Kiedy zmierzcha cz.1

1
Coś z innej beczki. Nie wychodzą mi jakoś poważne opowiadania. Ale cóż, poczytajcie w wolnym czasie. Może ktoś chociaż dowartościuje się moim kosztem, hm, no tak :cry: - miłej lektury oczywiście!



Wystarczyło jedno pstryknięcie, aby światło wyparło obłok ciemności w kierunku najdalszych kondygnacji mieszkania. Megan Fiddleton wracała do domu po ciężkim dniu w pracy i z miejsca postanowiła się zrelaksować. Najpierw jednak gruby płaszcz przeciwdeszczowy zawisł na stojaku w kącie. „Wygląda samotnie bez swojej właścicielki” pomyślała. W zaciszu kuchni zabrała się za robienie kolacji. Po kilkunastu minutach pełny talerz wylądował wraz ze swoją właścicielką na tapczanie przed telewizorem. Wszędzie indziej poza pokojem gościnnym Meg zgasiła wcześniej światło.

Jej palec wcisnął na chybił trafił dowolny przycisk pilota. Ekran zapełniła zielona murawa boiska z biegnącymi po jej nawierzchni postaciami różnokolorowych zawodników. Milisekundę później usłyszała w uszach cichy szum zgromadzonej na trybunach widowni. Tam gdzie trwa mecz z pewnością jest głośno, ale po całym dniu w szkole głosy płynące z odbiornika wydawały się tak odległe, jakby płynęły z innego wymiaru. Nacisnęła kolejny przycisk, i kolejny – wieczorny talk show, film o rekinach – wszystko to już widziała. Ekran telewizora zgasł zaraz po ostatnim kęsie chleba.

Rozplatając długie czarne włosy Meg przestąpiła próg łazienki. Przekręcony zawór kranu z cichym sykiem uwolnił strugę ciepłej wody, rozbijającej o gładką powierzchnię wanny. Póki ta nie wypełni się w zadawalającym stopniu, pani domu będzie miała trochę czasu na obejrzenie w lustrze swojego odbicia i szukanie na nim kolejnych niedoskonałości.



Jack Conroy wyjął parujący kubek kawy z automatu. Czuł, że głowa ciąży mu ku dołowi. Choć było już późno, komisariat wciąż tętnił życiem. Młody policjant czym prędzej przemknął zatłoczonym korytarzem ku niewielkiemu biuru na końcu korytarza. Odetchnął dopiero, gdy oszklone drzwi odizolowały go od reszty jazgoczącego świata.

– Wyglądasz jak duch młody– usłyszał za sobą.

Za biurkiem w głębi pomieszczenia kapitan Lewicki– mężczyzna tłustawej postury, owłosiony niczym jaskiniowiec, zbierał jakieś papiery do swojej teczki. Płaszcz przewieszony przez ramię wskazywał, iż jego właściciel skończył na dzisiaj harówkę i zbiera się do wyjścia.

– Nie marnuj sobie życia w ten sposób Jack, na starość będziesz miał dosyć okazji.

Conroy przetarł sklejone oczy.

– Wszystko w porządku Walt, co masz dla mnie?

– Graty są w dolnej szafie partnerze – kapitan był już za nim, położył swoją ciężką dłoń na ramieniu młodszego kolegi – Te pijawki z wydziału wewnętrznego znowu chcą wglądu w nasze umowy. Jest kurde, trochę do przejrzenia. Trzymaj się póki co.

Jack nie odpowiedział. Długo po tym, jak drzwi trzasnęły lekko, on wciąż wpatrywał się w poplamiony kawą blat biurka. Właściwie to wcale nie chciał roboty na dwie zmiany. Miał szczęście, że stary przyjaciel Walt pozwolił mu wieczorami pracować w zaciszu swojego biura, choć właściwie to chyba raczej litość go zdjęła. Od dłuższego czasu słowo KLęSKA Jack nosił niemalże wypisane na twarzy.

Miesiąc temu jego żona wyprowadziła się z domu, dwa tygodnie później wniosła do sądu pozew o rozwód. Tym samym Jack został najmłodszym rozbitkiem w wydziale przestępstw kryminalnych. Człowiekiem przegranym. Robota, którą wykonywał teraz w podwójnym wymiarze służyła głównie temu, żeby nie wracać po południu do pustego mieszkania.

