Motel "Przystań" znajdujący się przy drodze stanowej nr 15 był rzadko odwiedzany. Jeżeli w ogóle to jedynie przez nowych graczy, którzy przegrali w kasynach wszystko co posiadali i nie mieli dostatecznie dużo pieniędzy, aby wrócić do kontynuacji podróży lub do domu, o ile takowy posiadali. Drzwi przed mężczyzną w prochowcu były stare i poniszczone. Windykator dostał cynk od kierownika tego zadupia, że cel zatrzymał się u niego kilka dni temu. Pewnie od razu gdy przerżną wszystko, co miał w kasynie, zatrzymał się tutaj, aby obmyślić plan ucieczki przed spłaceniem długu. Niestety jak większość nowych graczy-bankrutów nie zdawał sobie sprawy, że w Vegas pracują tacy ludzie jak Vincent.
- Otwieraj! Wiem, że tam jesteś. Nie utrudniaj mi roboty. Oddaj kasę Panu Marconi, a dam Ci spokój i będziesz żyć! - Vincent, mówiąc te słowa, stanął po lewej stronie drzwi i wyciągnął pałkę teleskopową. Nie oczekiwał, że ten kretyn mu otworzy i usłużnie odda należne pieniądze lub przedmioty, które miałyby taką samą wartość, jaką był winny Panu Marconiemu, ale miał chociaż nadzieję, że obejdzie się bez strzelaniny.
- Masz ostatnie pięć sekund, żeby otworzyć. Jeżeli nie zamierzasz współpracować, to twój majątek poprzez Prawo Miasta Vegas zostanie odebrany Ci siłą, a prócz tego zostaniesz obciążony kosztami usługi pracownika windykacyjnego równej dziesięciu procentom sumy, którą jesteś winien Panu Marconiemu, właścicielowi Zachodniego Kasyna "Raj". Czy zrozumiałeś, co to oznacza dla Ciebie, Roy?
Dopiero teraz z pokoju ktoś krzyknął: -Pieprz się! - Po tych słowach po drzwiach przeszła seria z pistoletu maszynowego, zahaczając o ścianę, przy której stał Windykator. Na jego szczęście pociski nie przeszły przez cegłówki.
- To nie było mądre. - Vincent odezwał się spokojnie i schowawszy pałkę za pas, wyciągnął Berettę. W tym samym czasie znów padła seria po drzwiach. Gdy odgłos pistoletu maszynowego umilkł, Windykator, stając naprzeciw drzwi, wyważył je z buta. W pomieszczeniu nie było nikogo. Roy wyskoczył przez okno i właśnie biegł w stronę samochodu. Dystans był niewielki, ale szanse trafienia tego kurdupla były małe, więc Vin wyskoczywszy przez okno, rozpoczął pościg.
Ścigany był niskiego wzrostu, ale biegł tak szybko, że windykator zaczął zdawać sobie sprawę, iż nie zdąży go dopaść, za nim ten nie wpadnie do auta i odjedzie. Dlatego stanął i przymierzył. Plecy kurdupla na jego muszce pistoletu były jak mucha latająca koło zgniłego żarcia. Za kilka sekund ten mały złodziej będzie musiał stanąć i otworzyć drzwi od auta.
Jeszcze chwila...
W końcu nacisnął spust. Roy oberwał w ramię, brudząc krwią boczną szybę, ale mimo tego wśliznął się do środka i odpalił silnik.- To nie było mądre. - Vincent odezwał się spokojnie i schowawszy pałkę za pas, wyciągnął Berettę. W tym samym czasie znów padła seria po drzwiach. Gdy odgłos pistoletu maszynowego umilkł, Windykator, stając naprzeciw drzwi, wyważył je z buta. W pomieszczeniu nie było nikogo. Roy wyskoczył przez okno i właśnie biegł w stronę samochodu. Dystans był niewielki, ale szanse trafienia tego kurdupla były małe, więc Vin wyskoczywszy przez okno, rozpoczął pościg.
Ścigany był niskiego wzrostu, ale biegł tak szybko, że windykator zaczął zdawać sobie sprawę, iż nie zdąży go dopaść, za nim ten nie wpadnie do auta i odjedzie. Dlatego stanął i przymierzył. Plecy kurdupla na jego muszce pistoletu były jak mucha latająca koło zgniłego żarcia. Za kilka sekund ten mały złodziej będzie musiał stanąć i otworzyć drzwi od auta.
Jeszcze chwila...
- Co za mała gnida!- syknął Vin, znowu oddając strzał. Tym razem roztrzaskał szybę, lecz i tym razem nie trafił złodzieja. Samochód ruszył, wzbijając w powietrze tumany kurzu. Windykator bez zastanowienia ruszył biegiem w stronę swojego motoru zaparkowanego z drugiej strony motelu. Gdy dopadł czarnego harleya, Roy był już kilka minut przed nim, jadąc na północ.
***
Pościg nie zaczął się najlepiej dla ścigającego. Kilka minut przewagi uciekającego nad goniącym, na tym zasranym świecie, to naprawdę sporo problemów na głowie. Zwłaszcza że w tych czasach pojazdy nie osiągały już takich zawrotnych prędkości jak kiedyś. A do tego piach, który wkradał się wszędzie tam, gdzie pracowały wszelkie newralgiczne części silnika lub wału korbowego.
