No i oczywiście zapraszam do lektury

* * *
Triumf rozpoczyna się wraz ze wschodem obydwu słońc.
Pierwsze przelatują drony – na początku przybycie zwiastuje jedynie przeraźliwy jazgot, potem zza ubarwionych rdzą chmur wyłaniają się zarysy korpusów. Zgromadzeni na placu tubylcy zerkają niepewnie w stronę nieba, w głębi ich oczu tli się strach. Podobno w trakcie wojny nazywali je jalab almawt, co da się przetłumaczyć jako „niosący śmierć”. W końcu maszyny giną gdzieś za horyzontem; nadszedł czas na przejazd kolumny wozów bojowych. Z rozbawieniem obserwuję, jak nasi niedawni wrogowie próbują unikać rozbryzgującego się spod kół błota. Dobrze im tak, sukinsynom.
W końcu nadchodzi nasz moment; rusza piechota. Trzy bataliony, każdy złożony przynajmniej z dwustu żołnierzy, maszerują przed pałacem Gubernatora. Po placu roznosi się miarowy tupot setek par butów, zdobyte medale błyszczą w promieniach słońc. Z satysfakcją spoglądam na ciemne twarze tubylców; wydają się rozdarci pomiędzy poczuciem strachu a nienawiścią. Od początku wojny minęło pięć lat, straciłem już nadzieję na powrót do garnizonu… A jednak, zwycięstwo w końcu nadeszło!
– Piękny dzień. Prawda, kapitanie? – Zza pleców dobiega do mnie głos Abrama, mojego adiutanta.
Uśmiecham się pod nosem.
– Mógłbym go przeżywać nawet do końca świata.
W końcu w oknie pałacu pojawia się sam Wielki Gubernator. Wyciąga w naszą stronę dłoń, wśród żołnierzy roznosi się niewyraźny pomruk zadowolenia. Gwar zamiera niedługo później, wraz z pojawieniem się kolejnej osobistości. Przyglądam się siwym włosom kontrastującym z majestatyczną sylwetką i uświadamiam sobie, że oto stoi nad nami marszałek Ehrlich, najwybitniejszy z dowódców Narodów Galaktyki. Posyła jedynie przelotny uśmiech, ale nawet on wystarcza, by z setek gardeł wydobył się naraz przeciągnięty ryk. Zwyciężyliśmy!
Przemarsz kończymy na drugim końcu placu. Całą przestrzeń wypełnia nagle niezmącona niczym cisza; po godzinach jazgotu sprawia wrażenie nienaturalnej, jak gdyby groza wojny na zawsze odebrała nam możliwość zaznawania spokoju. Wielki Gubernator wyciąga zza pleców plik kartek i przerzuca je w poszukiwaniu odpowiedniej strony. Nadszedł czas na przemowę.
– Żołnierze! – zaczyna, natychmiast stajemy na baczność. – Długo walczyliście. O wiele, wiele za długo. Znam takich, którzy nie wierzyli w wasze zwycięstwo, ale udowodniliście im, że się mylą. – Poświęca chwilę na otarcie potu z czoła. – Tak, drodzy panowie! To dzięki waszemu poświęceniu niedługo powstanie tu nowoczesna komunikacja i infrastruktura, wieżowce sięgać będą chmur…
Mowa wlecze się niemiłosiernie, co rusz wpada na wyboje i zahacza o kolejne przeszkody. Dłonie Gubernatora drżą, mowa ciała wskazuje, że najchętniej zaszyłby się z powrotem głęboko wewnątrz swojej nory. Wzdycham ciężko. Szczyty władzy naszpikowane są oszustami i nieudacznikami, a nowy zarządca planety nie stanowi niestety wyjątku.
– Stypa trochę. Prawda, kapitanie? – ni to stwierdza, ni pyta Abram.
– Prawda. Ale trzeba wytrzymać.
– Podpowiedz jak, kapitanie. Słowa tego człowieka wydają się groźniejsze nawet od jadu tubana.
Powstrzymuję się przed parsknięciem śmiechem.
– Możemy zabić czas rozmową. Opowiedz… – Zastanawiam się przez chwilę. – Opowiedz, co planujesz zrobić. Teraz gdy cała ta przeklęta wojna w końcu się zakończyła.
– Ach, drogi kapitanie… Co zrobię? Co teraz zrobię?! – Niemal trzęsie się z ekscytacji. – Rzucam mundur i wracam do domu! Żony sześć lat nie widziałem, córka, Sara się nazywa, przy ostatnim spotkaniu nie wychylała jeszcze nosa z kołyski. Będę je musiał przeprosić, tyle lat zmarnowanych na tej przeklętej wojnie… Pamięta pan, co nam mówili? „Trzy miesiące i będzie po wszystkim”. – Spluwa flegmą. – Niech im ta ziemia przeklętą będzie…
– Cicho! – przerywam mu, łapiąc go przy tym za ramię.
Rzuca mi zaskoczone spojrzenie, ale już po chwili uświadamia sobie przyczynę mojego zachowania. Coś się zmieniło – tłum, który jeszcze przed chwilą słuchał z pozornym zadowoleniem, teraz zastyga w niemej wściekłości. Dookoła powoli narasta pogłos buntu; garb Gubernatora się pogłębia, twarz nabrzmiewa od napływającej krwi.
– Dddo zajęcia pozostał jeszcze jjjeden ooobszar. – Jego głos drży. – Zomia, ostatnia nieskolonizowana część planety…
– Zdrajca! – krzyczy ktoś w tłumie. – Obiecano nam powrót do domów!
– Parszywy oszust! – wtóruje kolejny głos.
– Galaktyka prosi was jeszcze o jeden akt odwagi. – Gubernator stara się ignorować wyzwiska. – Ofensywa rozpocznie się za dwa miesiące…
Właśnie w tym momencie pada strzał. Rzucam się na ziemię, Gubernator znika z okna i ginie gdzieś w pałacowych pokojach. Potrzebuję chwili, by uświadomić sobie, gdzie celował prowokator – całe szczęście w niebo. Bezmyślny akt rozpaczy; nie przyniesie to żadnego efektu, ale kryminalni nie spoczną, dopóki nie odnajdą sprawcy.
Zwracam się w stronę Abrama. W przeciwieństwie do wielu osób w tłumie nie krzyczy, ani nie skanduje, po policzku nie spływa nawet jedna łza. Mężczyzna patrzy przed siebie pustym wzrokiem, na twarzy nie drga dosłownie żaden mięsień. W takim stanie do złudzenia przypomina kamienny posąg.
Łapię go za ramię; dopiero to przywraca go do rzeczywistości.
Łapię go za ramię; dopiero to przywraca go do rzeczywistości.
– Nie – mamrocze, kręcąc głową – to niemożliwe. Dom, Sara… Przecież złożyli nam obietnicę! Ty… Wiedziałeś o tym?!
Rzuca mi pełne wściekłości spojrzenie, mimowolnie uginam się pod ciężarem jego wzroku. Powinienem przywołać go do porządku, ale nie czuję się na siłach. Ostatecznie rozumiem przecież złość mężczyzny – sam nie potrafię zrozumieć, dlaczego stałem się pupilkiem dowództwa; czemu awansowałem raz za razem, przesuwając jedynie pionki na mapach taktycznych, podczas gdy inni ginęli w ferworze walki? Czemu to właśnie mnie wysyłano na negocjacje z politycznymi, gdy tylko pojawiał się nowy konflikt? Widząc moją reakcję, Abram łapie w końcu kontakt z rzeczywistością; natychmiast chowa twarz w dłoniach.
– Przepraszam, kapitanie. – Kręci głową. – Nie powinienem… Nie przed przełożonym.
Rozpacz zatacza coraz szersze kręgi. Niektórzy żołnierze padają na ziemię, inni klną w stronę nieba. Pojedynczy po prostu płaczą.
– Nie wiń siebie. – Podnoszę wzrok na pałac. – Wiń tych sukinsynów.
Na chwilę zapada cisza.
– I co teraz? – Abram pociąga nosem.
– Wieczorem w pałacu odbywa się przyjęcie dla członków dowództwa. Utnę sobie z Gubernatorem pogawędkę.
* * *
Blask żyrandoli, odkrywający najskrytsze nawet zakamarki sali, niemal zupełnie mnie oślepia. Suknie promieniują każdą z barw zorzy polarnej, stoły uginają się pod ciężarem wykwintnych dań. Jedynie pojedyncze elementy wystroju – malowidła, gobeliny i kurząca się na ścianie szabla – przypominają, że jeszcze do niedawna pałacem władali zgoła inni mieszkańcy.
Powinienem czuć zachwyt, a jednak nie mogę przestać myśleć, jak wielu ludziom dałoby się pomóc, gdyby choć część z tego bogactwa przeszła w inne ręce. Nie chcę tu przebywać, jedyne czego pragnę to uciec jak najdalej, zamknąć się gdzieś w głębiach garnizonu…
Niestety, nie mogę. Nigdy nie łamię raz danego słowa.
– Ten order poznaję – stwierdza jedna ze stojących obok kobiet i przejeżdża palcem po moim mundurze. – Ale ten? Pierwszy raz widzę go na oczy. Za odwagę? A może za bezmyślne podążanie za rozkazami?
– Za wyniesienie rannego z pola bitwy. – Subtelnie się odsuwam.
W jej oczach pojawia się iskra zainteresowania.
– O! Brzmi to jak zapowiedź naprawdę ciekawej historii. – Robi pauzę, po czym dodaje z delikatną nutą ironii: – Wie pan. Pełnej męstwa i bohaterskich czynów.
Uśmiecham się posępnie.
– Raczej błota, gówna i wylewających się flaków.
Spogląda na mnie z ukosa. Gdy uświadomiła już sobie, że z dzisiejszych łowów nici, parska śmiechem i rusza gdzieś w stronę tłumu.
Mogę wrócić do poszukiwań Gubernatora. Pozornie łatwe zadanie szybko przemienia się w istną katorgę – drogę blokują setki uczestników przyjęcia, układ pokoi do złudzenia przypomina labirynt. Minuty ciągną się niczym długie godziny, każda kolejna obco wyglądająca twarz lustruje mnie od stóp aż po sam czubek głowy.