„W którym miejscu tak wszystko zagmatwałem?”– to pytanie wracało niczym bumerang. Odpowiedź przychodziła zawsze równie szybko. Przyłożył jej i to mocno – tamtego dnia jego żona Lilly trafiła do szpitala ze złamanym nosem. Powstała wtedy między nimi gigantyczna przepaść i Jack wiedział, że nie zakopie jej nigdy. Był na to za dumny, za uparty i chyba też za głupi. Przeżuwając gorzki smak kawy w ustach młody policjant zabrał się do pracy..



Wiatr wiał słabo tej nocy. Brudna woda z kałuży trysnęła z pluskiem na pobocze, gdy przejechał ostatni samochód. W nieprzeniknionych ciemnościach snopy światła latarni ulicznych stały na chodnikach nieruchomo niczym widmowe słupy. Na jednym z przydrożnych sowa huknęła ponuro. Potem nastała cisza.



Nagły impuls wstrząsnął Meg z siłą gromu. Woda z pluskiem oblała białe kafelki.

Straszny galimatias rozsadzał głowę Fiddleton, miała uczucie jakby właśnie co powróciła spośród zmarłych.. Z niedowierzaniem przetarła oczy, wciąż była w łazience, rozpostarta ramionami wzdłuż krawędzi wanny. Woda była już zimna, a z niewielkiego okienka na podwórko do pomieszczenia dostawało się blade światło poranka. „O mój boże” potarła dłonią rozgrzane czoło „musiałam przysnąć w kąpieli... i to nie byle jak.”

„Co się ze mną do cholery dzieje, mogłam się utopić?” – wyrzucała sobie dotykając stopą zimnej jak śmierć posadzki. Trzęsąc się i powstrzymując mdłości Meg podeszła do lustra. Z niego spoglądała na nią blada jak ściana, stężała nieco twarz. Z ulgą rozpoznała jej właścicielkę. „Dzięki Niebiosom, że dzisiaj mam wolne, wypieprzyli by mnie ze szkoły, gdybym na co dzień odwalała takie numery” wypominała sobie „Zapamiętaj dziewczyno, od dzisiaj koniec z tą aspiryną. Po za tym musisz iść do lekarza... no, no, tylko nie grymaś – znasz przecież jednego całkiem miłego psychola – Friedkin czy jak mu tam.”

Chwiejnym krokiem weszła do sypialni. Zegar na komodzie pokazywał 11:00 – całkiem niezły wynik. Fiddleton założyła szare sportowe spodnie i koszulkę na ramiączkach. Wciąż czuła się podle, zupełnie jakby wczoraj imprezowała na całego. A może tak było w rzeczywistości? Może w luce pomiędzy tamtą wizytą w łazience, którą dosięgała pamięcią a dzisiejszym przebudzeniem miały miejsce jakieś mrożące krew w żyłach wydarzenia. „Nie! Trzeba być wariatką żeby wymyślać takie bzdury.”

śniadanie musiała sobie wręcz wcisnąć. Na domiar złego zakłócenia zabrały jej tego ranka wszystkie programy w TV. Nie pomogły nawet manipulacje z tyłu plazmowego gruchota. Dzień zapowiadał się coraz gorzej.

Przeklinając cały świat Megan przestąpiła próg do pokoju gościnnego. Nie pamiętała nawet, po co zaciągnęła tu zasłony. Rozsunęła je silnym szarpnięciem. Do środka wpadł silny blask porannego słońca.



Jack poczuł nagle silną chęć rozbudzenia się z głębokiego snu. Pierwszą myślą jaka pojawiła mu się w głowie, była drążąca świadomość, że coś jest nie tak. Conroy początkowo opierał się jej, ale ta, zamiast zniknąć wciąż rosła, aż w końcu chcąc nie chcąc musiał rozewrzeć ciężkie jak cement powieki.

Wciąż znajdował się w biurze kapitana Lewickiego. Co więcej, na wpół leżał na jego biurku twarzą przygniatając stertę jakichś papierów. Policzek eksplodował tępym bólem, gdy Jack podniósł głowę.

„Jasna cholera, zasnąłem pisząc to gówno” zdał sobie sprawę przecierając oczy. Głowa mu pękała jakby w środku pracował gość z młotem pneumatycznym. Spojrzał na zagracony blat biurka. Będzie musiał sprzątnąć cały ten bałagan zanim wróci stary. Spojrzał na zegarek– już jedenasta! Jack zerwał się jak oparzony. Lewicki zaczynał pracę o ósmej, musiało się wydarzyć coś niebywałego żeby nie przyszedł do pracy. A tak w ogóle, skąd ta cisza na komisariacie?