Dlatego posiadanie motoru w tym okresie to niemałe szaleństwo i wydatek.
Vincent nie wiedział, ile paliwa posiadał Roy, lecz zdawał sobie sprawę, iż może być na straconej pozycji, bo sam zapomniał dolać do baku. Tylko fakt, iż wiedział, w którą stronę jedzie Roy, dawał mu szanse na to, iż w końcu go dopadnie. Dlatego postanowił zaryzykować. Za kilkanaście minut, po prawej stronie drogi będą mijali bar "Samiego". Tam, jeżeli Roy się nie zatrzyma, znajomy sprzeda mu wystarczająco dużo litrów czarnego złota, aby dalsza pogoń miała sens. Jeżeli natomiast się zatrzyma, sprawa będzie znacznie prostsza.
Taki był plan, ale jeżeli Roy pojedzie dalej i skręci w którąś z bocznych dróg, a jest ich kilka, to może znacznie bardziej utrudnić pogoń. Zwłaszcza kiedy wybierze drogę do ruin miasteczka Omalto. Nie wiedzieć czemu, to właśnie tam najczęściej uciekają Ci, którzy za dużo przegrają w Vegas. To właśnie tam też mieszka ta biedniejsza i bardziej zdesperowana część mieszkańców tego Hazardowego Piekła.Dlatego posiadanie motoru w tym okresie to niemałe szaleństwo i wydatek.
Vincent nie wiedział, ile paliwa posiadał Roy, lecz zdawał sobie sprawę, iż może być na straconej pozycji, bo sam zapomniał dolać do baku. Tylko fakt, iż wiedział, w którą stronę jedzie Roy, dawał mu szanse na to, iż w końcu go dopadnie. Dlatego postanowił zaryzykować. Za kilkanaście minut, po prawej stronie drogi będą mijali bar "Samiego". Tam, jeżeli Roy się nie zatrzyma, znajomy sprzeda mu wystarczająco dużo litrów czarnego złota, aby dalsza pogoń miała sens. Jeżeli natomiast się zatrzyma, sprawa będzie znacznie prostsza.
Niestety, Roy nie zatrzymał się u "Samiego". Dlatego Vincent, kładąc wszystko na jedną kartę, zdecydował, że też się nie zatrzyma. Było za duże ryzyko, że go zgubi, zresztą czuł, że ten kurdupel pojedzie właśnie do Omalto.
Nie mylił się.
Po kolejnych dziesięciu minutach pościgu złodziej skręci w stronę ruin, co oznaczało, że wszystko będzie teraz znacznie trudniejsze. Ludzie z Omalto nienawidzili windykatorów, zwłaszcza od Pana Marconiego. Nienawidzili, bo właśnie w "Raju" najwięcej można było wygrać i najwięcej też można było stracić. A Vincent był jednym z tych, którzy najczęściej odbierali długi zaciągnięte przez nierozważnych graczy. Roy chyba o tym wiedział i prawdopodobnie na to właśnie liczył.
Ruiny były coraz bliżej. Po lewej stronie Vincent minął już starą tablicę informującą o wjeździe na teren Omalto. Roy tak łatwo nie schowa się razem ze swym gratem. Będzie musiał go gdzieś porzucić, a wieczór zbliżał się nieuchronnie.
Gdy windykator wjechał między gruzy, już po paru minutach zauważył porzuconą osobówkę Roy'a. Stała niedbale zaparkowana na połowie chodnika, kurdupel zapomniał nawet zamknąć drzwi. Przed samochodem był chyba burdel, bo kilka dziwek dziwnie przyglądało się gdy Vincent zaczął przeglądać samochód dłużnika.
- Hej, Twardzielu! Masz ochotę na małą i n s p e k c j ę? - Zagadała do niego jedna, o rudych włosach i podartej spódniczce w czarnobiałą kratę.
- Masz fart, bo właśnie dzisiaj mamy w ofercie kondomy gratis do stosunku — Dodała po chwili, z zalotnym spojrzeniem.
- Nie dzisiaj, ruda. Ale zarobisz piątaka, kiedy powiesz mi, gdzie poszedł ten kurdupel z tego samochodu. - Odpowiedział Vin, przeszukując schowek w osobówce.
- Chodzi Ci o Roy'a? A co z nim? Czego od niego chcesz — Jej wyraz twarzy i dziwne spięcie koleżanek mogło oznaczać, iż złodziej jest w tym mieście kimś więcej niż tylko uciekinierem.
- Tak, właśnie o tym człowieku mówię. Chcesz tego piątaka czy nie? - Vincent wyprostował się i spojrzał spode łba na dziwki, tym samym bardzo uważnie rejestrując wejście jak i sam budynek, który służył jako burdel.
Był to trzypiętrowy lokal, nieduży, bo tył tej konstrukcji zawalił się bardzo dawno temu, ale mimo tego widać było, że frontowe wejście z giwerą po Roy'a byłoby samobójstwem. Bo skoro dziwki znają
tego człowieka, i ten kurdupel naprawdę przegrał tyle szmalu tow środku będą ludzie, którzy na pewno nie wydadzą go po dobroci.
- Moja propozycja nie będzie wieczna. Bierzesz szmal czy nie? - Ruda bez słowa odwróciła się na obcasie. - A może któraś z was, drogie Panie? - Panienki z chodnika parsknęły i rozeszły się na swoje rejony. Najwidoczniej żadna nie była zainteresowana wsypaniem Roy'a.
