*
Dzień przed wyjazdem do Montesumy mocno padało. Szarówka za oknem zawsze wprawiała mnie w zły nastrój i tym razem było tak samo. Chodziłem od ściany do ściany, w głowie miałem mieszaninę pomysłów na całkiem niezłe powieści , ale nie znajdowałem sił, by je urzeczywistnić. Cały dzień spędziłem na bezczynności.
Jednak nazajutrz, jakby w geście ratowania mojej duszy, natura ożyła z nastaniem poranka. Jaskrawe światło słoneczne zamieniło mój sypialnio-kuchnio-salono-pokój w bardzo przyjemne, nadające się jednak do życia wnętrze. Zaparzyłem kawkę, zjadłem grzankę z razowego chleba posmarowaną miodem, wykonałem zwykłe czynności higieniczne i zabrałem się za pakowanie walizki. Godzinę później zamykałem drzwi do mieszkania, czując jak zwykle bliską obecność pani Serafin, która na sto procent stała teraz za swoimi drzwiami przy wizjerze. Pani Serafin była moją dziewięćdziesięcioletnią sąsiadką, wdową po oficerze Wojska Polskiego, którego to człowieka nie miałem okazji poznać, ponieważ umarł na wiele lat przed tym, zanim wprowadziłem się do kamienicy. Staruszkę nazywałem w myślach madam biedronką, ponieważ zawsze chodziła w kuchennym fartuchu koloru czerwonego z czarnymi kropkami i była bardzo mała. Podobało mi się jej podejście do życia. Zapewne o tym nie wiedziała, ale reprezentowała chillout w najczystszej postaci. Zdradziła mi kiedyś, że co wieczór, bez wyjątku, tuż przed snem wypija pięćdziesiąt gram czystej. Kiedy powiedziałem, że najwyraźniej jest to zdrowe i dlatego tak dobrze się trzyma, zyskałem jej sympatię. Zwierzyła mi się więc jeszcze z kilku innych grzeszków, z których największym było potajemne flirtowanie z panem Irkiem z ostatniej klatki, pod nieobecność opiekującej się nią córki. Lubiła też bardzo tłusto zjeść, mimo, że lekarz zabraniał, więc robiła to również w najskrytszej tajemnicy. Weszliśmy w taką zażyłość, że nie miałem serca odmawiać jej, gdy raz w tygodniu prosiła, abym przemycił jej golonkę albo wędzony boczek.
Pani Serafin została więc na dwa dni sama na trzecim piętrze starej, skrzypiącej kamienicy, a ja kwadrans później byłem już na głównej trasie do miejscowości Pryszcze.
*
Gdy wjeżdżałem do Pryszczy, nie poczułem rozczarowania. Jak się spodziewałem, była to zwyczajna wioska pośród pomorskich lasów, do której na początku, po zjeździe z głównej drogi, prowadziły nierówno poukładane płyty betonowe, przechodzące następnie w kamienne kocie łby, a potem w pokiereszowaną asfaltówkę, spod której wystawały znowu kocie łby, jakby usilnie chcące powrócić na powierzchnię. W samej wiosce trochę pobłądziłem, zanim - za radą podejrzanie wyglądającego tubylca w wojskowej kurtce moro, prowadzącego chwiejnie i niepewnie rower - odnalazłem kierunek do posiadłości Mano. Droga wiodła ostro pod górę i w pewnym momencie stromizna była tak duża, że miałem obawy, czy mój golf trójka, rocznik 1998, da radę. Dał.
Jednak posiadłości Montesumy nie było jeszcze widać. Wjechałem w jakąś gęstwinę, wiedziony jedynie płytkimi koleinami, ledwo widocznymi w wysokiej trawie, dającymi nadzieję, że gdzieś tam jest ludzkie siedlisko. Było, ale jeszcze nie to, którego się spodziewałem. Z zarośli wyjechałem w końcu na trawiasty dziedziniec, z jednej strony zwieńczony lasem opadającym w dół zbocza, a z drugiej gęstym, niskim zagajnikiem, z którego wystawała ceglano-drewniana chatka. Nie zdążyłem wyjść z auta, gdy w oknie ruszyła się koronkowa firanka, a parę sekund później na ganek wyszła starsza kobieta i machnęła ręką, abym jechał dalej. Widocznie każdy kto chciał odwiedzić mistrza, niechcący jej się naprzykrzał, a ona w ten sposób skracała niepotrzebną gadaninę, że to nie tu.
