa.

I tak absolutnie nie pomarańczowa i czerwona, że aż...hmm... fioletowa...? Tak, to już nie była czerwona mandarynka. Ani pomarańczowa. Nawet nie mandarynka. Sam nie wiedział, co.

Było to szkarłatne "cóś" w każdym bądź razie, co pachniało różami. Chciało pachnieć. Tuliło się do Chłopaka. Już go nie spowijało. Już nie było dymem. Było... rozngeliżowaną kobietą z galarety? To pierwsze, co przyszło Chłopakowi na myśl. Galareta, która pachniała truskawkami i na dodatek tańczyła na zlewie. Zaraz... jakim zlewie?

Wyrosła przed nim długa 'odrośl' jakiejś olbrzymiej rośliny. Wiła się po całym, kolorowym pokoju. Wiła się w górę; metrami, kilometrami, długimi wstęgami. Im wyżej, tym jej czarna łodyga stawała się węższa i węższa, aż w końcu znikała wśród gęstych, purpurowych chmur tęczowego nieba.. Zaraz... Czy ona chce go...? Ona chce go uwięzić. Ona spada na niego. Nie miarowo. A gwałtownie. Brutalnie. Już, już go ma. Dopada. Capnie, udusi. Nie odpuści. Nie odpuści.
- Wow.

Teraz tylko znaleźć drzwi. Patrz. Patrz i myśl.

- Hmm?
- Chcę przejść. Otwórz
- To niemożliwe.
- Jak to?
- Błędny kod alfa.
- Jak to?
- Słuchaj, facet. Błędny kod alfa. Rozumiesz?
- Jaki kod alfa?
- Błędny. Teraz wiesz.
- Nie, nadal nie wiem.
- Twój problem. Do widzenia.

Drewniane, sosnowe drzwi. Są paskudne. Mają humory, w ogóle są brzydkie, te z sękami zwłaszcza. Te z prawdziwymi sękami zawsze coś gryzie, pobudza do niewłaściwego działania. Złego działania. Mają cięty humor, nie są rozmowne. One po prostu są, bo są. Nic więcej. I póki omijasz je szerokim łukiem, jest dobrze.

Inaczej sprawa prezentuje się u drzwi dębowych. Te bywają sympatyczne nawet, lubią miłe towarzystwo. Najmilsze są te okrągłe, w ziemiankach. Najlepiej bez klamki. Lubią, jak pobudza się ich ciało bezpośrednio. Klamki je ograniczają. Dlatego często dochodzi do konfliktów na linii klamka-dębowe drzwi. Co do klamek. Są pyskate. Szczególnie te stare. Dumne, pyszne, próżne. Szkoda ręki na takie klamki.