Vincent wrócił do harleya i spoglądając co jakiś czas na burdel, zaczął się zastanawiać, jak odzyskać dług tego frajera. W takiej sytuacji trzeba najpierw ustalić, kim on w ogóle jest. Na pierwszy rzut oka, pasuje idealnie do typowego narwanego syna szefa. Bo na szefa to raczej ma za mały mózg i jaja. Po drugie, trzeba będzie zdecydować czy zaryzykować frontalne wejście, czy może jakoś inaczej to rozegrać. Po trzecie, do nocy pozostało jeszcze kilka dobrych godzin, więc osłona ciemności nie wchodziła w grę.
Vincent nie miał za dużego wyboru. Jego przełożony nie lubił gdy ktoś zwlekał z zapłatą, a już w zupełności gdy ten ktoś nie zamierzał w ogóle zapłacić. Pan Marconi wolał mieć dłużnika martwego, który nie zapłacił, bo nie miał z czego, niż żywego, który mu uciekł.
Dlatego windykator postanowił działać.
W burdelu panował upał, a po twarzach obecnych widać było wszechobecne napięcie. Na barze leżał Roy z krwawiącym ramieniem, a przy nim majstrował jakiś jegomość z torbą lekarską. Z piętra zaś słychać było niedwuznaczne odgłosy kopulacji. Dwóch dryblasów przy drzwiach wejściowych paliło fajki gdy na zewnątrz coś pierdolnęło. Echo eksplozji powędrowało, aż na piętro skąd wybiegł w piżamie jakiś starszy koleś.
- Kurwa! Nawet pociupciać nie można w tym smutnym jak pizda mieście! Froy co tak siedzicie z kolegą jak dwa zjeby na huśtawce! Sprawdźcie, co tam walnęło! - Roy stęknął gdy samozwańczy felczer zaczął wyjmować mu kulę, używając do tego samochodowych obcążków.
Gdy dwóch ochroniarzy wstało ze stołków, drzwi otworzyły się z hukiem i do burdelu wbiegły wystraszone dziwki. Jedna z nich, ta ruda zaczęła krzyczeć.
Gdy windykator wjechał między gruzy, już po paru minutach zauważył porzuconą osobówkę Roy'a. Stała niedbale zaparkowana na połowie chodnika, kurdupel zapomniał nawet zamknąć drzwi. Przed samochodem był chyba burdel, bo kilka dziwek dziwnie przyglądało się gdy Vincent zaczął przeglądać samochód dłużnika.
- Hej, Twardzielu! Masz ochotę na małą i n s p e k c j ę? - Zagadała do niego jedna, o rudych włosach i podartej spódniczce w czarnobiałą kratę.
- Masz fart, bo właśnie dzisiaj mamy w ofercie kondomy gratis do stosunku — Dodała po chwili, z zalotnym spojrzeniem.
- Nie dzisiaj, ruda. Ale zarobisz piątaka, kiedy powiesz mi, gdzie poszedł ten kurdupel z tego samochodu. - Odpowiedział Vin, przeszukując schowek w osobówce.
- Chodzi Ci o Roy'a? A co z nim? Czego od niego chcesz — Jej wyraz twarzy i dziwne spięcie koleżanek mogło oznaczać, iż złodziej jest w tym mieście kimś więcej niż tylko uciekinierem.
- Tak, właśnie o tym człowieku mówię. Chcesz tego piątaka czy nie? - Vincent wyprostował się i spojrzał spode łba na dziwki, tym samym bardzo uważnie rejestrując wejście jak i sam budynek, który służył jako burdel.
Był to trzypiętrowy lokal, nieduży, bo tył tej konstrukcji zawalił się bardzo dawno temu, ale mimo tego widać było, że frontowe wejście z giwerą po Roy'a byłoby samobójstwem. Bo skoro dziwki znają
tego człowieka, i ten kurdupel naprawdę przegrał tyle szmalu tow środku będą ludzie, którzy na pewno nie wydadzą go po dobroci.
- Moja propozycja nie będzie wieczna. Bierzesz szmal czy nie? - Ruda bez słowa odwróciła się na obcasie. - A może któraś z was, drogie Panie? - Panienki z chodnika parsknęły i rozeszły się na swoje rejony. Najwidoczniej żadna nie była zainteresowana wsypaniem Roy'a.
Vincent wrócił do harleya i spoglądając co jakiś czas na burdel, zaczął się zastanawiać, jak odzyskać dług tego frajera. W takiej sytuacji trzeba najpierw ustalić, kim on w ogóle jest. Na pierwszy rzut oka, pasuje idealnie do typowego narwanego syna szefa. Bo na szefa to raczej ma za mały mózg i jaja. Po drugie, trzeba będzie zdecydować czy zaryzykować frontalne wejście, czy może jakoś inaczej to rozegrać. Po trzecie, do nocy pozostało jeszcze kilka dobrych godzin, więc osłona ciemności nie wchodziła w grę.
Vincent nie miał za dużego wyboru. Jego przełożony nie lubił gdy ktoś zwlekał z zapłatą, a już w zupełności gdy ten ktoś nie zamierzał w ogóle zapłacić. Pan Marconi wolał mieć dłużnika martwego, który nie zapłacił, bo nie miał z czego, niż żywego, który mu uciekł.