W jednej chwili przyszła mu do głowy szalona myśl „alarm bombowy! Ja tu sobie smacznie śpię, a cała reszta poszła w długą!” Jakieś dziwne przeczucie nakazało mu najpierw uporządkować biurka starego przyjaciela, gdy to zrobił niemalże wystrzelił przez drzwi.

Widok, który zastał w głównym holu zamurował go zupełnie.



Meg wybiegła z domu niczym zahipnotyzowana. Mieszkała na przedmieściach, stojące tutaj w równych odległościach od siebie domki jednorodzinne w weekendy zwykle tętniły życiem. Tym bardziej zaskoczył ja widok nieruchomego ludzkiego ciała leżącego zaraz przy narożniku ulicy.

To był młody mężczyzna, może z dwudziestoletni, o płowych krótko ściętych włosach. Nie miał na sobie żadnych śladów zranień, wyglądał raczej jakby po prostu spał. Megan potrząsnęła nim gwałtownie. Bez rezultatu.

– Hej!

Rozejrzała się dookoła – wszędzie panowała ta sama złowroga cisza; w oddali majaczyły kolejne ciała, tak samo nieruchome. „Dlaczego nikt nie reaguje?” zadała sobie pytanie „Chwileczkę zastanówmy się, nie panikujmy – ja żyję, oni najwyraźniej nie. Różnica jest taka, że ja przez całą noc byłam w domu, oni leżą na dworze... to wszystko musiało się stać nocą. Tak, tak, ale wróćmy do poprzedniej myśli. Cokolwiek to zrobiło, najwyraźniej nie przedostało się do mojego domu. Jeśli tak jest, ludzie pewnie boją się opuszczać domostw. To zrozumiałe cholera” – tłumaczyła sobie, choć z przerażeniem dostrzegła, że w oknach otaczających ją działek, jak na razie nie drgnęła nawet firanka. Raczej podejrzana sprawa.

Pobiegła do sąsiadów. W rodzinnym domku państwa Millerów mieszkały, oprócz rodziców, jeszcze dwie córeczki, wszyscy nie mogli przecież tak po prostu umrzeć? Parokrotne naciskanie dzwonka nic nie dało, drzwi nie były jednak zamknięte na klucz. Meg poczuła nagle straszne zimno w kręgosłupie, przestąpiła jednak próg.

Salon był bardzo ładnie urządzony, ściśle na amerykańską modłę, co bardzo pasowało do zawsze serdecznej dla innych rodziny Millerów. Teraz jednak wydał się Megan bardzo smutny, brakowało w nim życia.

– Halo! – krzyknęła – jest ktoś w domu?

Nikt nie odpowiedział. Meg poczuła nagle potrzebę opuszczenia tego miejsca. Zdławiła w sobie strach przełknięciem kwaśnej śliny.

– Ktokolwiek... halo! – ponowiła próbę.

Nic. Postanowiła pójść na górę. Zauważyła, że wchodzenie po schodach po raz pierwszy sprawiało jej taki problem. Zaraz na prawo mieścił się pokój dziewczynek. Na drzwiach wisiały wielokolorowe niedbałe rysunki, zwiastujące jakby wejście do innego, wolnego od trosk świata (w końcu dzieciaki nie miały nawet ośmiu lat). Wtem usłyszała zza nich cichy dźwięk jakby szloch dziecka. Momentalnie szarpnęła klamkę. Drzwi otwarły się bez oporu, z cichym szumem. Leżąca na dywanie powykręcana lalka ponowiła płaczliwy apel do swych właścicieli.



Kwadrans później Megan siedziała już na trawniku domostwa. W basenie naprzeciwko dryfowała spokojna jak zawsze pani Miller. Nieco wcześniej z elektronicznego zegarka dowiedziała się, że dzisiaj jest 26 maja. A to oznaczało, że przespała tylko jedną jedyną noc – najwyraźniej o tę jedną za dużo. W oczach poczuła palący napływ łez. Wszystko wydawało się tak bardzo popieprzone jak tylko mogło być. Meg miała uczucie, że cały świat ma z niej teraz niezły ubaw. Ale w głębi duszy wiedziała, że nie może sobie pozwolić na rezygnację, nie w tej chwili. Z dużym wysiłkiem pozbierała się z ziemi.