- Proszę... - mówił Chłopak.
- Zaśpiewaj mi. Może się rozmyślę.
- Ależ ja nie potrafię śpiewać.
- No to nie przejdziesz. Już na pewno.
- Ale czemu?
- A bo temu, facet. Błędny kod alfa.
- Jaki kod alfa?
- TAKI. Ehh... Dziewięćdziesiąt dziewięć groszy w kiosku kosztuje. Blaszka mi powiedziała.
- Jak to blaszka ci powiedziała?
- Blaszka; BLASZKA, przyjacielu. Strzeże kiosku przed Hirkopondami.
- Hirkopondami?
- Tak, głucha pało. Hirkopondy. Dwa masz na twarzy. Za chwile się uwolnią, a ja biedny padnę ich ofiarą.
- One... jedzą drewno?
- Niekoniecznie. Są na to za leniwe. Wystarczą im jakieś gazety. Dlatego dobierają się do kiosków. Gazety to ich przysmak.
- To dla czego masz paść ich ofiarą?
- Eee.. klamka, ty – powiedz mu.
- Klamka, klamka, klamka.. Ożż.. Młody. Cho no tu.
- ?
- No daj ucha.
- ?
- Po prostu schyl swoją łepetynę.
- Aha, okej.
- Słuchaj. Podotykasz mnie tak z pięć razy po grzbiecie, a stary cię przepuści. Pasi?
- Czyli mam ciebie... pomiziać, hę?
- Pomiziać! Mata głupa. Po prostu mnie popieść. Stary zrzęda jest ze mną tylko dlatego, że mnie zmusili do ożenku. Czasem się ruszy. Ale on jest zimny, bez uczuć. A wy, ludzię. Jesteście tacy ciepli, wygodni... wasze rączki są takie delikatne.
- Słuchaj, czy to jest normalne?
- Ale że co?
- Jesteś tylko klamką. Niby czemu miałbym cię dotykać?
- Ale ja nie jestem taką zwykła klamką. Kiedyś, słuchaj tego mój cukiereczku, miałam faceta w łazience...
- Faceta?
- Taka przenośnia. Mogą być drzwi, jeśliś taki szczegółowy. Były sosnowe, upierdliwe i z sękami, tak na dodatek...
- No i... ?
- Strzegliśmy łazienki. Przyjrzałam się wam. Spojrzałam to tu trochę, to trochę tam.
- Ale jak..?
- No jeja, jakiś ty niedomyślny, mój cukiereczku. Byłam klamką w łazience.
- Aaa... no i?
- Przestań z tym „no i...” ; to mnie strasznie krępuję. Pomyśl co będzie, jak się zatnę. Stary już na pewno cię nie przepuści i będziesz miał problem.
- No ale spieszy mi się. Mam wykłady za pół godziny. A moja uczelnia jest na drugim końcu miasta.
- To mnie podotykaj z kilka razy. A otworzę. Psss... <zbliż się>
- Nuu?
- Nie nuu, tylko „co proszę?”; trochę kultury, mój cukiereczku. Będzie nam obojgu milej. Stary zasnął. On nie rozumiał, co do ciebie mówiłam. W tym lesie niczego go nie nauczyli. Słuchaj tego, podobno jeszcze kiedy był drzewem, to jego gałęzie był wielkości...
- Przestań. Mów do rzeczy.
- Tse, tse, tse. Nieładnie. Bo się zatnę. Obrażę i basta. No więc. Stary uciął sobie drzemkę. I tylko ja stoję na twojej drodze.
- To ile razy ciebie usatysfakcjonuje?
- Tak z dwadzieścia razy... no co?! Dawno nie czułam tego waszego ludzkiego dotyku.
- Sześć. Nic więcej.
- Mogą być nawet dwa, jak zdejmiesz portki.
- Ha, bezczelna jesteś! Jak możesz w ogóle tak myśleć?
- To jak będzie?
- Współczuję mężowi.
- To go oczyść z korników, w ramach współczucia.
- To on ma korniki?
- Słuchaj, to jest w tym dobre. Twierdzi, że nie. Ale prawda jest taka, że przedziurawiły go już w niejednym miejscu. Przestrzeliły go jak tyłek dziewicy stadko napalonych gimnazjalistów.
- PRZESTAŃ! Zdurniałaś do reszty? Myślisz, ze to, że jestem człowiekiem, od razu znaczy... no że jestem także zboczeńcem i tym sposobem zdobędziesz moje biedne ludzkie serducho?! A wal się, pyskata klamko.
- Oj, mój słodki cukiereczku...
- Otwieraj.
- Osiem razy.
- Cztery.
- Sześć.
- Pięć.
- Zgoda.
- To zdejmuj ten...ah. No tak.
- Nie za ostro. Bo się zatnę.
- Po grzbiecie. Nie po tyłku.
- Ale gdzie ty masz grzbiet?
- Nad oczami.
- A gdzie masz oczy?
- Nie mam. I tu tkwi cały ten problem.
- Jak to?
- Nie jestem klamką. Moim mężem nie są drzwi. A ty nie jesteś studentem, którego uczelnia jest na drugim końcu miasta. Politechnika to ten budynek za oknem, naprzeciw. Wpierniczyłeś krówki i masz zwidy. Błędny kod alfa. Rozumiesz?
Ostatnio zmieniony wt 12 lip 2011, 22:11 przez Ollars, łącznie zmieniany 3 razy.
wyje za mną ciemny, wielki czas

2
Trochę nie wiem, co o tym myśleć.

Jak większość takich eksperymentalnych, abstrakcyjnych dziwactw nie bardzo nadaje się do rozbebeszania, więc (poza drobnymi wyjątkami) sobie odpuszczę.

Mam wrażenie, że mogłaby z tego wyjść całkiem niezła, absurdalna wizja, ale coś mi tu nie leży... Nie czytałam zbyt dużo absurdu - przyznaję się bez bicia - ale między tym co czytałam, a Twoim tekstem jest jakiś rozstrzał. Coś, co powoduje, że tamte czytało się z przyjemnością i zaciekawieniem, a tego już nie...

Forma, jaką sobie wybrałeś daje wiele wolności - to fakt. Nie oznacza to jednak, że można przestać myśleć o tym, jak używa się słów i upychać je losowo. A tutaj momentami miałam takie wrażenie - że wciskasz słowa, żeby jeszcze udziwnić zdanie, a nie dodać mu uroku i treści.
Ollars pisze:Ponadto, plecak, raz już przyłapany na uczynku, bluzgał na prawo i lewo, tak że nie tylko Chłopakowi robiło się po prostu przykro.
Taki pierwszy przykład z brzegu.