Dlatego windykator postanowił działać.
W burdelu panował upał, a po twarzach obecnych widać było wszechobecne napięcie. Na barze leżał Roy z krwawiącym ramieniem, a przy nim majstrował jakiś jegomość z torbą lekarską. Z piętra zaś słychać było niedwuznaczne odgłosy kopulacji. Dwóch dryblasów przy drzwiach wejściowych paliło fajki gdy na zewnątrz coś pierdolnęło. Echo eksplozji powędrowało, aż na piętro skąd wybiegł w piżamie jakiś starszy koleś.
- Kurwa! Nawet pociupciać nie można w tym smutnym jak pizda mieście! Froy co tak siedzicie z kolegą jak dwa zjeby na huśtawce! Sprawdźcie, co tam walnęło! - Roy stęknął gdy samozwańczy felczer zaczął wyjmować mu kulę, używając do tego samochodowych obcążków.
Gdy dwóch ochroniarzy wstało ze stołków, drzwi otworzyły się z hukiem i do burdelu wbiegły wystraszone dziwki. Jedna z nich, ta ruda zaczęła krzyczeć.
***
- Steve! Ten palant wysadził samochód Roy'a! - Lecz Steve nie zdążył się nawet wściec, gdyż od razu za dziwkami do sodomy wpadł Vincent z samopowtarzalną pompką. Froya razem z kolegą zdmuchnął na początku, urywając przy tym jednemu rękę, a drugiemu robiąc z brzucha "krajobraz po bitwie". Felczer od razu padł na podłogę jednak Ruda, która wyciągnęła szóstkę z biustonosza, pofrunęła nad Royem jak dobrej jakości czerwony latawiec. Reszta panienek padła na ziemie i zaczęła krzyczeć w panice.
Vincent był w amoku, więc gdy Steve obrócił się, aby uciec w korytarz, został zaskoczony, obfitą falą ołowiu, która wypchnęła jego płuca na zewnątrz. Prócz tego do pomieszczenia, od strony baru, wparował jakiś łepek z kałachem i zaczął pruć na oślep. Z panienek to chyba jedna się ostała, ale zemdlała po kilku sekundach. Vincent oberwał w lewą rękę, ale postrzał był powierzchowny. Dlatego od razu wystrzelił w okolice szyi napastnika. Jeszcze przez chwilę koleś z wyrwaną krtanią trzymał spust kołacha, ale padł, brocząc krwią we wszystkie strony. Windykator wiedział, że skończyły mu się naboje w pompce, więc odrzucił ją na bok i wyjął berette, po czym przykucnął i czekał na jakikolwiek ruch.
Jednak nic się nie poruszyło.
Gdy tak oglądał uważnie pomieszczenie, zauważył, że wśród trupów nie ma Roy'a.
- Co za mała kurwa! - krzyknął wściekle i wbiegł do pomieszczenia za barem. Korytarz ciągnął się jeszcze kilka metrów, kilka pustych pomieszczeń i wyjście na zewnątrz. Nagle zdziwienie ogarnęło Vincenta, gdy zobaczył, jak ta karykatura wbiega do zaparkowanej niedaleko pół-ciężarówki. Dźwięk odpalanego silnika. Nie miał czasu na myślenie!
Musiał działać. Musiał zaryzykować.
Rozstawił szeroko nogi i zwolnił oddech. Ten strzał musiał go zaskoczyć, musiał być celny.
Muszka połączyła się ze szczerbinką na głowie Roy'a. Opanował oddech, a w uszach dudnił rozkręcający się silnik pojazdu. Mała szuja, gibała się w tył i w przód przeklinając coś pod nosem.
Padł strzał.
Pół-ciężarówka rozpędziła się w stronę ulicy. Windykator opuścił ręce i z żalem bezsilności patrzył, jak Roy odjeżdża.
Jednak po chwili, ku jego zdziwieniu, pojazd, zamiast wyprostować, na zniszczoną od wysokiej temperatury i klimatu ulicę, ze średnią prędkością uderzył w betonowy kant budynku. Kabina zajęła się natychmiast ogniem. I nawet gdyby Vincent chciał uratować małego wszarza, nie zdołałby. Rozległ się huk, który odbił się echem po ulicach miasteczka Omalto.
Historia Roya spaliła się na grillu od pół-ciężarówki.
Vincent stał jeszcze przez chwilę, zmęczonym wzrokiem oglądając, jak jego praca dogasa. Kolejny raz, kolejny kretyn stracił życie, bo nie wiedział kiedy miał powiedzieć dość, w kasynie "Raj".
Gdy wyszedł z burdelu i skierował swe kroki do harleya, zobaczył widok, który uzmysłowił mu, jaki błąd popełnił. Przy jego motorze stało kilkunastu uzbrojonych w rurki i maczety kolesi którzy, patrząc po ich ryjach, też byli straceńcami z Vegas, a windykatora można rozpoznać po tym, że ma prawo do robienia zadymy.
Dlatego nie da się ukryć, że wymieciony burdel i spalona pół-ciężarówka to wystarczająca wizytówka pracownika kasyna.
Ten dzień jeszcze się nie skończył.