Wtem, zza rozdzielającego działki żywopłotu doszedł ją przeciągły, jęczący skowyt. Kark Megan w jednej chwili oblał się zimnym potem. W tej ciszy każdy szum stawał się treścią prześcigających się domysłów, wypierających z głowy wszystko inne. Rozwiązanie zagadki mogło być tylko jedno i to aż nazbyt oczywiste – przecież Millerowie mieli psa. I to nie byle jakiego, bo ważącego jakieś 50 funtów angielskiego brytana.

Powoli, nie pozwalając sobie na najmniejszy szelest Megan prześlizgnęła się przez krawędź żywopłotu.. Po drugiej stronie znajdowało się niewielkie podwórko. Na jego końcu, w odległości mniej więcej piętnastu metrów od Meg, stała drewniana buda dla psa ogrodzona płotem z siatki z furtką skierowaną w stronę nowego gościa. Furtka była otwarta.

Kolejny głośny skowyt – Megan omal nie dostała zawału serca.

Buda zatrzęsła się nagle ze stukotem, ale zaraz potem znów nastała cisza. „Może jednak dam sobie spokój – to przecież takie bydle, a może być wściekłe.” Ucieczka jednakże nie stanowiła żadnej opcji. Odkąd wyszła z domu nie ujrzała ani jednej żyjącej istoty. Jeśli pies wciąż dycha, to otwiera się cała gama nowych możliwości.

Ciemny półokrągły otwór zapraszał złowrogo ciekawskich. Meg zdobyła się na pięć kroków. W międzyczasie usilnie przetrząsała pamięć w poszukiwaniu imienia tego kundla.

– Pimpuś, pieseczku – próbowała pogwizdując – Azor... Azor, złotko, choć do pani.

Tak, to chyba Azor. Ciszę zastąpił przypominające wycieranie szyby popiskiwanie.

– No kochaniutki, pokaż się.

Jak na komendę z dziury wychynął czarny jak sadza pysk stworzenia. W pierwszej chwili Megan poczuła litość do biedaka. Na co dzień nie znosiła psów i to chronicznie, teraz jednak biedny, najprawdopodobniej wygłodzony ryjek wydał jej się godny najcieplejszych uczuć. Sposób, w jaki na nią patrzył, ze wzniesionymi niczym dwa naprężone łuki brwiami zachęcił Meg do kolejnych pięciu kroków. Z tej odległości zauważyła, że pysk psa pokrywają niewielkie czerwone kreski.

– Co jest, kot cię podrapał? – zapytała, kucając jakieś pięć metrów przed nim.

żołądek Megan eksplodował nagle żółcią, gdy w niemal ułamku sekundy pies zerwał się niczym sprężyna w jej kierunku. Instynktownie wygięła kręgosłup do tyłu robiąc przewrót. Jej plecy dotknęły wtedy wilgotnej od rosy trawy, ale sama wiedziała, że jest już po niej. Usłyszała własny krzyk

Wtem coś szarpnęło psem w odwrotnym kierunku z taką siłą, że rąbnął boleśnie o własne lokum. Meg zauważyła na jego szyi wisi mocna kolczasta obroża, przymocowana do budy żelaznym łańcuchem – jej martwym wybawicielem. Gdy tak leżała nie wierząc we własne szczęście brytan znów wstał na cztery nogi i począł obszczekiwać ją agresywnie, tocząc pianę z pyska. Zapach jaki przy tym wydzielał przypominał swąd zgniłego jajka.

– Ty zasrany głupi kundlu! – przymierzyła mu z całej siły twardym sportowym butem.



Naglony jakimś irracjonalnym impulsem Jack wstrzymał oddech. Wszyscy na komisariacie nie żyli, bez wyjątku. Kilkadziesiąt ciał zalegało w głównym holu, większość po prostu leżała na posadzce. Dyżurni wyglądali jakby ucięli sobie drzemkę na swoich biurkach. Oczy zaszły mu mgłą.

– Boże wszechmogący, potruli nas!