Właśnie wtedy, gdy niemal całkiem straciłem już nadzieję, dostrzegam cel poszukiwań. Gubernator ma na sobie zieloną szatę, która, w połączeniu z nie najlepszą fizjonomią, potęguje wrażenie obcowania z ropuchą. Pomniejsi urzędnicy dwoją się i troją, by zamienić z nim choćby słowo, w odległości kilku kroków podąża trzech lokai. Przebijam się i przedzieram przez kolejne osoby, w końcu docierając w bezpośrednie otoczenie Gubernatora – na przeszkodzie stoi jeszcze tylko jedna osoba.
– Tak, wiem, plan może wydawać się szalony – słyszę pogłos prowadzonej szeptem rozmowy – ale ja mam ludzi od niemożliwego. Porucznik Eliasz, słyszał pan o nim?
Nie wsłuchuję się dalej, na głowie mam przecież własne problemy. Cały czas nie mogę zrozumieć – dlaczego władze decydują się wysłać akurat nas? Narody Galaktyki składają się przecież z tysięcy planet, nie mogą po prostu zrekrutować skądś nowych żołnierzy? Zastanawiam się jak ubrać zarzuty w słowa; otwarty atak czy groźba pogorszą jedynie i tak już złą sytuację.
Nagle dostrzegam coś, co burzy wszystkie moje dotychczasowe plany. Młody chłopak o nieco ciemniejszej od reszty karnacji powoli zbliża się w stronę Gubernatora. Dłonie skrywa w kieszeniach munduru oficerskiego, jego wzrok nie opuszcza mężczyzny nawet na jeden moment.
Nikt nigdy w tak młodym wieku nie awansował aż tak wysoko.
Klnę pod nosem i ruszam w stronę chłopaka.
– Hej! – Staję mu na drodze. – Kim jesteś?
Rzuca mi zaskoczone spojrzenie, po czym zastyga w bezruchu. Próbuje to ukryć, ale w głębi jego oczu widzę panikę.
– Naprawdę nie chcesz, żebym musiał się powtarzać – rzucam jeszcze. Nie widząc reakcji, wyciągam w jego stronę dłoń.
Niestety; w porę udaje mu się powrócić do zmysłów.
Odskakuję w ostatnim możliwym momencie; sekunda opóźnienia sprawiłaby, że prosto przez mój brzuch przejechałby nóż. Dookoła rozlega się krzyk przerażenia, jedna z kobiet mdleje. Napastnik zerka na mnie – w jego oczach więcej widać strachu niż rozczarowania własnym niepowodzeniem. Bezwładnie wywija bronią, każdy kolejny ruch wskazuje na absolutny brak obycia.
Intuicyjnie sięgam w stronę pasa, ale oczywiście nic przy nim nie znajduję – pałacowa ochrona rozbroiła gości jeszcze przy wejściu. Klnę pod nosem; w tym stanie nawet nikłe umiejętności przeciwnika mogą pozbawić życia wiele osób.
Pomimo początkowych problemów zamachowiec zmierza do celu zabójczo precyzyjną trajektorią. Gubernator nie robi nic – nieprzygotowany do roli ofiary, po prostu stoi w miejscu, z przerażeniem wpatrując się w oczy napastnika. Jeżeli nic nie zrobię, za kilka sekund stolica będzie musiała wydelegować tu nowego zarządcę. Szukam racjonalnego rozwiązania, ale, jak zawsze w takich chwilach, głowę wypełnia pustka. W końcu klnę siarczyście i podejmuje to jedno, jedyne działanie, które nigdy nie wymagało ode mnie myślenia.
Po prostu się rzucam.
Chłopak staje nad Gubernatorem i zamachuje się nożem, ale ja, dokładnie w tym momencie, wpadam prosto na niego. Próbuję złapać go za rękę, ale niestety, brak talentu do walki nadrabia zwinnością; wywija się w ostatniej możliwej chwili. Wywracamy stołową zastawę, wpadamy na jednego z mężczyzn, w końcu spadając z hukiem o ziemię. Uderzam w ramię, broń wypada w końcu z dłoni. Próbuję go przyszpilić; kotłujemy się w miejscu, co jakiś czas spogląda na mnie pełnym przerażenia wzrokiem. Trwa to jakiś czas; jego oddech staje się ciężki, po włosach spływa pierwsza kropla potu.
– Poddaj się – charczę – a może unikniesz szubienicy.
– Adhhab min huna! – W jego głosie panika miesza się ze zmęczeniem. – La nurid almazid!
Podobno strach dodaje sił. Nie wierzę w to, ale z drugiej strony nie widzę innego wyjaśnienia, jakim sposobem, będąc osłabionym i przyszpilonym, udaje mu się sięgnąć po broń. Zwracam wzrok w tamtą stronę, niestety za późno – nóż przejeżdża wzdłuż mojej piersi. Broń przeszła płytko, ale mimo to czuję przeszywający ból – w tej walce nie sprawię już mu problemów. Chłopak się podnosi, ale w obecnym stanie stać go jedynie na wykonanie kilku zygzakowatych kroków. Całe szczęście walka wyczerpała również jego.
Nagle, nie wiadomo skąd, za jego plecami wyłania się wysoka, majestatyczna sylwetka i natychmiast zaciska na nim uścisk. Próbuję podnieść wzrok, zrozumieć, kto przyszedł mi z odsieczą; niestety, otaczająca moje oczy mgła staje się coraz gęstsza. Celem ataku są ramiona – to wokół nich powoli, z żelazną konsekwencją zaciska się pętla. Zamachowiec próbuje się wyrwać, wierzga całym ciałem, ale z każdą kolejną sekundą opór słabnie. Razem wyglądają jak ofiara i pożerający ją drapieżnik.
Wiem już, co się zaraz stanie, a jednak nie mogę oderwać wzroku. Wpatruję się w scenę niczym w ruchomy obraz, zafascynowany i obrzydzony zarówno sobą jak i otaczającą mnie rzeczywistością. Z ust chłopaka wyrywa się nagle skowyt bólu; nigdy, nawet w trakcie najgorszych bitew nie słyszałem, by człowiek wydał z siebie podobny odgłos. Kość po prostu pękła…
Cień rzuca chłopakiem o ziemię, po czym zupełnie traci nim zainteresowanie, zdając sprawę pałacowej ochronie. Rusza w moim kierunku; przez chwilę mam nadzieję, że zaraz gdzieś skręci, chociażby w stronę oniemiałego z przerażenia Gubernatora. Przełykam ślinę. Niestety, zmierza prosto na mnie…
– Gratuluję, poruczniku Jakubie Ochman. – Wyciąga dłoń. – Kontrwywiad powinien zgłosić się do pana na korepetycje.
Nie dziękuję mu, ani nie odwzajemniam uścisku, nie prostuję też oczywistej pomyłki co do rangi. Po prostu… Po prostu patrzę w oczy człowieka, który właśnie zwrócił się do mnie po imieniu, a nie powinien wiedzieć nawet o tym, że istnieję.
– Widzę, że nie doceniłem siły tamtego cięcia. – Marszałek Ehrlich uśmiecha się szeroko, po czym odwraca wzrok w stronę nadciągającego właśnie personelu medycznego. – Jak zajmiecie się już Gubernatorem, przynieście coś na uśmierzenie bólu… Nie, jedna dawka w zupełności wystarczy. A pana, kapitanie Ochman, zapraszam potem za mną.
Podbiega do mnie jeden z lekarzy i zupełnie nie przejmując się moim obecnym stanem, wkłada mi do ust tabletkę. Wystarcza jedna sekunda, by ból w piersi minął, wzrok staje się ostry jak za lat wczesnej młodości. Mrugam oczami; nie byłem świadomy, jak szybko rozwija się ta technologia…
Spoglądam jeszcze na Gubernatora; po ataku paniki leży na ziemi otoczony kordonem personelu medycznego. Klnę w duchu, ale coś, jakaś niezrozumiała dla mnie siła, ciągnie mnie w stronę marszałka. Chcąc nie chcąc ruszam za nim – prosto w wąski, wypełniony obrazami korytarz.
– Ataki tubylców stają się coraz bezczelniejsze – zaczyna, gdy już się z nim zrównałem. – Dobrze, że ktoś taki jak pan znalazł się na miejscu.
Po głowie krąży mi tysiąc sprzecznych myśli. Powinienem rozpocząć od poruszenia sprawy Abrama, wygłosić przygotowaną wcześniej formułkę. Niestety, moc Ehrlicha ciągnie mnie w zgoła innym kierunku…
– Skąd… Skąd zna pan moje imię?
– Nie docenia pan własnej sławy. – Uśmiecha się. – Operacja Haddad, bitwa w Czarnym Wąwozie… Większość wojskowych, nawet wyższych stopniem, mogłaby tylko pozazdrościć.
Stajemy przed olbrzymim malowidłem przedstawiającym zomiańskiego wojownika w pełnym rynsztunku; marszałek przerywa, skupiony na pięknie obrazu. Przez chwilę patrzę na jego dopasowany marszałkowski mundur i przecinające twarz blizny, obracając w głowie formułkę. Niestety, zanim zdążę choćby otworzyć usta, mężczyzna znowu się odzywa:
– Wyobraża pan sobie? Podbiliśmy już niemal całą Zomię, a za nie dłużej niż rok… Co ja mówię? Za kilka miesięcy będziemy kontrolować każdy jej skrawek. Cała planeta gotowa do przyjęcia milionów kolonizatorów. – Klepie mnie po plecach. – Patrząc na dotychczasowe osiągnięcia, odegra pan przy tym rolę.
Przełykam ślinę, próbując wydobyć słowa z dna mojego gardła.
– Marszałku? – W końcu zbieram się na odwagę.
– Tak?
– Nasza sytuacja… Niestety, nie widzę jej w tak jasnych barwach. W trakcie ostatnich trzech lat straciliśmy niemal połowę sprzętu, kapania przeciąga się w niewyobrażalny wcześniej sposób, a żołnierze…
– Tak? – Wcina się w słowo. – Co z nimi?
Czuję, jak ulatuje ze mnie cała pewność siebie.
– Oni… są przemęczeni. Wielu z nich pragnie powrócić już do domów. Nie rozumieją, o co walczymy.