Jego sytuacja nie wyglądała dobrze, prawdę mówiąc wyglądała bardzo źle. Stał tak przez dłuższą chwilę, zastanawiając się, czy przypadkiem nie zacząć spieprzać do najbliższych budynków. Ci kolesie byli gotowi na wszystko, a najbliższa przyszłość nie oznaczałaby, na pewno, szybkiej śmierci. To byli straceńcy z Vegas, a tacy kolesie nigdy nie żartują i szybko nie kończą.
Chwilę później niezręczną ciszę przerwał głos jednego z nich, lekko wysuniętego na przodzie od całej reszty.
- Vincent, o ile dobrze widzę. Myślałeś, że tak po prostu przyjedziesz tutaj i sprzątniesz dla swoje Pana kolejnego z pechowców waszego zawszonego raju? To była brawura czy już głupota? Myślisz może, że jesteś nieśmiertelny, czy co?
- Według prawa Miasta Vegas nie macie.... .
- Znamy nasze prawa zasrańcu! Nie musisz nam przypominać o tym gównianym kodeksie karnym.
-... prawa napadać na członka służby windykacyjnej będącego na służbie...
- Ty chyba naprawdę myślisz, że nas to jakoś zatrzyma czy co?!
- ... karą za złamanie tego prawa jest śmierć lub trwałe kalectwo, rzadko natomiast sprzedaż jako niewolnika na najbliższym targu mięcha.
Koleś, który do tej pory twardo prowadził rozmowę z Vincentem, wybuchł śmiechem, po czym prawie przez łzy krzyknął:
- Dobra, kurwa, koniec tego przedstawienia. Brać go chłopaki! Tylko zostawcie go żywego, jego koniec musi być spektakularny! Jak na przedmieścia Vegas przystało.
Windykator podniósł do góry broń, gdy ruszyło na niego kilkunastu wkurzonych uciekinierów. Jego strzały padały systematycznie z krótkimi przerwami, trafiając przeważnie w biodra i brzuchy napastników. Za nim dobiegali do niego, skończyła mu się amunicja. Odrzucił giwerę na bok, wyjmując zza kurtki pałkę teleskopową. Zaczęła się walka w zwarciu.
Między nogami napastników, a Vincentem podnosił się piach i kurz. Vin wiedział, że wynik walki jest przesądzony, ale do samego końca zadawał ciosy i robił parę kroków do tyłu, blokując lub unikając uderzeń. Jednak i to nie mogło trwać wiecznie. W tle kilku straceńców tarzało się z bólu, a inni z krzykami raz za razem atakowali windykatora. Gdy ten nagle poczuł mocne uderzenie w tylną część głowy. Fala bólu i zaskoczenia rozeszła się po ciele. Vincent z kilkoma ranami ciętymi, z dużą ilością czerwonych i dojrzałych siniaków, padł nieprzytomny we wrzawie zwycięstwa napastników. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszał, był śmiech tego palanta. Kto to był, prawdopodobnie nigdy nie będzie dane mu wiedzieć.
Chociaż los na tych pustkowiach potrafi odmienić wszystko, łącznie z uzależnieniami.
Vincent był w amoku, więc gdy Steve obrócił się, aby uciec w korytarz, został zaskoczony, obfitą falą ołowiu, która wypchnęła jego płuca na zewnątrz. Prócz tego do pomieszczenia, od strony baru, wparował jakiś łepek z kałachem i zaczął pruć na oślep. Z panienek to chyba jedna się ostała, ale zemdlała po kilku sekundach. Vincent oberwał w lewą rękę, ale postrzał był powierzchowny. Dlatego od razu wystrzelił w okolice szyi napastnika. Jeszcze przez chwilę koleś z wyrwaną krtanią trzymał spust kołacha, ale padł, brocząc krwią we wszystkie strony. Windykator wiedział, że skończyły mu się naboje w pompce, więc odrzucił ją na bok i wyjął berette, po czym przykucnął i czekał na jakikolwiek ruch.
Jednak nic się nie poruszyło.
Gdy tak oglądał uważnie pomieszczenie, zauważył, że wśród trupów nie ma Roy'a.
- Co za mała kurwa! - krzyknął wściekle i wbiegł do pomieszczenia za barem. Korytarz ciągnął się jeszcze kilka metrów, kilka pustych pomieszczeń i wyjście na zewnątrz. Nagle zdziwienie ogarnęło Vincenta, gdy zobaczył, jak ta karykatura wbiega do zaparkowanej niedaleko pół-ciężarówki. Dźwięk odpalanego silnika. Nie miał czasu na myślenie!
Musiał działać. Musiał zaryzykować.
Rozstawił szeroko nogi i zwolnił oddech. Ten strzał musiał go zaskoczyć, musiał być celny.
Muszka połączyła się ze szczerbinką na głowie Roy'a. Opanował oddech, a w uszach dudnił rozkręcający się silnik pojazdu. Mała szuja, gibała się w tył i w przód przeklinając coś pod nosem.
Padł strzał.
Pół-ciężarówka rozpędziła się w stronę ulicy. Windykator opuścił ręce i z żalem bezsilności patrzył, jak Roy odjeżdża.