Ruszył przed siebie wydmuchując powietrze z ust. Sama myśl nadepnięcia któregoś ze swoich niedawnych kolegów przejęła go graniczącą z mdłościami odrazą toteż całą drogę do końca pomieszczenia pokonał szybkimi skokami po blatach biurek. Starał się oddychać jak najmniej, choć były to oczywiście próżne starania wobec galopującego rytmu serca.

Przez chwilę poczuł kogoś dłoń pod swoją stopą. Zacisnął zęby i zeskoczył na posadzkę. Pancerna szafa z trzaskiem odsłoniła swe wnętrze. Na Jacka spojrzały połyskliwe oczy maski gazowej. Chwycił ją i niemalże wbił w spragnioną powietrza twarz.

Oddychał biorąc przeciągłe, łapczywe hausty. W końcu nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Usiadł wyrzucając z siebie płaczliwe jęknięcia.

2
Pomysł 4-



Może być. Taki całkiem w porządku, tyle że wszystko pozostało bez rozwiązania. To jest koniec? Jeśli tak to nadzwyczaj kiepski.



Styl: 4



Bardzo, hmmmm, smukły? Tak, można to tak nazwać. Czyta się płynniutko, miejscami z zaciekawieniem, ciekawie opisujesz niektóre rzeczy. Mi się podoba. Tylko jedno 'ale'. Na początku był '+', lecz zmieniłem zdanie z pewnego istotnego powodu. Reakcja Megan (bo Jacka już była trochę lepsza), po zobaczeniu tych martwych ludzi była STRASZNIE sztuczna. Jej myśli plastikowe, czyny drewniane. Naprawdę, moim zdaniem powinnaś to poprawić.



Schematyczność: 4



Właściwie sam kiedyś miałem podobny pomysł i z czymś mi się to kojarzy, ale nie jest najgorzej.



Błędy: 2+


uwolnił strugę ciepłej wody, rozbijającej o gładką powierzchnię wanny
'rozbijającej SIę'


ku niewielkiemu biuru
w stronę niewielkiego biura


Wyglądasz jak duch młody–
jeśli to zwrot do Jacka to przed 'młody' przecinek. Poza tym po młody odstęp od myślnika.


dosyć okazji
dość a nie dosyć. Wynika z tego, że będzie nie cierpił okazji, a chyba chodzi o to, że będzie miał wystarczająco okazji.


Graty są w dolnej szafie partnerze
przecinek przed partnerze


za uparty
zbyt uparty


Przeżuwając gorzki smak kawy w ustach młody policjant zabrał się do pracy..
w ustach przecinek


miała uczucie jakby właśnie co powróciła spośród zmarłych..
Strasznie niezgrabne. Proponuję zmienić na 'czuła się jakby właśnie powróciła spośród zmarłych'.


„O mój boże” potarła dłonią rozgrzane czoło „musiałam przysnąć w kąpieli... i to nie byle jak.”
Myśli Megan od pozostałej części zdania oddzielaj przecinkami.


„Co się ze mną do cholery dzieje, mogłam się utopić?”
Tu chyba bez znaku zapytania, bo to stwierdzenie.


wyrzucała sobie dotykając stopą zimnej jak śmierć posadzki.
wyrzucała sobie przecinek


Trzęsąc się i powstrzymując mdłości Meg podeszła do lustra
powstrzymując mdłości przecinek


Przeklinając cały świat Megan przestąpiła próg do pokoju gościnnego.
cały świat przecinek


była drążąca świadomość, że coś jest nie tak
chyba 'drążące przeczucie'


aż w końcu chcąc nie chcąc musiał rozewrzeć ciężkie jak cement powieki.
chcąc przecinek nie chcąc przecinek]


Co więcej, na wpół leżał na jego biurku twarzą przygniatając stertę jakichś papierów.
na jego biurku przecinek


Jasna cholera, zasnąłem pisząc to gówno
zasnąłem przecinek



Błędów jest więcej, ale nie mam już siły ich wytykać. Usprawiedliwia Cię trochę to, że to spory tekst. Ogólnie przeredaguj go porządnie.



Ocena ogólna: 4-



Całkiem dobre opowiadanie. Teraz dopiero zauważyłem, że to część pierwsza. Wrzuć następną jeśli masz, z chęcią przeczytam. Masz dobry styl, tylko dopracuj trochę pomysł i popraw błędy. Jestem na tak.



Pozdrawiam.
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"

3
100x Thanks za recenzję! Zawsze byłem na bakier z przecinkami i jest to chyba nieuleczalne. Jak pomroczność jasna :?