Nie dbasz też o logikę tekstu - nie samej treści, bo wiemy, że nie o to tu chodzi - ale o jakiś ciąg logiczny między zdaniami:
Ollars pisze:Z głodu burczało mu w brzuchu. Dlatego Mamuśka zawsze zostawiała mu cos pod zlewem.
Informujesz, że teraz burczy mu w brzuchu, tak? Więc "dlatego" że teraz mu burczy w brzuchu to mamuśka "zawsze" mu zostawiała jedzenie? Kapujesz, o co chodzi. To "dlatego" jest zupełnie z sufitu, bo nie mamy tutaj wynikania. To raczej z drugiego zdania dopiero będzie wynikało, że Chłopak zacznie szukać żarcia pod zlewem, ale to wsio.
Ollars pisze:I Delikatnie. Prawie jak kobieta. Wsunął ją do ust. Jeszcze przez kilka następnych minut będzie miętolił fioletowo-szare opakowanie w swoich palcach. I delikatnie; prawie jak kobieta. Wsunął ją, waniliową krówkę, do ust... i delikatnie; prawie jak kobieta....i delikatnie; prawie jak...waniliową krówkę do ust. Delikatnie, jak kobieta.
Ten zabieg do mnie zupełnie nie trafia. Zwykle takie zabawy mają na celu takie "rozpędzenie się", "wkręcenie" w tekst. Tutaj jest to, wg mnie, zbyt poszarpane i pocięte.

Fragmenty o obrazie i o mandarynce też mi jakoś nie podeszły. Pierwszy przebrnęłam, drugi jakoś od połowy przeskoczyłam, dopiero za drugim czytaniem nie odpuściłam. Odstają od tekstu - no ok, mogą - ale też do niego nic nie wnoszą. Są po prostu... Nudne. Mam wrażenie, że takie zabawy - coś było a nie było, coś było a znikło - czytałam już mnóstwo razy. Chciałeś dać jakieś ostre wizje na tych krówkach? Hmmm... Nie wiem, nie doradzę Ci, jak to zrobić sprawniej... Może jakbyś jakoś bardziej popracował wcześniej nad kreacją bohatera i dał czytelnikowi dzięki temu możliwość wejścia w ten świat razem z bohaterem - odczucia jego hmmm... nazwijmy to emocji w jakiś bardziej bezpośredni, wariacki sposób, to by było ciekawiej. Bo tak to dajesz mi poniekąd słaby, kolorowy film - coś znika, coś się zmienia, coś tam niby odczuwamy, ale to tylko informacje. W gruncie rzeczy czytelnik pozostaje odseparowany od tej wizji - trudno się "dać zwariować" ;)

Dialog z klamką jest całkiem fajny. Wyszedł w miarę zgrabnie, dynamicznie i humorystycznie. Jest ok. Ogólnie "problem z drzwiami" był chyba najjaśniejszym punktem tego opowiadanka - jak dla mnie.

Z technicznych rzeczy jeszcze przecinki. O rany, stawiasz je momentami zupełnie losowo. I to potrafi narobić problemów przy czytaniu. Popracuj nad tym, przeczytaj nawet tekst na głos - już pewne rzeczy powinieneś wychwycić.

Całość nie bardzo przypadła mi do gustu - jakaś niedbałość w wykonaniu sprawiła, że, może i całkiem oryginalny pomysł, nie zdołał się z tego wybić. Do mnie nie przemówiło, nie dało też przyjemności z lektury. Ale to tylko moja opinia - przy takim poziomie absurdu może i znajdą się tacy, którzy będą odbieraćać na tych falach.

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

3
Nie lubię czytać tripowych tekstów, bo kojarzą się - bez względu na charakter - z samolubnością. A ponieważ ostatnimi czasy takich trip-scen jest więcej niż zazwyczaj, trzeba przez niektóre przebrnąć. Tym razem nie podobał mnie się narrator - mało bystry, taki raczej toporny w przekazach, lektura nie skłania do myślenia, nie wykręca mózgu i nie plącze myśli - ot, scenka. Natomiast te dialogi, choć krótkie (przez co trącą teatralnością, taką układanką pod określony zabieg) podobały mnie się, zwłaszcza rekapitacja całości. W tym miejscu się naprawdę uśmiałem. Ale wiesz, jakie przyszło mnie drugie wrażenie? Toż to dowcip jest, tylko rozpisany do ogromnych rozmiarów. W sumie, mało potrzebne ale kogoś uradowało. Myślę, że czasem po prostu trzeba coś takiego stworzyć, ty także to poczułeś i zrobiłeś.

Ciężko jest rozebrać taki tekst ze względu na mało wyraźne błędy - co było zamierzone, co wpasowuje się w konwencję itd. więc chyba poprzestanę na ogólnej opinii. Ach, i jeszcze ten kwiatek:
Było to szkarłatne "cóś" w każdym bądź razie,
w każdym razie lub bądź co bądź
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”