Marszałek patrzy na mnie spode łba. Dopiero teraz dostrzegam magnetyzm ukryty w głębi jego oczu…
– Uważam pana za naprawdę pojętnego człowieka, dlatego powiem to tylko raz. Rolą żołnierza jest wykonywanie rozkazów. Nie poszukiwanie ich sensu, ani tym bardziej kwestionowanie kompetencji przełożonych. – Wzdycha. – Wiem, że zdarza się panu spoufalać z własnymi podwładnymi. Musi pan wiedzieć, że jeśli jeszcze raz spotkam się z sytuacją podobną do tej, która miała miejsce dziś rano… Odpowie pan osobiście. Czy zostałem dobrze zrozumiany?
Spogląda na mnie, a mój wzrok opada mimowolnie ku ziemi.
– Dobrze. – Marszałek klepie mnie po ramieniu. – Ostatecznie kopiemy przecież do tej samej bramki. Dobry żołnierz przede wszystkim myśli o zwycięstwie, ale pragnie również chronić własnych ludzi. Właśnie powodu chcę zaproponować zmianę planu.
Marszczę brwi.
– Co pan proponuje?
– W wyższych kręgach pojawiła się idea, pomysł, by przetestować… roztropność naszych przeciwników.
– Niestety, dalej nie rozumiem.
Wzdycha ciężko.
– Zgodzi się pan, że po zajęciu Haddad udało nam się zdobyć absolutną przewagę. – Krzyżuje dłonie za plecami. – Rozumiemy to my, rozumieją to też przeciwnicy. Pozostało nam czyszczenie ich wiosek jedna po drugiej, likwidowanie partyzantki i zabijanie wywrotowców. – Robi pauzę. – Wróg oczywiście upadnie, ale… my również zapłacimy cenę. Policzą nam ją w sprzęcie i ludziach. Dlatego zaproponowałem inne wyjście… – Na jego twarzy pojawia się cień uśmiechu. – Możemy pójść z nimi na ugodę. Oni godzą się na wkroczenie naszych wojsk. My… łaskawie pozwalamy im na zachowanie resztek autonomii.
Na chwilę zapada cisza, w holu unosi się jedynie odgłos uderzających o podłogę butów.
– Zomianie… Oni nigdy się na to nie zgodzą. – Kręcę głową. – To dumny lud z jeszcze dumniejszymi przywódcami. Potrzeba by cudu, potrzeba by…
– …naprawdę dobrego negocjatora – dokańcza za mnie marszałek.
Spoglądam na mężczyznę; czuję, że rozmowa trafiła w końcu na tor, na który od początku subtelnie ją prowadził.
– Rozumiem – mówię bardzo powoli – że to właśnie mi przypadnie ten zaszczyt?
– Gubernator forsuje kandydaturę porucznika Eliasza. – Wzrusza ramionami. – Młody i utalentowany, ale przy tym bardzo porywczy. Bez trudu przekonam do pana kręgi decyzyjne.
Przełykam ślinę. Nie zgodziłem się, ale stojąc przy nim, wycieka ze mnie cała odwaga, jakbym był marnym pyłem w zetknięciu z ogromem Galaktyki. Ehrlich wpływa na moje słowa, czyny… wpływa na mnie.
– Jak wyglądałyby przygotowania?
– Miałby pan dwa miesiące na zorganizowanie grupy pięciu osób. Zna pan język Zomian?
– Kilka słów.
– Nauczy się pan. Przygotuję plan z dokładnymi instrukcjami, będzie pan wiedział, od jakiej propozycji zacząć…
Nie słucham dalej. Myśli zaprząta mi fakt, że przegrałem; chciałem uciec od frontu walk, a spędzę długie miesiące na misji, która z dużym prawdopodobieństwem zakończy się moją śmiercią.
No właśnie…
– A co jeśli… – Szukam odpowiednich słów. – Co jeśli się nie uda?
– Otrzyma pan misję specjalną, która ułatwi nam dalszą inwazję. Znajdzie się pan w otoczeniu ich dowództwa, dlatego – przejeżdża palcem wzdłuż szyi – wyeliminuje pan ich dowództwo. – Przerywa, po czym podejmuje zmienionym już tonem. – No, w końcu doszliśmy.
Podchodzimy do olbrzymiego okna; zachęcony spoglądam za nie, a moje nogi natychmiast się pode mną uginają – oto najpiękniejszy widok, jaki widziałem w całym swoim życiu. Dwa słońca przemierzają przez rdzawy, przechodzący w brąz nieboskłon, powoli chyląc się ku zachodowi. Z każdą kolejną sekundą robi się coraz ciemniej, na horyzoncie dostrzegam zarysy pierwszych gwiazd. Dopiero ta perspektywa sprawia, że naprawdę zachwycam się krajobrazem Zomii, stepami, bujną roślinnością… Nigdy, na żadnej planecie, nie widziałem czegoś równie zjawiskowego.
– Niesamowite, prawda? – Pierwszy raz głos marszałka zdradza jakiekolwiek emocje. – Niech pan przekaże żołnierzom: o to właśnie walczymy.
* * *
Podłoże statku trzęsie się niczym rozrywany bombą budynek.
– Tutaj umieściliśmy… broń, tutaj… tabsy. To takie… do odkażania wody. – Techniczny mówi coś do mnie, ale jazgot silnika uniemożliwia zrozumienie niemal każdego słowa. – Łapiesz?
Tak, cholera, łapię. Tłumaczy mi to trzeci raz w ciągu ostatnich trzydziestu minut. W schowku skafandra znajdują się WD-tabsy, przy pasie broń, ma to być coś na kształt lasera. W kasku umieszczono mikrofon i głośnik do komunikacji z bazą – obsługa jest tak banalna, że „nie będzie mi tym zaprzątał głowy”. Najcenniejszy przedmiot został ukryty w prawym ramieniu – tabletka H5, ta sama, dzięki której dwa miesiące temu uniknąłem śmierci z rąk zamachowca.
Wiem już wszystko, ale niestety moje rozdrażnione spojrzenie nie przekonuje technicznego.
Wiem już wszystko, ale niestety moje rozdrażnione spojrzenie nie przekonuje technicznego.
– Cholera. Nie rozumiesz, że ten skafander może ci uratować życie? – Przejeżdża dłonią po czole. – A zresztą… Walić to. Pamiętaj tylko, że tabletki możesz używać tylko w ostateczności i tylko na naszych ludziach. Ja spadam. – Macha dłonią na pożegnanie.
Chcę podziękować, ale zanim zdążę otworzyć usta, odchodzi na drugą część pokładu. Może to i lepiej – przed skokiem ze statku powinienem się skupić, a jazgot śmigieł i trzeszcząca podłoga stanowią wystarczające utrudnienie.
– Za sześćdziesiąt sekund lądujecie! – krzyczy pilot z wnętrza kokpitu, a każdy mięsień wewnątrz mojego ciała napina się jak na komendę.
Minuta, a czas upływa przecież z każdą kolejną sekundą. Ostatni moment na zebranie myśli, przygotowanie się na perspektywę, że zaraz przyjdzie nam wyskoczyć w samym środku pustyni.
Minuta, a czas upływa przecież z każdą kolejną sekundą. Ostatni moment na zebranie myśli, przygotowanie się na perspektywę, że zaraz przyjdzie nam wyskoczyć w samym środku pustyni.
– Pół minuty! – Kolejny krzyk z kokpitu.
Przejeżdżam jeszcze wzrokiem po wybranej przeze mnie drużynie ubranych w identyczne do mojego skafandry. Aaron, Jordan, Abram i największa enigma z nich wszystkich – porucznik Eliasz. Lista walk, które stoczył, jest równie długa jak moja, ale on, w przeciwieństwie do mnie, nigdy nie ugiął karku przed dowództwem. Wiem, że dowodzenie kimś takim może sprawić trudności; mimo wszystko wierzę, że dam sobie radę.
Sygnał do wyskoku dociera do mnie przez hełm.
– Teraz! – wrzeszczę, po czym jeden po drugim rzucamy się ze statku.
Powietrze obija moją twarz z taką mocą, że przez chwilę nie potrafię nawet stwierdzić, czy udało mi się otworzyć spadochron. Świat to jeden wielki chaos, ląd i niebo wymieniają się na chwilę swoimi odwiecznymi miejscami. Wszystko trwa raptem kilkanaście sekund, ale i tak modlę się, by wpływ opatrzności skrócił tę mękę.
Niespodziewanie słyszę sygnał alarmowy. Próbuję podnieść wzrok, ale siła wiatru okazuje się zbyt silna. W końcu dostrzegam problem – spadochron nie otworzył się w pełni. Bezwładnie macham dłońmi. Któryś z mechanizmów musiał nie zadziałać. Czy… Czy to koniec?
* * *
Głowa pęka. Życie kipi ze mnie jak woda z gasnącego strumienia. Świat składa się z miriadów plam i kropek, wszystkie latają nade mną w bezwładzie. Wołam na pomoc przyjaciela z poprzedniego oddziału, ale on przecież od dawna nie żyje, jego ciało gnije tysiące kilometrów stąd. Chce mi się płakać. „To dobrze – myślę sobie. – Tylko trupom jest już przecież wszystko jedno”. A więc żyję!
Żyję, więc pora wstawać.
Próbuję się podnieść, ale natychmiast upadam na ziemię. Przecieram przemęczone oczy, ale nie poskramia to niestety zawirowań w głowie. Czas staje się względny; nie wiem, nawet kiedy dostrzegam w końcu wycelowaną we mnie strzałę.
– Ty kto? – pyta głos. Kobieta. Chyba kobieta.
– Proszę… Proszę o… – Ognisko bólu przemieszcza się pod czaszką. – Szlag by to… Muszę… Muszę wziąć…
Próbuję sięgnąć w stronę nadgarstka, ale cięciwa napina się jeszcze mocniej.
– Tego nie radzę robić.
Przechylam głowę z bólu; dobrze wiem, co muszę teraz zrobić. Poskąpiono mi czasu na poznanie zwyczajów Zomian, ale nadrobiłem zapałem i pracowitością. Jeszcze jeden wdech, wydech i… do roboty!
Zaczynam grzebać butem w ziemi. Kobieta próbuje zareagować, jej dłoń przecina powietrze, jakby przygotowywała się do ataku. Na szczęście coś ją powstrzymuje. Nie mija kilka chwil, a tuż pod moimi stopami wyłania się mały kopiec.
Negocjacje właśnie się rozpoczynają.
