Zaparkowałem samochód na trawiastym polu, zaadoptowanym tymczasowo jako parking do odbywającej się tu imprezy Snowdonia Autumn Crossing. Wysiadając zauważam jak poranne światło przepięknie rozświetla okoliczne szczyty. Skały wilgotne po nocy, lśnią w promykach wschodzącego słońca, lekki wiaterek przypomina jednak, że nie jest to pełnia lata, a późny wrzesień. Zimne powietrze wdziera się przez ubranie, powodując gęsią skórkę, prawie jak zmysłowy dotyk ukochanej nam osoby. Ubieram się szybko, zamykam auto i trochę spięty udaje się w kierunku wielkiego kolorowego namiotu, w celu odebrania pakietu startowego.
Szykuje się bowiem pojedynek z górą, czasem i samym sobą. Przyjechałem w to piękne miejsce, bo jakiś czas temu po którymś z treningów biegowych stwierdziłem, że może czas się sprawdzić z innymi. Z racji tego, że nie lubię biegać po płaskim, znalazłem bieg w Snowdonii, górskiej krainie usytuowanej w północnej części Walii, gdzie skaliste szczyty pną się w górę jak starożytne kamienne olbrzymy pilnujące porządku w okolicznych dolinach. Może nie dorównują wielkością Alpejskim potworom, ale mają w sobie klasę i to coś, co powoduje, że człowiek patrząc na nie, nabiera do nich respektu, szacunku, ale jednocześnie w tej samej chwili zaczyna powstawać uczucie pożądania i nieodparta potrzeba zdobywania. Typowo samcze zachowanie… Tak samo jak rywalizacja w dzisiejszym biegu. Dlatego właśnie będzie on dla mnie wielkim wyzwaniem. Prowadzi od podnóża najwyższego szczytu masywu o nazwie Snowdon, na jego wierzchołek i z powrotem. Krótko mówiąc, 15km i 1000 m przewyższenia. Dla przeciętnego śmiertelnika jest to wyprawa na pół dnia. A mnie ile zajmie? Zobaczymy.
Stoję na starcie, strasznie spięty, wszędzie pełno ludzi, wielka, dmuchana brama oddziela śmiałków od wyzwania, które sobie dzisiaj wyznaczyli, wszyscy zwarci i gotowi, na pewno dobrze przygotowani i wytrenowani. Przecież nikt normalny bez treningów nie rzuca się na taki bieg. Kibice zagrzewają zawodników brawami, organizator przekazuje ostatnie wskazówki dotyczące trasy… Ale ja go nie słucham, bo mam swój świat, nachodzą mnie wątpliwości, zastanawiam się nad tym wszystkim. Czy to dobry pomysł? Czy dam rade? Czy obędzie się bez kontuzji? Ostatnio jak mocno przycisnąłem w tych górach biegając po nich przez kilka dni, skończyło się na kontuzji nogi, która wykluczyła mnie na ponad rok z wszystkich biegowych aktywności. Jak będzie tym razem? Czy góry będą dla mnie przychylne? Czy pogoda będzie łaskawa? Czy ciało sprosta oczekiwaniom mojego ego? Odpowiedzi na te nurtujące mnie pytania poznam już za chwile. Tymczasem ostatni rzut oka na moich konkurentów. Około 40 śmiałków, wszyscy skupieni na zadaniu, dobiec jak najszybciej… Odliczanie, czas, start!!! Ruszam bardzo szybko, żeby być jak najbardziej z przodu, nie chce utknąć w korku na przejeździe kolejowym, bo jest tam wąska bramka. Po kilkuset metrach wiem, że założenie na ten bieg trafił szlag. Miałem kontrolować tętno na poziomie 175bps, a już mam 185bps, no nic, jakoś przeżyje. Wszystkie myśli ulatują gdzieś w powietrze, przede mną jeden cel i na nim musze skupić cala swoja uwagę. Po jakimś kilometrze jestem szósty, pilnuje pozycji, ci co mieli lecieć, to polecieli, resztę trzymam w tyle. Zaczynają się mocne podejścia, jeden mnie wyprzedza, ale ja wyprzedzam innego, już nie wytrzymał tempa. Szybko nabieramy wysokości, teren robi się bardziej techniczny, więcej kamieni, większe stopnie, uskoki, oraz coraz więcej ludzi na trasie, bo Ranger Path, którym podążamy jest dość popularnym szlakiem na Snowdon. Staram się trzymać tempo tego przede mną, ale jest ciężko, jest szybszy, powoli zwiększa się dystans między nami. Gdzie się da podbiegam, ale czuje ze to max na co mnie stać, po prostu idę już wszystkim co mam. Wokoło piękne widoki, pogoda jak na razie dopisuje, ale nie mam czasu na podziwianie, musze skupić się na rytmie, krokach i drodze przede mną. Pod szczytem zaczynają się chmury i robi się zimniej. W miejscu gdzie Ranger