Przebyłem więc jeszcze około kilometra leśną, piaszczystą drogą i minąwszy niewielki drogowskaz z napisem „Pryszcze 2” wjechałem w zielony tunel z wysokich tui, na którego końcu znajdował się wjazd na posesję - otwarta, kuta z żelaza brama, wisząca na masywnych, kamiennych słupach.
I wtedy doznałem dziwnego uczucia niepewności, czy aby dobrze robię, że tu przyjechałem. Zdawałem sobie przecież sprawę, że jestem przeciętnym pisarzem, do tego zupełnym amatorem, piszącym tylko wtedy, gdy życie daje chwilę wytchnienia, a więc subiektywnie dużo, a w rzeczywistości niewiele. I nagle jestem w domu u samego Mano. A co z moją literacką erudycją, która, co tu dużo mówić, pozostawiała wiele do życzenia? Co, jeśli padną pytania, które obnażą moją ignorancję? Nie ukrywam, że trochę się wtedy wystraszyłem, ale zaraz sięgnąłem po obronne myśli, z których najważniejsza zawsze i wszędzie jest: „czego tu się bać, skoro pewnego dnia znikniesz ty, znikną lasy i miasta, wszyscy ludzie i ich problemy i... „nie będzie niczego” - cytując klasyka z yuotube’a. Pokrzepiające, prawda?
Z wizytą u Montesumy - część II. (opowiadanie)
2Kontynuacja ciekawie zapowiadającej się historii, ale niestety nic tu się nie dzieje. Jak w polskim filmie, panie. Gość wstał rano, pojechał, asfalt, beton, kamienie, facet w wojskowej kurtce (o! może chociaż mignie mu strach w oczach, nie, nic z tych rzeczy, wziął rower, poszedł), krzaki, trawa, brama, dojechał, koniec. Najmniej interesujący z odcinków gazetowej powieści (w dawnych czasach powieści wychodziły w mikroodcinkach w gazetach). Opis dziewięćdziesięcioletniej sąsiadki w fartuchu w grochy budzi we mnie największe emocje - a chyba nie o to Ci chodzi. Mogłeś dołożyć trochę akcji.
Z zauważonych usterek:
Dzień przed wyjazdem do Montesumy mocno padało - w dniu poprzedzającym wyjazd...,
Cały dzień spędziłem na bezczynności - spędziłem bezczynnie
Jednak nazajutrz - zaczynanie zdania od "jednak" stosowałbym w naprawdę wyjątkowych sytuacjach, bo niezgrabnie to wygląda. Poza tym zaraz potem pojawia się "jakby". Jednak - jakby. Za dużo tego. Zaczynasz też od "nazajutrz" a kończysz "z nastaniem poranka" - to powtórzenie. To by mogło brzmieć jakoś prościej: Nazajutrz, promienie słońca wpadające przez okno wyrwały moją duszę z przygnębienia. Czy jakoś tak. Bez patosu.
Godzinę później zamykałem drzwi do mieszkania - po upływie godziny, zamykałem już..., nim minęła godzina, zamykałem już..., nie minęła godzina, a ja zamykałem już..., takie opcje.
Pani Serafin była moją dziewięćdziesięcioletnią sąsiadką, wdową po oficerze Wojska Polskiego, którego to człowieka nie miałem okazji poznać, ponieważ umarł na wiele lat przed tym, zanim wprowadziłem się do kamienicy. - rozbiłbym na dwa zdania.