– Proszę… Proszę o rozmowę z wodzem. – Głos, którym to mówię, przypomina charkot pracującego silnika.
Przez chwilę kobieta nie wydaje z siebie żadnego, najcichszego nawet dźwięku. Przełykam ślinę; czy na zrobiłem wszystko, jak trzeba? Kopiec, tradycyjna formułka… Według ich zwyczajów mają obowiązek mnie ugościć. Czekam jeszcze chwilę, zastanawiam się, czy nie powtórzyć wypowiedzianych przed chwilą słów. Niestety, wszystko na nic; po długim milczeniu rozlega się kpiący śmiech.
– Chyba upadłeś na głowę – stwierdza, gdy już się opanowała. – Nigdy nie zgodzimy się na coś…
– Tak każe zwyczaj, córko – przerywa jej inny głos.
Cisza.
– Ale… Nie możemy! Oni przyszli nas wszystkich pozabijać!
– Opuść cięciwę. A ty, wędrowcze, weź lekarstwo.
Nie wiem, skąd może o nich wiedzieć, ale w tych okolicznościach nie trzeba mi powtarzać dwa razy. Natychmiast sięgam w stronę schowka w dłoni, chwilę później pastylka rozpuszcza się pod moim językiem. Mrugam oczami, a niewyraźne plamy nabierają w końcu kształtów i kontur.
Spodziewałem się ujrzeć dwie ludzkie sylwetki, niestety, wraz z pierwszym spojrzeniem, rachunki muszą zostać spotęgowane co najmniej kilka razy. Mężczyźni chroniący głowy pod ciemnymi turbanami wpatrują się we mnie z wyraźną obawą. Miga również kilka kobiet, ale uwagę zwraca tylko jedna – wysoka, ubrana w bogato zdobioną tunikę, której piękno dorównuje tylko nienawiści w jej wbitym we mnie spojrzeniu. To ona groziła mi przed chwilą śmiercią.
Spodziewałem się ujrzeć dwie ludzkie sylwetki, niestety, wraz z pierwszym spojrzeniem, rachunki muszą zostać spotęgowane co najmniej kilka razy. Mężczyźni chroniący głowy pod ciemnymi turbanami wpatrują się we mnie z wyraźną obawą. Miga również kilka kobiet, ale uwagę zwraca tylko jedna – wysoka, ubrana w bogato zdobioną tunikę, której piękno dorównuje tylko nienawiści w jej wbitym we mnie spojrzeniu. To ona groziła mi przed chwilą śmiercią.
– Masz, co chciałeś, ojcze! – rzuca w przestrzeń. – Teraz już spokojnie może nas już spokojnie pozabijać!
– Mam – odpowiada jeden z mężczyzn – i nie uchylam się od odpowiedzialności. Będę obserwował jego i resztę – Zwraca się w moim kierunku. – Powiedz, kim jesteś i co tu robisz, wędrowcze.
Nigdy nie spodziewałbym się, że kobiecie przerwał ktoś tak niepozorny. Starzec może stanowić najwyżej cień niegdyś dumnego człowieka – stoi zgarbiony ubrany w ciemną szatę, ropiejące oczy niemal ginęły pod kolejnymi zmarszczkami.
– Przybywam z misją pokojową – odpowiadam. – Narody Galaktyki pragną nawiązać z wami kontakt, poznać wasze zwyczaje i kulturę.
– Rozumiem. – Starzec składa dłonie w tutejszym geście pozdrowienia. – Pozwól, że ja, Wadih z plemienia Zo’mia, będę nazywał cię gościem.
Gdy ruszyliśmy już do wioski, najpierw pytam oczywiście o oddział. Żyją; nadgarstki cierpną im co prawda od sznura, ale z głowy nie spadł nawet jeden włos. Więzy to rezultat trudnego kompromisu pomiędzy Zakiją a starcem – on pragnął nas ugościć, ona wolałaby sprawdzić odporność pancerzy na siłę przelatującej strzały. Ugodę ostatecznie wypracowały naglące okoliczności; ujmując rzecz konkretniej, moje awaryjne lądowanie kilka kilometrów od celu.
Teraz gdy najważniejsza kwestia została już ustalona, mogę w spokoju odkrywać nowy, niepoznany dotąd świat. Wioska składa się dziesiątek glinianych budynków, każdy wzniesiony dzięki poświęceniu górników, pracujących w okolicznej kopalni. Im bliżej centrum wioski, tym większe zagęszczenie mieszkańców – przebiega koło mnie kilkoro bawiących się dzieci, uzbrojeni we włócznie żołnierze przechadzają się powoli przez jedną z ulic. Uwagę zwraca barwa ich skóry – ciemna niczym ziemia, udekorowana egzotycznymi tatuażami, niespotykanymi na północy planety.
Teraz gdy najważniejsza kwestia została już ustalona, mogę w spokoju odkrywać nowy, niepoznany dotąd świat. Wioska składa się dziesiątek glinianych budynków, każdy wzniesiony dzięki poświęceniu górników, pracujących w okolicznej kopalni. Im bliżej centrum wioski, tym większe zagęszczenie mieszkańców – przebiega koło mnie kilkoro bawiących się dzieci, uzbrojeni we włócznie żołnierze przechadzają się powoli przez jedną z ulic. Uwagę zwraca barwa ich skóry – ciemna niczym ziemia, udekorowana egzotycznymi tatuażami, niespotykanymi na północy planety.
– Wydzieliłem wam teren na obozowisko – oznajmia Wadih. – Twoi towarzysze już tam na ciebie czekają. Jeżeli będziecie czegokolwiek potrzebowali, powiedz tylko słowo.
– Dziękuję za wszystko. – Przyspieszam, chcąc natychmiast wyjść im na spotkanie, ale Wadih niespodziewanie mnie zatrzymuje:
– Mam… Jeszcze jedną prośbę.
– Mów. – Odwracam się w jego stronę.
– Mieszkańcy nie są jeszcze wobec was przyjaźni. Chciałbym, żeby wszyscy poza tobą pozostali w obrębie obozowiska… Oczywiście tak długo jak będzie to niezbędne.
Przez chwilę patrzymy nawzajem w swoje oczy. Potem kiwam głową, a on, bez kolejnych zbędnych już słów, idzie we własną stronę. Wkraczam do obozowiska.
Przy ognisku witają mnie kąśliwe uśmiechy.
– Pięknie nas dzisiaj kapitan urządził – stwierdza Aaron. – Doskonały pomysł; dywersja i lądowanie kilka kilometrów od bazy wroga.
Niezauważalnie drga mi ręka. Podnoszę na niego wzrok – chce mnie prowokować już w pierwszym dniu misji? Przyglądam się uważnie i zauważam na szczęście niemal niewidoczny błysk w oku. Teraz już rozumiem – mężczyzna mnie testuje.
– Dziękuję za dobre słowo, kapralu – odpowiadam, siląc się na obojętny ton. – Wam należy się za to awans za przedostanie się na teren wroga już w pierwszej minucie misji.
Następuje sekunda ciszy, po której większość drużyny wybucha głośnym rechotem. Abram przesuwa się, robiąc mi miejsce, Aaron klepie mnie lekko po plecach. Nie mija nawet chwila, a na moich ramionach pojawia się koc, w dłoniach ląduje kubek kawy i misa gorącego czulentu. Rozmawiamy o wszystkim i o niczym – oceniamy urodę tutejszych kobiet, klniemy na włażący wszędzie piasek, mimochodem ustalamy kolejność kolejnych wart. Gwar podekscytowanych głosów przerywa jedynie dźwięk strzelających płomieni i okazjonalne wgryzanie się w pajdę chleba.
Rozmowa pochłania mnie na długo; musi minąć wiele czasu, zanim zauważyłem w końcu, że jeden z jej uczestników niemal w ogóle się nie odzywa. Eliasz, bo o nim mowa, wpatruje się w tańczące płomienie, co jakiś czas odpowiadając jedynie półsłówkami.
– Kapitanie! – Aaron mnie szturcha. – Jak to się stało, że nie potrafił pan otworzyć spadochronu?
Zwracam się w stronę jego roześmianych oczu i tłumaczę, jak komu dobremu, że w mojej sytuacji, z na wpół zniszczonym mechanizmem otwarcia, nie poradziłby sobie lepiej. Co chwila przerywa mi kolejny wybuch śmiechu, a myśl o Eliaszu, w gruncie rzeczy zupełnie nieistotna, odchodzi w zapomnienie.
Dyskusja kończy się dopiero gdy ostatnia, towarzysząca mi para oczu zamyka się przytłoczona ciężarem zmęczenia. Przejeżdżam wzrokiem po zebranych i uśmiecham się sennie. Oczywiście; któż inny, jeśli nie kapitan, zgodziłby się wziąć pierwszą wartę? Biorę łyk kawy i powstaję z miejsca – pomimo odpływających zmysłów, nie mogę dać wygrać porywającej mnie senności. Powinienem się przejść. Cicho, niemal nie odrywając nóg od ziemi, odchodzę od ogniska.
Dyskusja kończy się dopiero gdy ostatnia, towarzysząca mi para oczu zamyka się przytłoczona ciężarem zmęczenia. Przejeżdżam wzrokiem po zebranych i uśmiecham się sennie. Oczywiście; któż inny, jeśli nie kapitan, zgodziłby się wziąć pierwszą wartę? Biorę łyk kawy i powstaję z miejsca – pomimo odpływających zmysłów, nie mogę dać wygrać porywającej mnie senności. Powinienem się przejść. Cicho, niemal nie odrywając nóg od ziemi, odchodzę od ogniska.
Właśnie wtedy dostrzegam podążający za mną wzrok.
W pierwszej chwili niemal tracę grunt pod nogami. Ciało Eliasza się nie porusza, a on sam wygląda, jak gdyby dawno już zasnął… A jednak, cały czas obserwuje mnie zza wpół zamkniętych powiek. Jego rysy się wyostrzyły, wzrok przepełnia niechęć, z każdą sekundą zmierzająca ku granicy z wrogością. Kiedy ją w końcu przekroczy?
– Poruczniku? – pytam.
Dopiero wtedy reaguje; otwiera oczy i przeciąga się w miejscu.
– Nie mogłem zasnąć. Przepraszam, że pana przestraszyłem. – Zamyka oczy. Bezgłośnie wzdycham z ulgą i już mam ruszać dalej, gdy niespodziewanie znowu się odzywa: – Chociaż właściwie… mam jedno pytanie. Jak przebiegły dzisiejsze negocjacje?