Path łączy się z Llanberis Path zaczyna robić się bardzo tłoczno, masa ludzi ciągnie na szczyt i czasami ciężko jest wyprzedzać. Na szczęście większość puszcza mnie przodem, czasami widać na twarzy zdziwienie, choć może to podziw. Po 1:07:33 jestem na szczycie, który jest kompletnie zakorkowany, kolejka do selfie ciągnie się dziesiątki metrów, ale ja na szczęście omijam wszystko bokiem i już zbiegam w dół Rhyd Ddu Path. Górna część szlaku jest dość trudna technicznie i bardzo wymagająca, ale rzucam się do odrabiania strat, tu czuje się mocny, liczę że coś ugram. Staram się nie oszczędzać organizmu, dlatego próbuje pokonać wielkie skały, czy wysokie uskoki, przelatując nad nimi, zamiast powoli schodzić asekurując się rękami jak robi większość. Jest to ryzykowne, ale czuję się pewnie. Duże skoki przez kamienie wzbudzają poruszenie wśród ludzi, słyszę miłe komentarze, brawa i doping, co tylko nakręca mnie do szybszego pokonywania kolejnych metrów. Chwile później doganiam pierwszych biegaczy, jeden, drugi, piaty, dziesiąty, wyprzedzam wszystkich, ale niestety są to również uczestnicy Half Marathon, którzy wystartowali godzinę wcześniej i tracę rachubę ilu rywali mam przed sobą. Nakręcony adrenaliną końcówkę zbiegu idę ogniem, nie widzę nikogo za mną, ani przede mną na przynajmniej 200-300m. Czuje, że na ten zbieg poszła mi resztka energii z najgłębszych rezerw jakie posiadałem, jestem całkowicie bez sil. Zbieg był gorszy od podejścia! Dobiegam do CheckPoint po 1:43:03. Kompletnie wykończony, dowiaduje się, że jestem pierwszy!!! Nie mogę w to uwierzyć! Prowadzę! Ale przede mną jest jeszcze ponad 2km do mety, podbieg przez las i zbieg na metę. Zdaje sobie sprawę, że będzie to najtrudniejsze 2km w moim życiu. Ani podbieg na Snowdon, ani zbieg nie były dla mnie takim wyzwaniem, jak ta cholerna końcówka. Ruszam, choć bardzo ciężko wrócić do biegu, prostą górkę podchodzę, nie stać mnie teraz na nic innego. Popełniłem tu masę błędów, ale największy był taki, że przez zaskoczenie na CheckPoincie, nie skusiłem się na Cole, czy jakiś inny cukier, który by mnie pobudził do dalszej walki. Dlatego kilkadziesiąt metrów dalej widzę z tylu, jak nadciąga dwóch rywali z mojego dystansu, zbliżają się, choć jeden z nich jest ewidentnie w dużo lepszej formie niż ja, równym szybkim biegiem wyprzedza mnie i oddala się, a ja już nic nie mogę zrobić. Na szczęście udaje mi się utrzymać tempo i bronie się przed tym drugim. Ostatni zbieg, bardzo ciężki, przez las, korzenie, zwalone drzewa, głębokie błoto, kałuże, trawę i cholera wie co jeszcze. Później już droga, wzdłuż potoku, przez pole na przemian idę i podbiegam, byle do końca. I jest!!! Resztką sił, żeby to jakoś wyglądało wbiegam na metę. Czas 2:03:38.
Tak naprawdę to nigdy w życiu nie byłem tak zmęczony. W głowie mi się kreci, nogi odmawiają posłuszeństwa, padam na trawę i próbuje odzyskać oddech. Wiem, że przesadziłem, że nie powinienem tak cisnąć mojego ciała, ale rywalizacja jest największą motywacją dla wielu ludzi i ciężko nad tym zapanować. Szczególnie jak się człowiek dowiaduje, że prowadzi. Szczęśliwy powoli odzyskuje oddech, ciało zaczyna wracać do normy i choć wiem, że przegrałem pierwsze miejsce o minutę, to obroniłem drugie zostawiając trzeciego zawodnika ponad 3 minuty za sobą, a przed biegiem drugie miejsce brałbym w ciemno! Wiem też, że będę to musiał odchorować, że na pewno odezwą się nogi i plecy, a proste schody w domu to będzie dla mnie wyzwanie, ale było warto. Góry tym razem były dla mnie przyjazne i choć znalazł się ktoś lepiej przygotowany, to cieszę się jak dziecko z drugiego miejsca, jednocześnie w głowie przeklinam samego siebie za sam pomysł startu. Zapewne na fali sukcesu, już w drodze powrotnej, pomimo bólu i niedogodności, będę myślał o nowym wyzwaniu, bo tak właśnie wygląda pościg za adrenaliną, wygrywaniem i ciągłymi próbami sprawdzania siebie. To jest jak narkotyk, a ja teraz jestem na haju, więc zostawcie mnie teraz, bo upajam się „swoim małym zwycięstwem”.