Jednak po chwili, ku jego zdziwieniu, pojazd, zamiast wyprostować, na zniszczoną od wysokiej temperatury i klimatu ulicę, ze średnią prędkością uderzył w betonowy kant budynku. Kabina zajęła się natychmiast ogniem. I nawet gdyby Vincent chciał uratować małego wszarza, nie zdołałby. Rozległ się huk, który odbił się echem po ulicach miasteczka Omalto.
Historia Roya spaliła się na grillu od pół-ciężarówki.
Vincent stał jeszcze przez chwilę, zmęczonym wzrokiem oglądając, jak jego praca dogasa. Kolejny raz, kolejny kretyn stracił życie, bo nie wiedział kiedy miał powiedzieć dość, w kasynie "Raj".
Gdy wyszedł z burdelu i skierował swe kroki do harleya, zobaczył widok, który uzmysłowił mu, jaki błąd popełnił. Przy jego motorze stało kilkunastu uzbrojonych w rurki i maczety kolesi którzy, patrząc po ich ryjach, też byli straceńcami z Vegas, a windykatora można rozpoznać po tym, że ma prawo do robienia zadymy.
Dlatego nie da się ukryć, że wymieciony burdel i spalona pół-ciężarówka to wystarczająca wizytówka pracownika kasyna.
Ten dzień jeszcze się nie skończył.
Jego sytuacja nie wyglądała dobrze, prawdę mówiąc wyglądała bardzo źle. Stał tak przez dłuższą chwilę, zastanawiając się, czy przypadkiem nie zacząć spieprzać do najbliższych budynków. Ci kolesie byli gotowi na wszystko, a najbliższa przyszłość nie oznaczałaby, na pewno, szybkiej śmierci. To byli straceńcy z Vegas, a tacy kolesie nigdy nie żartują i szybko nie kończą.
Chwilę później niezręczną ciszę przerwał głos jednego z nich, lekko wysuniętego na przodzie od całej reszty.
- Vincent, o ile dobrze widzę. Myślałeś, że tak po prostu przyjedziesz tutaj i sprzątniesz dla swoje Pana kolejnego z pechowców waszego zawszonego raju? To była brawura czy już głupota? Myślisz może, że jesteś nieśmiertelny, czy co?
- Według prawa Miasta Vegas nie macie.... .
- Znamy nasze prawa zasrańcu! Nie musisz nam przypominać o tym gównianym kodeksie karnym.
-... prawa napadać na członka służby windykacyjnej będącego na służbie...
- Ty chyba naprawdę myślisz, że nas to jakoś zatrzyma czy co?!
- ... karą za złamanie tego prawa jest śmierć lub trwałe kalectwo, rzadko natomiast sprzedaż jako niewolnika na najbliższym targu mięcha.
Koleś, który do tej pory twardo prowadził rozmowę z Vincentem, wybuchł śmiechem, po czym prawie przez łzy krzyknął:
- Dobra, kurwa, koniec tego przedstawienia. Brać go chłopaki! Tylko zostawcie go żywego, jego koniec musi być spektakularny! Jak na przedmieścia Vegas przystało.
Windykator podniósł do góry broń, gdy ruszyło na niego kilkunastu wkurzonych uciekinierów. Jego strzały padały systematycznie z krótkimi przerwami, trafiając przeważnie w biodra i brzuchy napastników. Za nim dobiegali do niego, skończyła mu się amunicja. Odrzucił giwerę na bok, wyjmując zza kurtki pałkę teleskopową. Zaczęła się walka w zwarciu.
Między nogami napastników, a Vincentem podnosił się piach i kurz. Vin wiedział, że wynik walki jest przesądzony, ale do samego końca zadawał ciosy i robił parę kroków do tyłu, blokując lub unikając uderzeń. Jednak i to nie mogło trwać wiecznie. W tle kilku straceńców tarzało się z bólu, a inni z krzykami raz za razem atakowali windykatora. Gdy ten nagle poczuł mocne uderzenie w tylną część głowy. Fala bólu i zaskoczenia rozeszła się po ciele. Vincent z kilkoma ranami ciętymi, z dużą ilością czerwonych i dojrzałych siniaków, padł nieprzytomny we wrzawie zwycięstwa napastników. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszał, był śmiech tego palanta. Kto to był, prawdopodobnie nigdy nie będzie dane mu wiedzieć.
Chociaż los na tych pustkowiach potrafi odmienić wszystko, łącznie z uzależnieniami.
Cz. II "Nowy Świat"
Gdy otworzył oczy, nie zdawał sobie sprawy, że lepiej byłoby dla niego, gdyby już nigdy ich nie otwierał.
Leżał w szerokiej i długiej klatce z trzema innymi niewolnikami. Słońce postnuklearnego klimatu waliło prosto w oblepione kurzem oczy. Jechał prawdopodobnie gdzieś daleko, aby dożyć swych ostatnich dni jako zbieracz, gdzieś na jakiejś pustynnej plantacji lub zginąć śmiercią śmiecia na prowincjonalnej arenie.
Tak czy siak, jego życie już nie mogło go zaskoczyć. Wiedział o tym, gdy raz za razem widział w oddali kikuty zniszczonych bloków mieszkalnych, lub gdy przejeżdżał przez zapuszczone i zniszczone, przez czas miasteczka. Jednak to były tylko jego przypuszczenia, bo nikt nie jest w stanie pisać tak fascynujących i zaskakujących scenariuszy jak właśnie życie! I tym razem, ten kolo z niesamowitym poczuciem humoru, wymyślił coś specjalnego.
Pewnego wieczoru, gdy jego klatka jak zwykle stała pomiędzy dwoma mniejszymi samochodami
osobowymi, a strażnicy chodzili co jakiś czas sprawdzać kilka wyznaczonych obszarów – wszyscy - włączając nawet grubego Greka który był właścicielem tej karawany, usłyszeli kilka cichych i oddalonych ludzkich krzyków.
Trzech towarzyszy niedoli, Vincenta, było niesamowicie zaniepokojonych tym usłyszanym zjawiskiem. Bo jeden z nich, niejaki Batsu, smutny i niskiego wzrostu japończyk, zaczął wspominać coś o nieludzkich mieszkańcach tych ruin, zanim do nich wjechali. Podobno przed upadkiem bomb w rejony tego miasta, mieszkańcy zdążyli skryć się w kanałach ściekowych. Nie trzeba kontynuować historii aby się domyślić, że kilkadziesiąt lat, czyli jedno lub dwa pokolenia później, musiało sporo namieszać. Nie mówiąc już o popromiennych ściekach lub różnych innych odpadach spływających z ulic zniszczonego miasta.
Po karawanie, która liczyła trzy osobowymi, a strażnicy chodzili co jakiś czas sprawdzać kilka wyznaczonych obszarów. Wszyscy, włączając w to nawet grubego Greka, który był właścicielem tej karawany, usłyszeli kilka cichych i oddalonych ludzkich krzyków.
Trzech towarzyszy niedoli Vincenta było niesamowicie zaniepokojonych tym dźwiękiem. Bo jeden z nich, niejaki Batsu, smutny i niskiego wzrostu Japończyk, zaczął wspominać coś o karykaturalnych mieszkańcach tych ruin, zanim do nich wjechali. Podobno przed upadkiem bomb w rejony tej lokalizacji, mieszkańcy zdążyli skryć się w kanałach ściekowych. Nie trzeba kontynuować historii, aby domyślić się, że kilkadziesiąt lat, czyli jedno lub dwa pokolenia później, musiało sporo namieszać w kodzie DNA przeżyłych.
Po karawanie, która liczyła trzy samochody, około dwunastu ludzi i przyczepę z czterema niewolnikami przeszła, w swych drewnianych chodakach, Pani Groza. Wdowa po bohaterach i matka tchórzy. Nie śpiesząc się za bardzo, przytuliła wszystkich, oprócz windykatora, który siedząc w koncie klatki, wpatrywał się w lekko zasłonięty chmurami księżyc.
- Vin, a Ciebie to nie rusza? - Zapytał z mocnym irlandzkim akcentem, drugi z niewolników. Niejaki McCoy. Swoją drogą dziwem jest, jak bardzo różnych ludzi w jednej klatce zebrał los.
- Zostaw go w spokoju — Odparł szeptem trzeci z niewolników, czarnoskóry Bob. - Nie wiesz, że Pani Groza nie przychodzi po tych, co już dawno umarli?
- Co Ty pieprzysz Bob?! Jaka Pani? - Zapytał zszokowany Irlandczyk.
- Kto już umarł? - Zapytał szepcząc ze zdziwieniem Batsu.
- Vin umarł w momencie gdy jego dusza została oderwana od Vegas. Teraz pustka przyszła do jego oczu i osiedliła się między ciszą i biednymi nadziejami powrotu dawnych dni. Teraz nadeszły... - Odpowiedział McCoy.
-Przestań bredzić i spójrz tam! - Kilkadziesiąt metrów od miejsca postoju karawany, na drodze, pojawiło się kilka ruchomych świateł. Przez ciemności pustyni rozpoczęła swój marsz Pani Groza.
Przez karawanę przetoczyły się wołania i kilka zwięzłych rozkazów dowódcy ochrony, Kell’ego, który z ryja raczej przypominał schabowego zdjętego z kratkowego grilla niż człowieka. Vincent dopiero teraz ruszył się lekko, zaciekawiony dalszym przebiegiem sytuacji. W jego głowie nagle pojawiło się światełko i informacja napisana zielonym fluorescencyjny kolorem "Uwaga! Możliwa ucieczka!".
Na linii frontalnej, naprzeciw kilku dziwnie zbliżających się świateł, ustawiła się czwórka ochroniarzy z karabinami półautomatycznymi. Ukryli się za pierwszym samochodem, który w tym momencie stał się pierwszą naturalną ochroną przeciwko zbliżającemu się zagrożeniu. Potem kilku, parę metrów dalej, z bronią krótką. Wszystko zwolniło. McCoy właśnie kładł się na ziemię, aby zacząć udawać trupa, Bob usiadł i zaczął się modlić. Natomiast jeżeli chodzi o Batsu. Zaczął czekać razem z Vincentem na ten "dobry moment" który pozwoli nam uciec... .
...ciąg dalszy nastąpi (około dwóch tygodni)Leżał w szerokiej i długiej klatce z trzema innymi niewolnikami. Słońce postnuklearnego klimatu waliło prosto w oblepione kurzem oczy. Jechał prawdopodobnie gdzieś daleko, aby dożyć swych ostatnich dni jako zbieracz, gdzieś na jakiejś pustynnej plantacji lub zginąć śmiercią śmiecia na prowincjonalnej arenie.
Tak czy siak, jego życie już nie mogło go zaskoczyć. Wiedział o tym, gdy raz za razem widział w oddali kikuty zniszczonych bloków mieszkalnych, lub gdy przejeżdżał przez zapuszczone i zniszczone, przez czas miasteczka. Jednak to były tylko jego przypuszczenia, bo nikt nie jest w stanie pisać tak fascynujących i zaskakujących scenariuszy jak właśnie życie! I tym razem, ten kolo z niesamowitym poczuciem humoru, wymyślił coś specjalnego.
Pewnego wieczoru, gdy jego klatka jak zwykle stała pomiędzy dwoma mniejszymi samochodami
osobowymi, a strażnicy chodzili co jakiś czas sprawdzać kilka wyznaczonych obszarów – wszyscy - włączając nawet grubego Greka który był właścicielem tej karawany, usłyszeli kilka cichych i oddalonych ludzkich krzyków.
Trzech towarzyszy niedoli, Vincenta, było niesamowicie zaniepokojonych tym usłyszanym zjawiskiem. Bo jeden z nich, niejaki Batsu, smutny i niskiego wzrostu japończyk, zaczął wspominać coś o nieludzkich mieszkańcach tych ruin, zanim do nich wjechali. Podobno przed upadkiem bomb w rejony tego miasta, mieszkańcy zdążyli skryć się w kanałach ściekowych. Nie trzeba kontynuować historii aby się domyślić, że kilkadziesiąt lat, czyli jedno lub dwa pokolenia później, musiało sporo namieszać. Nie mówiąc już o popromiennych ściekach lub różnych innych odpadach spływających z ulic zniszczonego miasta.
Po karawanie, która liczyła trzy osobowymi, a strażnicy chodzili co jakiś czas sprawdzać kilka wyznaczonych obszarów. Wszyscy, włączając w to nawet grubego Greka, który był właścicielem tej karawany, usłyszeli kilka cichych i oddalonych ludzkich krzyków.
Trzech towarzyszy niedoli Vincenta było niesamowicie zaniepokojonych tym dźwiękiem. Bo jeden z nich, niejaki Batsu, smutny i niskiego wzrostu Japończyk, zaczął wspominać coś o karykaturalnych mieszkańcach tych ruin, zanim do nich wjechali. Podobno przed upadkiem bomb w rejony tej lokalizacji, mieszkańcy zdążyli skryć się w kanałach ściekowych. Nie trzeba kontynuować historii, aby domyślić się, że kilkadziesiąt lat, czyli jedno lub dwa pokolenia później, musiało sporo namieszać w kodzie DNA przeżyłych.
Po karawanie, która liczyła trzy samochody, około dwunastu ludzi i przyczepę z czterema niewolnikami przeszła, w swych drewnianych chodakach, Pani Groza. Wdowa po bohaterach i matka tchórzy. Nie śpiesząc się za bardzo, przytuliła wszystkich, oprócz windykatora, który siedząc w koncie klatki, wpatrywał się w lekko zasłonięty chmurami księżyc.
- Vin, a Ciebie to nie rusza? - Zapytał z mocnym irlandzkim akcentem, drugi z niewolników. Niejaki McCoy. Swoją drogą dziwem jest, jak bardzo różnych ludzi w jednej klatce zebrał los.
- Zostaw go w spokoju — Odparł szeptem trzeci z niewolników, czarnoskóry Bob. - Nie wiesz, że Pani Groza nie przychodzi po tych, co już dawno umarli?
- Co Ty pieprzysz Bob?! Jaka Pani? - Zapytał zszokowany Irlandczyk.
- Kto już umarł? - Zapytał szepcząc ze zdziwieniem Batsu.
- Vin umarł w momencie gdy jego dusza została oderwana od Vegas. Teraz pustka przyszła do jego oczu i osiedliła się między ciszą i biednymi nadziejami powrotu dawnych dni. Teraz nadeszły... - Odpowiedział McCoy.
-Przestań bredzić i spójrz tam! - Kilkadziesiąt metrów od miejsca postoju karawany, na drodze, pojawiło się kilka ruchomych świateł. Przez ciemności pustyni rozpoczęła swój marsz Pani Groza.
Przez karawanę przetoczyły się wołania i kilka zwięzłych rozkazów dowódcy ochrony, Kell’ego, który z ryja raczej przypominał schabowego zdjętego z kratkowego grilla niż człowieka. Vincent dopiero teraz ruszył się lekko, zaciekawiony dalszym przebiegiem sytuacji. W jego głowie nagle pojawiło się światełko i informacja napisana zielonym fluorescencyjny kolorem "Uwaga! Możliwa ucieczka!".
Na linii frontalnej, naprzeciw kilku dziwnie zbliżających się świateł, ustawiła się czwórka ochroniarzy z karabinami półautomatycznymi. Ukryli się za pierwszym samochodem, który w tym momencie stał się pierwszą naturalną ochroną przeciwko zbliżającemu się zagrożeniu. Potem kilku, parę metrów dalej, z bronią krótką. Wszystko zwolniło. McCoy właśnie kładł się na ziemię, aby zacząć udawać trupa, Bob usiadł i zaczął się modlić. Natomiast jeżeli chodzi o Batsu. Zaczął czekać razem z Vincentem na ten "dobry moment" który pozwoli nam uciec... .