– Nijak. Rozmowy rozpoczynają się dopiero jutro. Będzie dobrze. – Wymuszam uśmiech.
Na chwilę zapada cisza.
– Czy kapitan wie, że przez pana odebrano mi najważniejszą misję w całym moim życiu?
Przełykam ślinę.
– To nie moje wina. Do misji wyznaczył mnie marszałek, to on…
– Dam panu radę. – Wcina się w słowo. – Nie wiem, czy pan wie, ale znajdujemy się pod trwałą obserwacją dowództwa, a niezadowolenie żołnierzy rośnie z każdym kolejnym dniem. Na pana miejscu negocjowałbym szybko. Inaczej… pewne kwestie mogą nie potoczyć się po pana myśli.
* * *
– Mój czas wkrótce przeminie, a córka będzie musiała żyć konsekwencjami dzisiejszej decyzji. Sprawa tak wielkiej wagi wymaga jej głosu – stwierdza kolejny raz Wadih. Z każdym kolejnym powtórzeniem słowa coraz bardziej przypominają jakąś dziwną mantrę.
Mieliśmy rozpocząć negocjacje o świcie, tymczasem słońca wznoszą się wysoko ponad horyzont. Przyszedłem na miejsce na długo przed umówioną godziną, starzec podobnie i tylko Zakija, ta niespodziewana kula u nogi, postanowiła spóźnić się o długie godziny.
Wódz podnosi dzbanek i nalewa nam gorącego naparu. Wpatruje się w moje oczy, a ja z całych sił próbuję ukryć ogarniającą mnie wściekłość. Tracę drogocenne minuty i nic, absolutnie nic nie mogę z tym zrobić. Pozostaje czekać. Wadlih próbuje mnie zagadywać, po upływie godziny do środka wchodzą kobiety przebrane w stroje z jedwabiu. Tańczą, zaczynają od powolnych ruchów bioder, powoli przechodzących w piękny taniec brzucha. Jedna podchodzi do mnie i wszystko byłoby cudowne, gdyby cokolwiek z tego mnie obchodziło. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie przyprowadzić Zakiji samemu, choćby ciągnąc ją za ten przeklęty warkocz…
Przychodzi dopiero wieczorem – umorusana, w brudnym stroju, z cieknącym po szyi potem. Pada na swoje miejsce i upija kilka łyków naparu.
– Polowanie. Dużo zwierząt. Musiałam iść – rzuca w stronę ojca, gdy zauważyła już jego pełne nagany spojrzenie. Potem zwraca się do mnie: – No, zaczynamy. Przekazuj, co masz do przekazania.
Z wściekłości zaciskam krytą pod stołem pięść. Biorę płytki wdech, próbuję się uspokoić, po czym w końcu otwieram negocjacje:
– Wodzu Wadihu! Przychodzę do ciebie z wieścią: podczas gdy wy mieszkacie w warunkach urągających ludzkiej godności, na północy planety trwa prawdziwa rewolucja technologiczna! Wasi pobratymcy wchodzą w nową epokę: zyskują dostęp do broni zdolnej przemierzać długie kilometry, statki powietrzne pozwalają im na przemieszczanie się w chmurach…
– W chmurach? – pyta Zakija.
Przełykam ślinę. Nie czuję się przygotowany na pauzy.
– Tak. Nad ziemią.
– Ale po co? – Rozkłada się w siedzeniu. – Wszyscy trafimy przecież w końcu do Dżanny. Naprawdę nie potrzebujemy do tego waszej pomocy.
Przez ułamek sekundy rozważam strzelenie sobie w czoło otwartą dłonią.
Przez ułamek sekundy rozważam strzelenie sobie w czoło otwartą dłonią.
– Nie o to chodzi… Statki pozwalają przede wszystkim na błyskawiczną komunikację, będziecie mogli przemierzyć większą część planety w kilka godzin…
Niespodziewanie drzwi się otwierają, przerywam w pół słowa. Do sali wpada jeden ze strażników i natychmiast salutuje nam drżącą dłonią. Cierpliwie czeka na przyzwolenie, Wadih kiwa w końcu głową, a wojownik zaczyna mówić:
– Wodzu! Księżniczko! Na granicy udało nam się dostrzec stado tubanów! Dziesiątki osobników, zapewnią nam jedzenia na długie tygodnie!
Zapada cisza, przez chwilę słychać jedynie starającego się złapać oddech strażnika.
– No, człowieku z nieba. – Zakija się uśmiecha. – Nasza dyskusja będzie chyba musiała poczekać.
Zaciskam dłoń na kolanie. Nigdy, w całym swoim życiu, nie czułem takiej wściekłości, nienawiści do kogokolwiek lub czegokolwiek. Podążam wzrokiem ojrzeniem za księżniczką; powstała już z miejsca i powoli zmierza w stronę wyjścia. Myśli, że zwyciężyła, w każdym kolejnym kroku wyczuwam pychę i poczucie wyższości. W końcu nie wytrzymuję.
– Idioci – szepczę.
Zakija odwraca się do mnie.
– Co? – pyta z przekąsem. – Mógłbyś powtórzyć głośniej?
Podnoszę wzrok i, wyraźnie podnosząc głos, mówię:
– Głupcy! Jeśli dzisiaj nie usiądziecie do tych negocjacji, za kilka dni zrzucimy na was tysiące bomb! – Zrywam się z miejsca. – Niebo pokryją drony, w nocy nie dojrzycie na nim nawet jednej gwizdy!
– Nie mówiłam, ojcze? – Zakija wskazuje na mnie palcem. – Jeżeli pozwolisz im zostać, z naszych domów nie pozostanie nawet kamień na kamieniu! Wygnaj ich!
– Nie! Podpiszcie traktat i nie spadnie wam nawet włos z głowy!
Krzyczę dalej, wylewam z siebie całą nagromadzoną złość. W tej chwili nie widzę komnaty, strażnika ani nawet wodza. Istnieję tylko ja i Zakija, źródło mojej wściekłości.
Niespodziewanie w sali rozlega się jęk bólu.
Przerywam tyradę. Zwracam się w stronę, z której dobiegł głos i ze zdumieniem odkrywam, że wydał go z siebie Wadih. Stojący nad grobem starzec posunął się o kilka kolejnych kroków – twarz przybiera nagle barwę kredy, odgłos bijącego serca wydawał się roznosić nawet kilka metrów dalej. Kilka sekund później ciało upada z hukiem o ziemię.
Zawał.
– Ojcze! – wrzeszczy córka i rzuca się w jego stronę.
Już po chwili roztacza się przede mną scena rodem z ckliwej powieści. Starzec dyszy w ramionach wypłakującej oczy córki, pomarszczona dłoń próbuje dosięgnąć jej policzka, by zetrzeć z niego łzę. Nawet na to okazuje się zbyt słaby…
– W… Wybacz za tę scenę, podróżny. – Cały czas charczy, słowa ledwie przedzierają się przez obolałą krtań. – Cz… Czy moglibyśmy dokończyć tę rozmowę jutro?
Niech to szlag.
* * *
Ostrze brzytwy wykonuje koliste ruchy wzdłuż mojego gardła, ale ja błądzę teraz myślami zupełnie gdzieś indziej.
Trzy dni. Od przerwania rozmów minęły cholerne trzy dni i nic, żaden znak na niebie i ziemi nie wskazywał na rychły powrót. W trakcie pierwszych dwóch pofatygował się do mnie goniec; kluczył dookoła tematu, w końcu informując mnie, że wódz Wadih nie będzie mógł się stawić również dzisiaj. Gdy wypowiadał te słowa, zaciskałem ukryte w kieszeniach pięści, w głębi duszy chciałem wyrwać każdy włos z jego niemal już łysej głowy. W końcu mu dziękowałem i uśmiechałem się najbardziej fałszywym grymasem, jaki wykonałem w całym moim życiu. Tylko osoba z drugiego końca galaktyki mogła wziąć go za dobrą monetę.
Nie wiedziałem już, co robić.
– Aaagh! – wrzeszczę, wyrwany od własnych myśli i walę pięścią z bólu.
– Przepraszam, kapitanie. – Abram spogląda na mnie przestraszonym wzrokiem i zaczyna czyścić brzytwę z krwi.
– Dawaj to! – Wyrywam mu ostrze z dłoni. – Dokończę sam…
Wbijam spojrzenie w lustro i wracam do golenia; niemal każdy ruchem powodując tyle samo ran co nieszczęsny Abram przez cały ostatni kwadrans. Zaciskam zęby i kontynuuję jak gdyby nigdy nic – nie pozwolę mu otrzymać tej satysfakcji.
Zgarbione plecy i drżące dłonie wskazują jednak, że mój adiutant nie czuje satysfakcji; targają nim teraz zgoła odmienne emocje. Co jakiś czas otwiera usta, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale już po chwili zamyka je z powrotem.
– Kapitanie? – pyta w końcu.
– Co?
– Wie pan, że moja osobista lojalność zawsze pozostawała po pana stronie, ale… – Łapie oddech. – Powiem wprost. Uważam, że przestał pan panować nad misją. Większość żołnierzy nie widzi już jej sensu, a porucznik Eliasz…
– Co? – Znowu się zacinam. – Co mówi porucznik Eliasz?!
– Cholera, nie powinienem o tym mówić… – Wbija dłonie w kieszenie munduru.
Wściekłość eksploduje. Ocieram twarz szmatą, rzucam ją gdzieś w kąt i wybiegam z glinianki. Mój oddech się pogłębia, czuję, jak trzęsie ramionami, wykoślawia mimikę twarzy, wykrzywiając usta w ohydny grymas. Czuję, że niesiony żarem gniewu mogę zrobić wszystko; jeśli będzie trzeba, zdegraduję Eliasza do szeregowca, pomogę powstać starcowi z martwych…
Gdy tylko wychodzę z namiotu, zaciskam pięści, gotowy wysłać ich wszystkich pod sąd polowy. Żołnierze okrążają mnie w żelaznym półokręgu, a złość ku mojemu zdziwieniu zaczyna ze mnie kipieć. Wystarcza jedno spojrzenie i, pomimo niższej rangi, usadzają mnie, tak jak usadza się niesfornego ucznia. To straszne jak często mylę siłę gniewu ze strachem przed własną bezsilnością…
– Misja trwa zbyt długo, kapitanie – zaczyna Aaron. – Jeśli mamy jakieś inne rozkazy, plan B, cokolwiek innego… Trzeba to zacząć realizować.
Wyczekuje na moją reakcję, ale ja nic nie mówię, bez słowa patrzę w ziemię.
Wyczekuje na moją reakcję, ale ja nic nie mówię, bez słowa patrzę w ziemię.
– Nie widzisz, kapitanie, że oni bawią się nami jak małymi dziećmi?! – Jonasz macha bez ładu dłońmi. – Trzeba… Coś zrobić…
Kolejne sekundy ciszy. Otoczony sądnymi spojrzeniami w końcu się poddaję i opuszczam wzrok w stronę ziemię, a stojące dookoła wilki rzucają się na mnie.
Kolejne sekundy ciszy. Otoczony sądnymi spojrzeniami w końcu się poddaję i opuszczam wzrok w stronę ziemię, a stojące dookoła wilki rzucają się na mnie.
– Jeśli wódz Zomian niedomaga, po prostu wyznaczmy im reprezentanta!
– Przedstawmy im ostateczne warunki. Albo się zgodzą, albo będzie to ich koniec!
– Większość frontowych dawno siedzi już w domach, z rodzinami, z dziećmi! Ile jeszcze mamy to znosić?!
Głosy zlewają się nawzajem, szybko przestaję rozumieć, kto rzuca kolejne zarzuty i wyzwiska. W końcu giną również słowa, ruchy ust gubią swój wcześniejszy rytm, zastąpione przez nieznośną kakofonię głosów. Usidlony krzykiem, tracę stopień kapitana, frontowe doświadczenie nagle wydaje się bez znaczenia. Łapię się za głowę, próbując od nich uciec, ale z każdą kolejną sekundą zaczynam rozumieć.
Jestem nikim.
W końcu głosy milkną.
– Kapitanie. – Słyszę i wiem już, że gdy tylko podniosę wzrok, czeka mnie nieszczęście. – Wielu z nas zaczyna mieć wątpliwości dotyczące pana zdolności przywódczych. Jeśli poszukuje pan zastępcy…
Patrzę w oczy porucznika Eliasza. Większość oddziału wydaje się wyraźnie speszona, ale on spogląda na mnie z kpiącym uśmiechem. Zanim zdąży jeszcze cokolwiek powiedzieć, zrywam się z miejsca i niemal biegnąc, opuszczam obozowisko. Abram coś do mnie krzyczy, ale słowa przelatują nad moją głową.
Idę bardzo długo, daleko poza granice osady. Nie pamiętam, kiedy odkryłem, że najprostszym sposobem na zabicie niespokojnych myśli, jest zatopienie ich w pustym rytmie jednostajnego marszu. Słońca stają wysoko nad horyzontem, po szyi spływają kolejne krople potu, ale ja nie ustaję. Krok za krokiem, idę dalej…
Idę bardzo długo, daleko poza granice osady. Nie pamiętam, kiedy odkryłem, że najprostszym sposobem na zabicie niespokojnych myśli, jest zatopienie ich w pustym rytmie jednostajnego marszu. Słońca stają wysoko nad horyzontem, po szyi spływają kolejne krople potu, ale ja nie ustaję. Krok za krokiem, idę dalej…
Nie wiem, ile czasu mija.
Staję, dopiero gdy gardło staje się zbyt suche, bym mógł choćby przełknąć ślinę. Nie chcę przystawać, ale mundur na plecach zdążył nie tylko zmoknąć, ale w dodatku się osuszyć… Sięgam w stronę schowka w prawej dłoni po WD-tabsa, gdy nagle uświadamiam sobie, że dookoła nie ma ani jednej kałuży. Zastygam z ręką uniesioną nad nadgarstkiem, gdy nagle…
Przed oczami staje mi rozwiązanie.
Jak to ujął techniczny? „Dwie tabletki – jedna dla ciebie, druga dla rannego z oddziału”. Teoretycznie pomysł idzie wbrew wyraźnym rozkazom dowództwa, ale czy ktokolwiek zwróci na to uwagę, gdy uratuję dzięki niemu tysiące istnień? Wpatruję się jeszcze przez chwilę w leżącą na mojej dłoni pigułkę, tylko po to, by uświadomić sobie, że w głębi duszy podjąłem już decyzję.
Do pałacu wpadam niczym wiosenna burza. Na drodze staje mi służba; próbują mnie otoczyć w złudnej nadziei w znaczenie swojej przewagi liczebnej.
– Księżniczko! – krzyczy jeden z nich, gdy przekraczam już wrota głównej sali. – Wybacz najście, ale za nic w świcie nie chciał ustąpić…
Zakija podnosi wzrok znad ciała starca. Zmęczone oczy podkreśla teraz kilka krwistych półokręgów, ciemne włosy opadają na twarz Wadiha. W pierwszej chwili nie potrafię uwierzyć, że przeżarta smutkiem postać, to poznana przed kilkoma dniami wojowniczka. Dopiero gdy uświadamia sobie, kto pojawił się w komnacie, przeciera spływającą po policzku łzę i wrzeszczy:
– Precz!!! – Głos przeszywa ból. Przez chwilę dyszy ciężko, wyczekuje chyba na moją reakcję. W końcu widząc, że dalej się zbliżam, sięga w stronę wiszącego przy pasie noża. – Jeszcze jeden krok, a przysięgam na bogów, dzisiaj dowiesz się, czy istnieje życie po śmierci!
Nie odpowiadam słowem ani ciałem, nie drga mi nawet ręka. W trakcie wojny poznałem wiele rodzai bólu; ten, który mam przed sobą nigdy nie byłby w stanie zabić człowieka.
– Aaaghh!!! – Rzuca się na mnie, ale sam rytm stóp wskazuje jasno, jak żałosny będzie finał. Wykonuje kilka niezdarnych kroków, zamachuje się, po czym pada bezwładnie na ziemię. – O… Odejdź stąd! Precz! – Teraz naprawdę już łka.
Puszczam to mimo uszu. Powoli, dawkując każdy kolejny ruch, pochylam się nad ciałem starca i sięgam w stronę nadgarstka; tabletka ląduje wewnątrz ust starca. Przez krótką chwilę nie ma żadnego efektu, leży, tak jak leżał, po komnacie roznosi się jedynie wrzask Zakiji.
Potem starzec dycha pierwszym, płytkim oddechem.
Mija chwila, pierwszy, drugi, trzeci łyk powietrza, zanim rytm oddechu w końcu się wyrównuje. Powoli wycofuję się ze sceny, pozwalam, by wprowadzone w ruch wydarzenia podążyły swoją własną ścieżką. Do działania pierwsza podrywa się córka: zanim jeszcze z ust starca zdąży wydobyć się choćby słowo, Zakija pada mu w ramiona, po policzkach ciekną łzy radości. Słudzy okrążają powoli swego pana; w sali narasta niespokojny szmer, z ust pierwszej kobiety wydziera się cichy jęk wzruszenia. Do sali wpada coraz to więcej osób, nikt nie kontroluje już, kto wchodzi ani kto ją opuszcza. Przez chwilę wszystkie serca biją jednym rytmem.
– Ojcze – łka Zakija – tak się martwiłam…
– Dobrze, już dobrze… – Starzec przejeżdża dłonią po rozczochranych włosach. Na dłuższą chwilę zastygają w jednej pozycji, po sali cały czas roznosi się ledwie słyszalny szloch. Dopiero potem starzec zwraca się do mnie: – Dziękuję, podróżny. Nie wiem nawet, jak miałbym ci się odwdzięczyć.
– Nie ma problemu. – Delikatnie się skłaniam.
Starzec spogląda mi w oczy, po czym uderza dłonią w czoło.
– Ach, obrady! Zasiadamy do nich dziś wieczór!
Znowu delikatnie się skłaniam, ale prawdziwe, ukryte pod skórą emocje walczą, by móc wypłynąć na powierzchnię. Udało się! Wznawiamy negocjacje i czuję, oj czuję, że tym razem zasiądą do nich łagodni niczym baranki!
Jak często momenty, które w pierwszej chwili sprawiają wrażenie momentów triumfu, ostatecznie okazują się zarzewiem klęski.
Właśnie w tym momencie, gdy wszystko wraca w końcu na właściwe tory, do sali wpada jeden ze strażników. Natychmiast zwracamy się w jego stronę – dłonie mężczyzny drżą, oddech wyraźnie przyspiesza, rozogniona niczym pochodnia twarz wskazuje na wielką wagę przynoszonej nowiny. Przez chwilę próbuje złapać tchu, dopiero potem wyrzuca z siebie wiadomość:
– Księżniczko! W centrum osady! Oni… Oni…
– Wyduś to wreszcie z siebie – rzuca Zakija.
– Ludzie z gwiazd! Oni… Oni opuścili obozowisko! Atakują mieszkańców wioski!
Zapada cisza. W pierwszym momencie wbijam wzrok w posłańca; szok sprawia, że niemal nie czuję setek par oczu zwracających się w moją stronę. Okrzyki zachwytu zastępują pełne podejrzenia szmery:
– Kłamca!
– Straże! Zróbcie z nim coś!
Gwar roznosi się po sali z szybkością pędzącego tornada. Wpatruję się w pełne wściekłości twarze, powoli poznając gorzki smak nienawiści tłumu. W jednej chwili z bohatera przeistoczyłem się w spiskowca… Dłonie stojących obok dworzan przejeżdżają po moim ciele; nie mam wątpliwości, że gdybym spróbował teraz uciec, rozszarpaliby mnie niczym stado dzikich psów.
– Spokój! – Niespodziewanie ktoś przedziera się do mnie i staje pomiędzy mną a tłumem. – Precz mówię!
Podnoszę wzrok na niespodziewanego obrońcę. W pierwszej chwili nie potrafię rozpoznać, kto nade mną stoi, ale każdy kolejny, coraz to spokojniejszy oddech, powoli ujawnia kontury stojącej nade mną sylwetki…
– Dasz radę zatrzymać swoich ludzi? – pyta Zakija, spoglądając na mnie spojrzeniem pełnym determinacji.
– T… Tak mi się wydaję.
– Na twoim miejscu szybko nabrałabym pewności. – Wyciąga w moją stronę dłoń.
Kiwam głową i chwytam rękę; Zakija unosi mnie, po czym rusza w stronę wyjścia. Kolejni dworzanie rozstępują się pod wpływem jej pełnego surowości spojrzenia, ich oczy wypełnia strach i niedowierzanie. Ściskając ciepłą dłoń, uświadamiam sobie, że to już prawdopodobnie ostatni spokojny moment, jedyna szansa na oddech. Zaraz rzucimy się w wir walki…
Niedługo potem docieramy na miejsce. Wiatr przenosi piasek z miejsca na miejsce, osłaniając niemal cały plac; mimo to dostrzegamy kontury dwóch leżących ludzkich sylwetek. Zakija klnie bezgłośnie, ale zanim zdążyłaby coś powiedzieć, rozlega się przeraźliwy krzyk Abrama:
– Kapitanie! Co za ulga! Mówiłem im, żeby zostali w obozie, ale Eliasz oczywiście wiedział lepiej!
Kiwam głową; w wyduszeniu choćby słowa przeszkadza mi nieznośne dudnienie wewnątrz czaszki. Nie czas zresztą na rozmowę – zza piasku wyłaniają się sylwetki żołnierzy. Pierwszy odzywa się Eliasz:
– Witaj kapitanie! – Jego usta wykrzywiają się w paskudnym uśmiechu. – Właśnie pana szukaliśmy!
– Poruczniku Eliasz – nie pozwalam sobie na odwrócenie wzroku – zostaje pan zawieszony w wykonywaniu służby. Proszę zdać broń. Po powrocie zostanie pan postawiony przed sądem woj…
Przerywa mi głośnym wybuchem śmiechu. Najpierw mięśnie twarzy, potem całe ciało wykrzywia się, jakby tuż pod skórą rozsadzały go ogniska bólu.
– Myślę – stwierdza, kończąc rechot – że wszyscy dobrze wiemy, że przestałem już przyjmować od pana rozkazy.
Kiwam głową i zwracam się w stronę pozostałych towarzyszy. Pomimo broni w dłoniach i okrytych pancerzem mięśni, wydają się niepewni, jakby za wszelką cenę pragnęli stąd uciec.
– Aaron, Jordan. – Przejeżdżam wzrokiem po ich twarzach. – Jeśli się poddacie, może unikniecie wyroku śmierci. Jesteście ze mną czy z nim?
Milczą, oczy Aarona opadają powoli ku ziemi. Czekam jeszcze przez chwilę i klnę w duchu; ciszą wybrali drugą ze stron.
– No, kapitanie. – Eliasz podnosi broń. – Pora kończyć tę szopkę. W ten lub inny sposób.
Również dobywam pistoletu; wróg czeka na mnie, wpatrując się we mnie ze złowieszczym uśmiechem.
Potem pada w końcu pierwszy strzał.
Adrenalina rozpływa się po moim ciele, napięte mięśnie nóg uskakują ku najbliższej osłonie. Gdy trafiam już do wąskiej alejki, dyszę ciężko; w pierwszej chwili nie potrafię nawet powiedzieć, która strona pierwsza nacisnęła spust. Wszystko wydaje się nierealne, jakby wyrwane z innego porządku rzeczy. Dziwne uczucie mija, dopiero gdy zerkam w stronę Abrama i dostrzegam, że z całych sił ściska własną klatkę piersiową. Klnę pod nosem – właśnie upadła ostatnia szansa na pokojowe rozwiązanie sporu.
Działamy niemal instynktownie – Zakija kieruje strzałę w stronę wejścia, ja rzucam się w stronę padającego Abrama. Pada krótka seria, ale nie przejmuję się nią specjalnie – nie mają szans nas dosięgnąć, jedynym zauważalnym efektem okazuje się kilka dodatkowych wgłębień w murze. Wyciągam bandaż i powoli, najdelikatniej jak tylko potrafię, przesuwam dłoń mężczyzny. Rana natychmiast tryska strumieniem krwi, z trudem powstrzymuję się przed odwróceniem wzroku…
– Ka… Kapitanie – szepcze Abram, wpatrując się we mnie zamglonymi oczami.
– Nic nie mów. – Uciskam bandaż. – Wszystko będzie dobrze.
– Mamy mało czasu – rzuca Zakija. – Pomóż tak szybko jak możesz.
– Ka… Kapitanie. – Abram wzdycha z bólu. – Kończy mi się czas. Musi pan opuścić słu… służbę. To nie miejsce dla pana.
– O czym ty mówisz?
– Jest pan dobrym człowiekiem, ale nie potrafi pan zdobyć posłuchu. Trzymają pana dlatego, że nie potrafi im pan odmówić. Musi… Musi pan zrezygnować.
– Próbuje złapać oddech. – Kiedy już pan wróci do domu, proszę odnaleźć moją żonę i córkę… Proszę powiedzieć im, że… – Przerywa w pół słowa, w jego oczach pojawia się panika. – Uwaga!
Seria strzałów przepoławia powietrze niczym zabójczo precyzyjne cięcie miecza. W plecach czuję przeszywający ból, Zakija pada na ziemię, do kolekcji ran Abrama dołącza kilka kolejnych. Dyszy ciężko, ostatkiem sił trzymając się życia, ale już wie, że nigdy nie zobaczy na oczy żony ani córki…
Straty druzgoczą obie strony konfliktu – Jordan, sprawca całego spustoszenia, pada na ziemię, zabity strzałą z łuku Zakiji. Zdecydowali się na szybki wariant i zapłacili za to gorzką cenę – świadectwem walki jest krew z rozerwanych mięśni barwiąca teraz niemal cały mur…
Nastaje chwila ciszy, po której upływie roznosi się cichy odgłos kroków. W alejce powoli wyłania się porucznik Eliasz. Tuż za nim, powolnym i chwiejnym krokiem, podąża Jonasz. Strach i niepewność, malujące się na twarzy mężczyzny, kontrastują z pychą przywódcy.
– Zapewne mi nie uwierzysz, kapitanie, ale nie chciałem, żeby to tak się skończyło – Eliasz wyciąga broń. – Wystarczyłoby, żebyś zginął, skacząc ze zniszczonego spadochronu.
Wpatruję się w niego z nienawiścią, on celuje we mnie z pistoletu. Zamykam oczy, pewny, że zaraz zginę, gdy nagle, zupełnie niespodziewanie, odzywa się Jonasz:
– Poruczniku… Co właściwie planujemy teraz zrobić?
– Jak to co?! – warczy Eliasz. – Zabić!
Mój adiutant odwraca wzrok; widzę, jak przeszyte bólem ciało nie wytrzymuje z bijącym ze strachu sercem. Oddycham płytko, pewny, że zaraz umrę, ale niespodziewanie moją uwagę przykuwa dłoń Zakiji. Powoli, dbając o to, by nikt jej nie zauważył, sunie się w stronę pochwy z ukrytym w niej małym nożem… Muszę kupić trochę czasu.
– Całą planetę kontrolują Narody Galaktyki. – Uśmiecham się kpiarsko. – W życiu nie dacie rady uciec.
Robię pauzę, chcąc ustąpić miejsca upiornej ciszy. Ta jednak nie następuje; Eliasz zabija ją porcją konwulsyjnego śmiechu.
– Nie dałbym rady – poprawia mnie – gdyby cała planeta znalazła się pod ich kontrolą. Ale teraz? Zerwane negocjacje, kolejny etap działań wojennych…
Kogo obchodzić będzie żołnierz z niespecjalnie wysokim stopniem?
– A więc po to zrobiłeś to wszystko? – Próbuję złapać oddech. – Sabotaż, zerwane negocjacje… Po to, żebyś mógł uciec z wojny, która zaraz się zakończy?
– Obudź się kapitanie. – Zaciska dłoń na spuście. – Ta wojna nigdy się nie skończy. Dowództwo zawsze wybierze nową planetę, niezbędną z punktu widzenia strategii, gospodarki… Bóg wie, czego jeszcze. Jedyną możliwością jest ucieczka… Samotnie.
Wykonuje półkolisty ruch i nakierowuje broń na Jonasza. W oczach szeregowego miga strach, ale zanim zdążyłby się przemienić w prawdziwe przerażenie, Eliasz naciska spust. Twarz mężczyzny rozbryzguje się na kamiennym murze. Zakija wyciąga nóż i zaciskając wargi z nerwów, rzucą nim w Eliasza. Porucznik wzdryga się z bólu, po czym pada, nie wiedząc nawet, co go zabiło.
Nie sprawdzam, czy na pewno zginął; zamiast tego czołgam się w stronę Abrama. Mój przyjaciel stracił naprawdę wiele krwi, każda kolejna sekunda może stanowić granicę pomiędzy życiem i śmiercią. Uciskam bandaż, próbując zatamować drogę upływającej krwi, ale czuję już, że nic z tego – za chwilę umrze.
– Nie zginiesz! – warczę. – Nie pozwalam ci!
Zastępuje mnie Zakija, ocieram łzawiące oczy, drugą ręką trzymając jednocześnie dłoń mężczyzny. Trwa to chwilę, walczymy razem o każdą kolejną sekundę…
Niestety, starszy szeregowy Abram opuszcza w końcu służbę.
Milczę. Kobieta powoli się podnosi, również nie wypowiadając ani słowa. Patrzy mi głęboko w oczy, po czym wypowiada jedno, jedyne słowo:
– Wygraliśmy.
Przecieram oczy i przejeżdżam wzrokiem po umazanym krwią murze, po trupach moich ludzi, w końcu zatrzymując się na leżących na placu ciałach Zomian. Dyszę ciężko, po czym ledwie słyszalnie, niemal samym końcem warg, mówię:
– Ale co to za zwycięstwo?
* * *
A więc koniec.
Na porozumienie nie ma już szans, czuję, że nawet najdelikatniejsza propozycja porozumienia doprowadzi do wojny domowej; po krwawej jatce sprzed kilku dni Zomianie nauczyli się nas nienawidzić. Prawda, to nie ja ich zabiłem, ale w ich oczach byłem jedynie kolejnym mordercą, którego z niezrozumiałego powodu wódz Wadih zdecydował się chronić. Eliasz zburzył całą moją ciężką pracę, przekreślił jakąkolwiek szansę na pokój pomiędzy naszymi ludami.
Wojna rozpocznie się za dwa dni i nic nie może już jej zatrzymać.
Przedtem muszę jeszcze pożegnać się z przyjacielem. Z zebranych gałązek i liści buduję stos, obficie oblewam go benzyną i kładę na nim martwe ciało Abrama. Przez chwilę stoję, po czym przecierając łzę w oku, rzucam pochodnię. Sterta natychmiast zajmuje się żywym ogniem, tłuszcz pod skórą skwierczy, prosto w moje nozdrza płynie smród spalenizny. Mimo to dalej stoję na baczność, aż do momentu, gdy twarz mężczyzny całkiem ginie w ogniu.
Wypełniłem ostatnie zobowiązanie, zanim umażę dłonie cudzą krwią.
W trakcie bezsennych nocy zastanawiam się, czy nie powinienem spróbować porozmawiać z Zakiją. Oczyma wyobraźni wyobrażałem sobie tę scenę: zaczepiłbym ją i zaczęlibyśmy niezręczną wymianę zdań, powoli, od słowa do słowa odnajdując wspólny język. Żadne z nas nie wiedziałoby, w jaki sposób ostatecznie trafiliśmy do alkowy, dlaczego początkowe niezgrabne ruchy przemieniłby się nagle w język pożądania. Poznawałbym brzuch, nogi i usta Zakiji, w końcu zasypiając na jej piersi… Jedna spokojna noc w całym moim życiu.
Niestety nic z tego się nie wydarzy; nikt na świecie nie jest jej godzien mniej ode mnie.
Misję planowałem dopełnić na spacerze; szukałem sposobności, by zaprosić Wadiha na przechadzkę, ale ku mojemu zaskoczeniu starzec mnie ubiega.
– Wiem, że niedługo wylatujesz, ale może pozwoliłbyś zabrać się poza mury osady? Chciałbym ci coś pokazać. – Uśmiecha się dobrodusznie.
Kiwam głową. Już po chwili opuszczamy pałac i powolnym krokiem idziemy obok siebie, on, stojący nad grobem starzec i ja, kapitan z perspektywami i w sile wieku. Słońca świecą nad naszymi głowami, co jakiś czas zerkam ukradkiem w jego stronę i widzę, że chód stanowi już dla niego nie lada wysiłek; dyszy, po szyi spływa pierwsza kropla potu.
Zastanawiam się, czy nie powinienem zabić go już teraz, dokładnie w tym momencie. Sięgam dłonią po broń, ale zanim zdążę ją odbezpieczyć, przebiega koło nas para bawiących się dzieci. Wzdycham ciężko. Jeszcze nie czas, jeszcze nie pora…
W końcu wychodzimy poza obręb wioski. Słońca stoją już wysoko na niebie, dookoła panuje idealna, nienaturalna wręcz cisza. „Zwierzęta musiały uciec przed gorącem” – myślę, przecierając pot z czoła. Upał sprawia, że nawet mi przed oczami miga kilka czarnych plam…
Paradoksalnie jednak to właśnie w tym momencie Wadih pobudza się do życia. Jego krok staje się rześki i w końcu, po tylu dniach od spotkania oddycha pełną piersią.
Paradoksalnie jednak to właśnie w tym momencie Wadih pobudza się do życia. Jego krok staje się rześki i w końcu, po tylu dniach od spotkania oddycha pełną piersią.
– Cudowny dzień! – Zwraca się w moją stronę. – Prawda, podróżny?
Ze zdumienia chcę przetrzeć oczy, ale powstrzymuję się i kiwam po prostu głową. Starzec odwraca się i przyspiesza jeszcze bardziej, wygląda, jakby chciał dobiec do stojących na niebie słońc. Nie będzie lepszej okazji…
Robię wdech i wydech, po czym sięgam w stronę zawieszonej u pasa broni. Powoli unoszę ją ku górze, z każdym kolejnym stopniem coraz mocniej zaciskając oczy. Zza zamykających się powiek coraz wyraźniej wyłania się marszałek Ehrlich; stoi, powoli przejeżdżając palcem wzdłuż umięśnionej szyi. „Otrzyma pan misję specjalną – wewnątrz czaszki dudni jego głos. – Eliminację ich dowództwa”. Moja dłoń drży…
– Możesz mnie zabić w momencie, gdy na niebie zaczną wyłaniać się gwiazdy? – Z przodu niespodziewanie dobiega cichy głos Wadiha.
Otwieram oczy, ale pod wpływem jego spojrzenia natychmiast opuszczam wzrok.
– Skąd… Skąd o tym wiesz?
– Widziałem, co twój lud robił na północy planety. – Zaciska pięści. – Wiedziałem, że w końcu przybędziecie i tutaj.
Moja dłoń zaczyna drżeć jeszcze mocniej. Teraz nie mógłbym strzelić, choćbym nawet chciał.
– Nnn… Nie rozumiesz. Ja nie chcę tego robić.
– Wiem.
Pomimo rosnącego wstydu nie mogę się powstrzymać i patrzę mu prosto w oczy.
– Jak to wiesz?! Nie rozumiesz?! Zaraz będę cię musiał zabić!
– Rozumiem. Zabijanie to jedyne, do czego zdolny jest twój lud. Morderstwa, grabieże, całe wioski wycięte w pień… Nienawidzę was za to całym sercem, nigdy wam nie przebaczę. – Opuszcza wzrok. – Mimo to nie widzę w tym twojej winy. Jesteś po prostu trybikiem w olbrzymiej maszynie zła.
W moich oczach stają łzy.
W moich oczach stają łzy.
– Dlaczego… Dlaczego mi na to pozwalasz?
– Zrobię wszystko, by ocalić własnych ludzi. – Głos staje się coraz cichszy. – Nawet za cenę niewoli. – Nagle mężczyzna się prostuje. – No już, strzelaj!
Mój oddech przyspiesza, ale mimo to na powrót zamykam oczy i kieruję broń w kierunku ciała starca. Powoli zaczynam naciskać na spust, jeszcze chwila i pistolet wystrzeli, kończąc wieloletnie rządy Wadiha. Jeszcze sekunda i…
– Nie radzę tego robić. – Zza moich pleców dobiega głos.
Odwracam wzrok. To Zakija, patrzy na mnie z determinacją, jej dłoń trzyma wycelowaną we mnie strzałę. Wydaje się równie zdenerwowana jak ja, oddech kobiety się pogłębia, wzrok nie opuszcza mojej twarzy nawet na jeden moment. Przez chwilę milczymy, spoglądamy na siebie wzrokiem, z którego da się wyczytać jedynie niepewność.
– Nie musisz tego robić – ciągnie. – Możesz zamieszkać z nami, nie pozwolę, by spadł ci z głowy choćby włos. Proszę, opuść tę broń…
Przełykam ślinę. Przez chwilę walczą we mnie dwie siły; jedna całą swoją wolą pragnie strzelić i w końcu to zakończyć, druga wolałaby uwierzyć w naiwne słowa Zakiji i przeżyć spokojnie resztę moich dni, choćby zostało ich nawet kilka. Kotłują się, każda pragnie wypchnąć drugą z głębi mojego umysłu, zniszczyć ją, zabić. W końcu nastało rozstrzygnięcie; powoli opuszczam broń i uśmiecham się do dziewczyny, po jej policzku cieknie łza radości.
Właśnie wtedy przez hełm dociera do mnie głos:
Właśnie wtedy przez hełm dociera do mnie głos:
– Raz, dwa, trzy, próba generalna… Podłączyliście mnie już? Dobrze. Słyszymy się, kapitanie Ochman?
Mój oddech staje. Zakija dalej płacze, ale już po chwili podnosi wzrok i natychmiast zastyga. Nie wyobrażam sobie, jak muszę wyglądać w tej chwili…
– Powiem panu, że gdy ściągano mnie tutaj w ramach planu ratunkowego, nie dowierzałem – ciągnie marszałek Ehrlich. – Kapitan Ochman, mój ulubieniec, którego zachwalam, odkąd go tylko poznałem, postanowił zdradzić? Nie, to niemożliwe… Potem przyszedłem do bazy, zobaczyłem co i jak i wie pan co? Dalej nie dowierzam. – Śmieje się. Gdy już się uspokoił, zaczyna mówić zupełnie innym głosem. – Wie pan, dlaczego uważam pana za najlepszego z najlepszych? Nie, nie siłę, ani nie ze względu na spryt. Znałem wielu silniejszych i sprytniejszych, ale żaden z nich nie miał tego co ma pan. Chodzi o wierność.
Przełykam ślinę. Czuję, że broń mimowolnie zaczęła unosić się ku górze, z powrotem w stronę starca. Zakija krzyczy, ale nie dociera do mnie nawet jedno słowo; Erlich jest teraz całym moim światem.
– Oczywiście, wahał się pan – głos marszałka staje się jeszcze zimniejszy – ale pomimo to zawsze odnajdywał pan w sobie siłę, by zrobić co trzeba. To dlatego przyjął pan tę misję, dlatego zaatakował pan własnych ludzi… I to dlatego teraz zabije pan tego zgrzybiałego starca.
Walczę jeszcze przez chwilę, moje mięśnie walczą, ale z każdą kolejną sekundą opór słabnie…
W końcu naciskam spust.
Siła wystrzału odrzuca mnie do tyłu, ale i tak nie panuję już nad własnym ciałem. Na piersi Wadiha pojawia się szkarłatna plama, usta wykrzywia grymas cierpienia. Zakija wrzeszczy krzykiem opuszczonego dziecka, ale zarówno jej głos, jak i następujący chwilę później ból przeszywającej mnie strzały, przelatują nade mną, tak jakby w ogóle nie istniały.
W tej chwili całym moim światem jest jeden, ostatni rozkaz.
Upadam na ziemię, czując, jak materiał pod skafandrem nasiąka krwią. Próbuję złapać oddech, jeden, drugi, aż w końcu uświadamiam sobie, że powietrze nie należy już do mnie; upomną się o nie miliony kolonizatorów, którzy lada dzień przybędą na planetę. Błądzę wzrokiem, powoli tracąc jakikolwiek zaczepienia. W końcu wbijam spojrzenie w słońca przemierzające powoli przez rdzawy, przechodzący w brąz nieboskłon i przez chwilę czuję się naprawdę spokojny.
O to właśnie walczyłem.