Szczegółowy opis sąsiadki jest moim zdaniem uzasadniony tylko wtedy, gdy będzie ona odgrywała większą rolę w przyszłej fabule, czego teraz nie wiemy.
wyjechałem w końcu na trawiasty dziedziniec, z jednej strony zwieńczony lasem opadającym w dół zbocza, a z drugiej gęstym, niskim zagajnikiem - jakoś mi nie pasuje ten "trawiasty dziedziniec". Dziedziniec kojarzy się raczej z dużymi budowlami, zamkami, kamienicami, itp. Leśno trawiasty dziedziniec wydaje mi się udziwnieniem. Można było napisać, wjechałem w końcu: na otwartą przestrzeń, teren, trawnik, na podwórze przed chatą, polanę, itp.
nie będzie niczego” - cytując klasyka z yuotube’a - moim zdaniem, zbyt prymitywne porównanie, mając na uwadze to, że poruszamy się w atmosferze wysokiej literatury, bohater (literat) jedzie przecież w odwiedziny do wielkiego pisarza, trzykrotnego noblisty.
Z zauważonych usterek:
Dzień przed wyjazdem do Montesumy mocno padało - w dniu poprzedzającym wyjazd...,
Cały dzień spędziłem na bezczynności - spędziłem bezczynnie
Jednak nazajutrz - zaczynanie zdania od "jednak" stosowałbym w naprawdę wyjątkowych sytuacjach, bo niezgrabnie to wygląda. Poza tym zaraz potem pojawia się "jakby". Jednak - jakby. Za dużo tego. Zaczynasz też od "nazajutrz" a kończysz "z nastaniem poranka" - to powtórzenie. To by mogło brzmieć jakoś prościej: Nazajutrz, promienie słońca wpadające przez okno wyrwały moją duszę z przygnębienia. Czy jakoś tak. Bez patosu.
Godzinę później zamykałem drzwi do mieszkania - po upływie godziny, zamykałem już..., nim minęła godzina, zamykałem już..., nie minęła godzina, a ja zamykałem już..., takie opcje.
Pani Serafin była moją dziewięćdziesięcioletnią sąsiadką, wdową po oficerze Wojska Polskiego, którego to człowieka nie miałem okazji poznać, ponieważ umarł na wiele lat przed tym, zanim wprowadziłem się do kamienicy. - rozbiłbym na dwa zdania.
Szczegółowy opis sąsiadki jest moim zdaniem uzasadniony tylko wtedy, gdy będzie ona odgrywała większą rolę w przyszłej fabule, czego teraz nie wiemy.
wyjechałem w końcu na trawiasty dziedziniec, z jednej strony zwieńczony lasem opadającym w dół zbocza, a z drugiej gęstym, niskim zagajnikiem - jakoś mi nie pasuje ten "trawiasty dziedziniec". Dziedziniec kojarzy się raczej z dużymi budowlami, zamkami, kamienicami, itp. Leśno trawiasty dziedziniec wydaje mi się udziwnieniem. Można było napisać, wjechałem w końcu: na otwartą przestrzeń, teren, trawnik, na podwórze przed chatą, polanę, itp.
nie będzie niczego” - cytując klasyka z yuotube’a - moim zdaniem, zbyt prymitywne porównanie, mając na uwadze to, że poruszamy się w atmosferze wysokiej literatury, bohater (literat) jedzie przecież w odwiedziny do wielkiego pisarza, trzykrotnego noblisty.
Z wizytą u Montesumy - część II. (opowiadanie)
3W sumie nie jest źle, dobrze się czyta. Fajny opis pani Serafin.
Dałeś radę opisać charakter kobiety, a nie stueljować lub pajacować do jej... wdzięków. Łał! To duży wyczyn, gratuluję. Mam nadzieję, że to nie dlatego, że jest stara.

Dałeś radę opisać charakter kobiety, a nie stueljować lub pajacować do jej... wdzięków. Łał! To duży wyczyn, gratuluję. Mam nadzieję, że to nie dlatego, że jest stara.
Bardzo pokrzepiające. Chyba odkryłam plottwist. Czy Montesumą jest sam Kononowicz?wenom pisze: (wt 21 maja 2024, 11:30) czego tu się bać, skoro pewnego dnia znikniesz ty, znikną lasy i miasta, wszyscy ludzie i ich problemy i... „nie będzie niczego” - cytując klasyka z yuotube’a. Pokrzepiające, prawda?

Z wizytą u Montesumy - część II. (opowiadanie)
4Hehe, nieeee, Kononowicz nie jest tu Montesumą, ale pisząc o klasyku właśnie jego miałem na myśli 