4
Tekst mi się podoba. Zobaczymy czy podczas oceny wyjdzie szydło z worka :P



Pomysł: 4

Ujdzie w tłumie. A tak na serio... całkiem, całkiem. Tematyka nie jest może oklepana, jednak trudno wyciągnąć coś świeżego.



Styl: 4-

Piszesz bardzo lekko, twoje pióro jest dość śliskie i piszesz z wiatrem. Czyta się szybko i wygodnie. Nie ma tam zbyt dużej liczby zgrzytów, choć takowe również się tam pojawiają... oczywiście tylko sporadycznie. Obniżyłem z powodu licznych błędów "nieuważnych". Prócz tego w niektórych miejscach urywasz "węzeł pięknych słów", dzięki czemu tekst ma bielactwo - jest opalony, a w niektórych miejscach blady. Przez to czytelnik z nieba nagle, brutalnie ściągany jest siłą na ziemie. Na szczęście przynajmniej lądowanie jest miękkie, dzięki ubiorze, w który jest odziane zdanie.



Schematyczność: 3+

Dużo już takich było. A jednak...



Błędy: 2-

Oj słabo. Liczne niedopatrzenia i mnóstwo błędów interpunkcyjnych, które zatrzymują gwałtownie odbiorcę i nie pozwalają przeć naprzód. Mimo to łagodzisz upadek poduszkami, które są jakoby symbolem... hmm... związków frazeologicznych i porywczych opisów.



Mój poprzednik wymienił większość, choć znalazłbym ich jeszcze trochę. Uważam, iż gdybyś nad tym jeszcze troszeczkę popracował wyszłoby lepiej. Ogólnie nie jest aż tak źle, jak się wydaje.



Jutro postaram się tutaj zaprezentować wszystkie błędy, jakie wychwyciłem. Dzisiaj jestem troszeczkę zmęczony.



Ocena ogólna: 3+

Gdyby nie te błędy... byłaby może nawet 4. Popracuj nad tym. Pomysł jest zrealizowany dobrze, lecz mógłbyś to zrobić lepiej. Ogólnie nie można się przyczepić do wszystkiego. Więc jest wporzo.



Reasumując:



Czytaj jeszcze więcej, chociaż widać, iż jesteś oczytanym człekiem. Zdania budujesz gładko i szybko się je czyta. Zobaczymy co z tego wyrośnie.



Jestem na tak.



I pisz więcej, z niecierpliwością czekam na dalsze części. Postaram się je przeczytać i ocenić jak najszybciej będzie to tylko możliwe.



Powodzenia i pozdrawiam!
Sygnatura:

Obrazek



Wesołych świąt życzy Wasz Kubek

Do świąt pozostało: 355 Dni!

5
Pomysł: 4

Pomysł wydaje się być dość ciekawy, pod warunkiem, oczywiście, że ma nastąpić coś jeszcze.



Styl: 3+

Nie jestem w stanie teraz tego precyzyjnie określić, ale coś tam zgrzyta. Niektóre zdanie wydają się być jakieś nie takie.



Schematyczność: 4

Jeśli to nie jest jeszcze koniec, to muszę przyznać, że zapowaieda się bardzo dobrze. Tego (śmierci całego społeczeństwa) jeszcze na tym forum chyba nie było.



Błędy: 2

Brakuje masy przecinków, słów, niektóre słowa są w nieprawidłowej formie. Czasem całe zdanie wydają się być pokraczne.



Ogólnie: 3+

Fabuła zapowiada się genialnie, ale błędy i styl mogą wszystko popsuć. Pamięta żeby czytać kilka razy swoje teksty po ukończeniu. Dobrym sposobem jest odczekanie kilku dniu, bądź tygodnia, po ukończeniu opowiadania i kolejne przeczytanie swojej pracy. Zadziwiające ile przeoczeń można się dopatrzeć.



Jestem na tak.
"Małymi kroczkami cała naprzód!!" - mój tata.

„Niech płynie, kto może pływać, kto zaś ciężki – niech tonie.” - Friedrich Schiller „Zbójcy”.

"Zapal świeczkę zamiast przeklinać ciemność." - Konfucjusz (chyba XD)

6
Joł wszystkim! Opowiadanie jest już skończone (28 stron), ale zgodnie z sugestią posiedzę jeszcze trochę nad redakcją.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron