Widmowy Złodziej - fantasy, z odrobiną wulgaryzmów

1
Tekst zawiera odrobinę wulgaryzmów, przemoc.

Widmowy Złodziej
Część pierwsza.

   Tego dnia, kiedy Cadaverrskie lato pokazywało w pełni, na co je stać, pobyt na Nibytargu, mieszczącym się na głównym placu Dzielnicy Plebejuszy, był bardzo uciążliwy. Mimo tego mieszkańcy miasta, spoceni i rozeźleni, krążyli pomiędzy ciasno ustawionymi kramami, pośród gwaru rozmów rozbrzmiewającego w głowach jak rój wściekłych pszczół. Nie ułatwiało to pracy straganiarzom, którzy, chcąc wyrobić tygodniową normę, nadwyrężali gardła w próbie przebicia opisujących ich towar epitetów przez barierę ogólnego tumultu.
   Giulio Lenza uważał robienie zakupów na tym cotygodniowym jarmarku za stały obowiązek swego żywota. Również dziś krążył niczym widmo z wiklinowym koszykiem pomiędzy straganami, rozglądając się na lewo i prawo z zamiarem wypatrzenia dorodnych owoców.
   — Zapraszam! — wrzasnął jak na życzenie jeden z kupczyków, któremu tubalny głos pozwolił przedrzeć się przez hałas. — Świeże owoce prosto z południa!
   Giulio musiał zrobić stosowny użytek ze swoich łokci, by dojść do kramarza, znajdującego się dwa stragany dalej. Kiedy mu się udało, z satysfakcją objął spojrzeniem kosze i skrzyneczki wypełnione dojrzałymi w słońcu jabłkami, gruszkami, daktylami i kiśćmi winogron.
   — Witam pana możnego. — Kupiec skłonił się w dworskim ukłonie. — Zapraszam do skosztowania czarcich jabłek. Zaprawdę jest to najlepszy, hodowany alchemicznie owoc, jakiego można dostać na tym targu.
   Lenza zamyślił się, skupiając wzrok na dorodnych, krwistoczerwonych jabłkach wielkości pięści. Straganiarz wiedział, jak trafić do klienta – w mgnieniu oka rozpoznał w nim męża Cadaverry, czym z pewnością zaskarbił sobie zainteresowanie.
   Giulio wyrwał się z letargu w momencie, gdy jeden z przechodzących w tłumie mężczyzn wpadł na niego, o mało nie zwalając z nóg. Możny zdążył dostrzec, że obcy był w średnim wieku, ubrany w czarny surdut i gruby płaszcz, czym zwracał uwagę.
   — Przepraszam, signori! — wysapał, łapiąc Giulia, by się nie przewrócił. Zamiast ust, miał tylko pokaźne, ruchliwe wąsy. — To moja wina, proszę o wybaczenie!
   Lenza, w swoim mniemaniu straciwszy na dumie, zamachał wściekle rękami, jakby odpędzał się od wyjątkowo natrętnej muchy, po czym spiorunował człowieka pełnym nienawiści spojrzeniem. Ten, pod jego wpływem błyskawicznie wybił się z miejsca i zniknął w zasłonie tłumu, zmierzając w kierunku Mostu Targowego. Mąż Cadaverry dopiero po kilku sekundach zdał sobie sprawę, iż jego mieszek zniknął. Obmacał się nerwowo i nie szczędząc siły zaszarżował na ściśnięty tłum, kierując się do miejsca, w którym zniknął mężczyzna w czerni.
   — Złodziej! — wrzasnął ile sił w płucach, odpychając zagradzającego mu drogę młokosa na stragan z rybami. — Łapać złodzieja! Straże!
   Zakotłowało się. Tumult przybrał na sile, a wytwarzający go tłum w podnieceniu zaczął się rozglądać w poszukiwaniu sensacji. Straganiarze wychylali głowy poza kramy, patrząc jak mąż Cadaverry biegnie w kierunku Mostu Targowego.
   Niewielki oddział straży miejskiej, zaaferowany nagłym poruszeniem, wyłonił się z bocznych uliczek placu; wszyscy uzbrojeni byli w solidne pałki okute stalą.
   — Łapcie go, do cholery! — Giulio Lenza machał wściekle ręką w kierunku złodzieja, który, zwinnie mijając zagradzających mu drogę ucieczki przechodniów, coraz to bardziej zbliżał się do mostu górującego nad Wielkim Kanałem.
   Cały oddział wystrzelił z miejsca niczym grad strzał, pobrzękując lekkimi, grawerowanymi napierśnikami. Złodziej w biegu obejrzał się, po czym przyspieszył i wskoczywszy na ceglany murek zabezpieczający mieszkańców przed wpadnięciem do kanału, wybił się i zanurkował w przejrzystej wodzie, cudem unikając wpadnięcia na dwie mijające się właśnie gondole. Strażnicy, przy akompaniamencie wyrafinowanych przekleństw rozdzielili się na dwie grupki i dobywając lekkich kusz pobiegli na osobne końca Mostu Targowego.
   Most Targowy był wielkim osiągnięciem w dziedzinie architektury: szeroki na około czterdzieści metrów i długi na sto był na tyle stabilny, by stać się miejscem dla Piazzo di Grando – miejsca, gdzie znajdował się kryty targ, będący jednocześnie ważnym ośrodkiem wydarzeń kulturalnych miasta Cadaverra.
   Kilka załadowanych, małych kusz mierzyło w kołyszącą się delikatnie wodę Wielkiego Kanału, a trzymający je gwardziści nerwowo oczekiwali, aż uciekinier wypłynie spod szerokiego mostu. Zamiast tego ujrzeli wypływającą gondolę typu mercero, przystosowaną do przewożenia jednego pasażera wraz z cięższym ładunkiem. Znajdujący się na niej gondolier i jego klient bez cienia strachu, wręcz ze znudzeniem, podnieśli oczy na strażników.
   Przewoźnik, rzecz jasna, nie mógł być złodziejem: ubrany w bufiastą koszulę; wysoki, o kwadratowej twarzy i schludnie przystrzyżonych włosach zupełnie nie pasował do jego rysopisu.
   Pasażer, siedzący prosto na ławie przy dziobie gondoli także nim nie był. Wyglądał na typowego cadaverrskiego dżentelmena: odziany w kremową kamizelkę, skrytą pod jasnym, sięgającym kolan płaszczem z drogiego materiału, o złoconych mankietach, opierał dłonie na długiej lasce z czernionego stalodrzewia. Twarz miał młodą, napiętnowaną wąską blizną na lewym policzku. Półdługie włosy zaczesane były w tył.
   — Jakiś problem, mości panowie? — Gondolier przerwał machinalne poruszanie wiosłem. Strażnicy momentalnie opuścili kusze.
   — Zaszła pomyłka, signori. — Największy żołnierz z oddziału, najprawdopodobniej oficer, skłonił się pasażerom gondoli. — Po stokroć przepraszam.
   — Nie szkodzi. — Przewoźnik odwzajemnił ukłon, wróciwszy do wiosłowania drągiem. Łódka przecinała przejrzystą, nagrzaną słońcem wodę Wielkiego Kanału, leniwie płynąc ku dzielnicom mieszkalnym.
   Upewniwszy się, że jest już poza zasięgiem wzroku strażników, elegancko odziany pasażer mercero z niekłamaną satysfakcją na ustach wyciągnął z rękawa płaszcza niewielką sakiewkę, przewiązaną kilkakrotnie żółtym sznureczkiem z frędzelkami. Ciszę, przerywaną od czasu do czasu chlupotaniem wody obijającej się o burty gondoli, rozdarł serdeczny śmiech płynących ku Rozzie mężczyzn.
<>

   Enzo Rivolta siedział na miejscu pasażera gondoli mercero, zacumowanej przy jednym z pomostów dzielnicy Rozza. Ostrożnie sączył z porcelanowej filiżanki gorącą jak diabli kawę z odrobiną karmelu. Ubrany był w typowy strój cadaverrskiego gondoliera, jaki pożyczył od tego samego człowieka, który za garść srebrnych monet zgodził się wynająć łódkę.
   Plan był prosty. Giulio Lenza, jak co tydzień odwiedzał Nibytarg, gdyż nie było mu w smak przeciskać się pomiędzy niewyobrażalnymi tłumami, kupującymi na krytym jarmarku. Mąż Cadaverry nosił przy sobie ponoć jakiś cenny przedmiot, który na dodatek miał być kluczem do jeszcze większej fortuny. Enzo nie byłby sobą, gdyby nie przystał na propozycję Giacomo Falcore, przyjaciela po złodziejskim fachu, która sprowadzała się do najzwyczajniejszego oskubania dostojnika z jego klucza, następnie z tego, co było za drzwiami, które on otwierał.
   Rolą Enza było, o umówionej porze, podpłynąć gondolą pod Most Targowy, gdzie miał czekać na przyjaciela. Według prognoz Giacomo, w momencie wejścia na łódź miał on być wyposażony w przedmiot niedawno należący do Giulia Lenzy.
   Kilka minut później gondola mercero odbiła od pomostu, pędząc w kierunku Mostu Targowego. Na jej pokładzie znajdowała się jedna wielka skrzynia wypełniona masą kamieni, poza tym ława pasażera była skrzyniowa, a tuż przy burcie spoczywała laska z czarnego stalodrzewia, co oczywiście także było częścią wielkiego planu.
   Fałszywy gondolier dotarł na miejsce przed czasem, aby począć stosowne przygotowania: otworzył wieko skrzyniowej ławy, przesunął pudło z kamieniami na rufę gondoli; jej masywna konstrukcja, pomimo dużej różnicy obciążeń nie ulegała przegłębieniu. Następnie wziął drąg i wyczekiwał, aż na Nibytargu rozpocznie się zamęt – znak, że należy choćby fragmentem dziobu wypłynąć spod mostu, by Giacomo mógł bez ryzyka zmoczenia przebrania wskoczyć na łódkę.
   Nie musiał długo czekać. W momencie, kiedy zaczęto wzywać straż, Enzo stanął za skrzynią z kamieniami, gotów w każdej chwili zrzucić ją na dno kanału. Zaraz potem usłyszał pobrzękiwanie lekkich pancerzy, nerwowe, urywane rozkazy, a co najważniejsze: obcasy eleganckich butów w biegu uderzające o bruk.
   Z naprzeciwka płynęła kolejna gondola mercero. Nagle nad głową Enza przeleciała postać w czarnym surducie i płaszczu. Zanim wylądowała na obcej łodzi i zręcznie przeskoczyła na jego mercero, Rivolta zepchnął ładunek z kamieniami, który z pluskiem doskonale imitującym odgłos wpadającego do wody człowieka, wpadł do kanału, pozostawiając po sobie już jedynie rozstępujące się kręgi.
   Mężczyzna w surducie z nieprawdopodobną szybkością ściągnął z siebie płaszcz i rozpięty surdut, wcisnął ubrania do skrzyni, zatrzasnął wieko i usiadł na ławie, porywając z pokładu laskę ze stalodrzewia. Okazało się, że złodziej miał pod surdutem kolejny płaszcz i kamizelkę. Zrywając stanowczym ruchem sztuczne wąsy z twarzy posłał uśmiech wynajętemu gondolierowi, z którego łodzi jeszcze przed chwilą zeskoczył na gondolę Enza.
   Rivolta odbił się od dna kanału, powoli wypływając spod Mostu Targowego. Tak, jak zostało przewidziane, celowano do niego z kilku kusz. Enzo, patrząc bez strachu na grupę gwardzistów uśmiechnął się do siebie w duchu, w poczuciu dobrze wykonanego zadania.
<>
   — Powtórzmy wszystko raz jeszcze.
   Giacomo Falcore, wraz ze swym przyjacielem Enzo, siedział przy obładowanym pergaminami stole w salonie jednego z mieszkań dzielnicy Rozza, stanowiącego w rzeczywistości bazę wypadową dwójki złodziei. Przez otwartą okiennicę wdzierał się przyjemny, chłodny wiatr, dopływały kojące dźwięki instrumentów należących do ulicznych grajków, gdzieś od strony Wielkiego Kanału dobiegał do uszu złodziei głęboki baryton wykonujących barkarolę gondolierów.
   Enzo, półleżąc na skórzanej sofie nieco dalej od stołu, monotonnie mieszał pienistą kawę o jasnym od śmietanki odcieniu. Pozbywszy się już przebrania gondoliera, odziany był teraz w luźną, bufiastą koszulę i spodnie z drogiego materiału.
   Był człowiekiem wysokim, potężnej postury, o kwadratowej, porośniętą kilkudniowym zarostem twarzy i wyraźnych rysach. Włosy miał dość krótko ostrzyżone, pozostawione w nieładzie.
   — Lezario, ten stary wyga, jak co roku organizuje w swojej posiadłości przyjęcie z okazji zbliżającego się zgonu — podjął Giacomo, wciąż pochylony nad stołem. — Zaprasza na nie głównie podobnych sobie, znaczy Mężów Cadaverry, choć zdarza się, że rozda zaproszenie osobie z dalszego otoczenia księcia. By uniemożliwić intruzom wtargnięcie na uroczystość, wpadł na jakże wspaniały pomysł wydania przyszłym gościom przepustek, bez których, naturalnie, wejść nie można. — Wziął ze stołu małą, srebrną monetę, znajdującą się jeszcze niedawno w mieszku dostojnika Lenzy i uśmiechnął się. — Cóż, wygląda na to, że nasz przyjaciel Giulio nie załapie się na darmowe wino.
   — Dobrze więc. — Enzo upił łyk kawy. — Jeden z nas ma przepustkę na przyjęcie. A co z drugim?
   — Osoba, ukazująca przepustkę została upoważniona do przyprowadzenia towarzysza. Sprawa się wyjaśniła. Zajmijmy się więc tymi bardziej poważnymi oraz potencjalnymi przeszkodami w realizacji planu.
   — Jak na przykład?
   Giacomo poszperał chwilę w stosie rozrzuconych pergaminów, po czym rzucił przyjacielowi kopertę ze złamaną pieczęcią. Enzo wiedział, o co chodzi.
   Jeszcze dwa tygodnie temu, kiedy ułożony przez złodziei plan był jeszcze w powijakach, Giacomo złożył zamówienie na wykonanie eleganckiego, aczkolwiek wyjątkowo drogiego fraku, w którym miał zamiar udać się na przyjęcie Męża Lezario. Całkiem niedawno znakomita firma krawiecka, u której zamówienie zostało złożone, poinformowała listownie złodziei, że nie zdąży z wykonaniem ubrania. Bez bardziej wystawnego stroju przyjaciele nijak nie mieli szansy wiarygodnie odegrać ról, w które przyszło im się wcielić.
   — Jakieś sugestie? — Enzo rzucił kopertę w drugi kąt sofy.
   — Żadne — mruknął Falcore, wracając do wertowania papierzysk.
   Wyglądał młodziej od przyjaciela, choć w rzeczywistości lat mieli po równo. U niego twarz była bardziej owalna, zaś rysy o wiele łagodniejsze, niemalże dziewczęce. Lewy policzek kalała długa blizna, powstała prawdopodobnie po głębokim, szybkim cięciu wąskim ostrzem. Półdługie, czarne jak smoła włosy rozdzielone miał pośrodku przedziałkiem.
   — Zajmiemy się tym później. — Giacomo odnalazł w bałaganie postrzępiony kawałek pergaminu zapisanego kaligraficznym, drobnym pismem. — Teraz zwróćmy uwagę na inne istotne szczegóły. Skarbiec Lezario, do którego mamy zamiar dotrzeć, ukryty jest za regałem z książkami w jego prywatnym gabinecie. Zawsze strzeże go dwójka wartowników i nie ma opcji, by w jakikolwiek sposób zakraść się obok nich. Do tego potrzebny jest sprytny szwindel, który odwróci ich uwagę. — Zamyślił się. — Powiedz no, Enzo, jakież to wymyślne świństwo służące do pozbawiania ludzi przytomności pozostało nam na składzie?
<>

   — Inkwizytorze, jaki jest powód pańskiej wizyty w moim mieście?
   Amerigo Senguetti, książę Cadaverry, usiadł z powrotem za biurkiem w swoim gabinecie, skupiając wzrok na goszczącym w pałacu mężczyźnie w średnim wieku. Wciąż nie mógł uwierzyć, że ma przed sobą prawdziwego inkwizytora. Ta myśl napawała go strachem, głównie dlatego, że od kiedy inkwizycja przestała być zbrojnym ramieniem zakonów religijnych, zalęgła się w umysłach ludzkich jako niezależna organizacja walcząca z wszelkiej maści herezją. Jej przedstawiciele zaś jawili się pod postaciami bezwzględnych, wyszkolonych chyba we wszystkim „łowców grzechu”, którzy bez żadnych zaproszeń czy próśb interweniowali w naprawdę ciężkich przejawach kacerstwa, żądając do tego zapłaty od miejscowych władców. A odmowa absolutnie w grę nie wchodziła, chyba, że komuś było spieszno do śmierci na stosie pod zarzutem wspomagania heretyków.
   Ettore Riprezze, inkwizytor, ubrany w skrytą pod jedwabną peleryną czarną kamizelę, zgiął się w dworskim ukłonie, haczykowatym nosem niemalże dotykając marmurowej podłogi. Wciśnięty w pochwę rapier z koszową gardą, uwiązany u jego pasa zakołysał się.
   — Za morzem głośno, wasza wysokość, o niejakim Widmowym Złodzieju, tajemniczym przestępcy czarującym kieszenie, którego nie sposób schwytać, a co ważniejsze: zobaczyć. Przybyłem tu, do Cadaverry, by pomóc osobie skrywającej się pod tym imieniem zejść z tego świata.
   Książę westchnął ciężko, przecierając zmęczone oczy. Sprawa z Widmowym Złodziejem musiała kiedyś doczekać się ingerencji kogoś z inkwizycji, pomyślał, próbując odpędzić z myśli natrętne obrazy wielmoży, wyśmiewających go za fakt, iż nie potrafi poradzić sobie z jednym, marnym złodziejem.
   Lecz sprawa była na tyle poważna, że wszystkie, zdawałoby się niemożliwe w bycie plotki krążące na temat tegoż rabusia były absolutnie prawdziwe. Gdyby władze choć raz przyłapałyby go na gorącym uczynku, gdyby ktokolwiek mógłby przyczynić się do powstania jego rysopisu, owy Widmowy Złodziej już dawno zadyndałby na stryczku w dzielnicy Cappestri ¬— galerii martwych, bądź wciąż torturowanych w wiszących klatkach przestępców, którzy zdecydowali się podnieść rękę na Cadaverrę.
   — Z całym szacunkiem, inkwizytorze — zaciekawił się Amerigo. — Ale jak zamierza pan dokonać czegoś, co od kilku lat nie udaje się moim ludziom?
   — Słyszałem o dzisiejszych wydarzeniach na Nibytargu — podjął Riprezze, w zadumie skubiąc brodę. — Ofiarą człowieka, który zniknął w wodach Wielkiego Kanału został jeden z… jak wy ich nazywacie? Mężów Cadaverry, zdaje się. Giulio Lenza.
   Książę Senguetti nerwowo zastukał knykciami o blat biurka, rzucając okiem na leżący przed nim kawałek pergaminu pokryty nierównym pismem wielmoży Lenzy, który listownie pragnął wyrazić oburzenie dotyczące skandalu, którego padł ofiarą. Następnie ponownie spojrzał na inkwizytora.
   Musiał mieć w mieście swoich informatorów, bądź z pomocą jakichś nieznanych, czarcich praktyk dowiadywał się o wszystkim, co tutaj się dzieje. Co prawda władca sam nie wierzył własnym myślom, ale jakieś wytłumaczenie dla tak dobrze obeznanego z bieżącymi wydarzeniami obcego człowieka musiało być. Nawet gdyby miało być najbardziej irracjonalne ze wszystkich na świecie.
   — Złodzieja złapać się nie dało — przypomniał książę. — Co w związku z tym?
   — O ile wiem, nie zostały mu skradzione pieniądze. — Ettore przybrał minę myśliciela. — Ogółem nic cennego: żadna biżuteria, znacząca przesyłka… Więc co?
   — Przepustka. — Amerigo przypomniał sobie szczegóły listu Męża Lenzy. — Dziś wieczór Ottaviano Lezario, tutejszy radny wydaje przyjęcie, na które wpuszcza jedynie zaproszonych, co posiadają unikalną monetę, wybijaną na zamówienie.
   — Otóż to! — Inkwizytor wzniósł wskazujący palec, wpadłszy najwidoczniej na pewien wspaniały pomysł. — Mamy trop. Jestem pewien, że Widmowy Złodziej pojawi się dziś wieczór w posiadłości Męża Lezario.
   Rzeczywistość uderzyła Ameriga z siłą pałki. Jak to możliwe, że na to nie wpadł? Byłby spłonął ze wstydu przed inkwizytorem ze świadomością, że to nie on rozszyfrował tak oczywisty plan Widmowego Złodzieja, gdyby nie podniecenie wynikające z faktu, iż od schwytania przestępcy dzieliły go zaledwie godziny.
   — Będę zatem musiał otrzymać przepustkę na przyjęcie. — Głos inkwizytora ściągnął Ameriga z powrotem na ziemię. — Prócz tego kilku dobrze przeszkolonych żołnierzy, na wypadek komplikacji. Czterech powinno starczyć, koniecznie spoza świty Lezario.
   — Czy to naprawdę konieczne? — Senguetti przeraził się myślą o staraniach, jakich będzie musiał się podjąć. — Nie da pan rady jednemu złodziejaszkowi?
   — Oprócz tego — ciągnął z naciskiem Ettore — muszę mieć nieograniczony dostęp do każdego zakątka posiadłości. I niech straż sprawdzająca gości, bo głowę dam sobie uciąć, iż zapewne taka również się znajdzie, ma wyczulone oko na każdego, kto będzie chciał przemycić worki, wytrychy, broń lub cokolwiek innego, co wyglądać będzie podejrzanie.
   Amerigo Senguetti wyjrzał przez okiennicę gabinetu. Skąpane w pomarańczowej poświacie słońce zachodziło za morską wodą, w której odbijało się mnóstwo jaskrawych od promieni punkcików.
<>
    Letnia noc Cadaverry zawsze była piękna, zwłaszcza od kiedy alchemicy wynaleźli rewolucyjny środek skutecznie maskujący odór, wydobywający się z wód przepływających przez miasto licznych kanałów.
   Dzisiaj księżyc stał wysoko na niebie, srebrzystą poświatą otulając miriady migoczących gwiazd odznaczających się na bezchmurnym niebie. Od strony morza wiał delikatny, przyjemny po całodniowych zmaganiach się z letnimi upałami, chłodny wiatr. Jednostajny, odległy szum morskich fal wprawiał w melancholię, kołysząc miasto do snu. Mimo tego oświetlone setkami alchemicznych latarń ulice tętniły życiem; Most Targowy wciąż, pomimo późnej pory był pełen przekupniów i potencjalnych klientów, żywo kłócących się o ceny wystawionych na kramach towarów. Ze środka bijących jasnymi światłami gospód, burdeli i domów gry nie raz dało się usłyszeć gwar rozmów i towarzyszący im, przytłumiony dźwięk instrumentów zabawiających gości muzyków.
   Ulicami dzielnicy Richezza, będącej skupiskiem posiadłości ze śnieżnobiałego marmuru – siedlisk szlachciców, Mężów miasta, ludzi z żyłką do hazardu oraz innych snobistycznych bogaczy, w jednym, znanym sobie kierunku kierowały się tłumy.
   Z ciasnej alejki pomiędzy dwiema starymi, aczkolwiek doskonale prezentującymi się kamienicami, po cichu, nie zwracając na siebie uwagi, wymknęli się dwaj mężczyźni, po czym dostojnym krokiem wpadli w objęcia latarni, wtopiwszy się w podążającą do północnej części dzielnicy gawiedź.
   Pierwszy z nich, niższy, widocznie był szlachcicem bądź osobą, której zapewne sprzyjała fortuna. Ubrany w gruby szustokor koloru byczej krwi, ozdobiony złotymi haftami oraz rzędami srebrnych zapinek i śnieżnobiałym żabotem, zaś na niego narzuconą miał, spiętą na piersiach długą pelerynę z czarnego atłasu. Co dziwne, ubranie, stanowczo za duże, wprost wisiało na mężczyźnie. W rękawiczkach o charakterystycznym wyglądzie, sugerującym wykorzystaną do ich uszycia skórę bazyliszka dzierżył mahoniową laskę ze złotymi zdobieniami. Oblicze jego było iście godne do prezentowania się na monetach, choć odznaczała się na nim cieniutka siateczka ledwo widocznych zmarszczek. Jedyne, co rzucało się w oczy to spuchnięte, sine usta. Włosy, długie i siwe niczym u starego dziadygi miał porządnie ufryzowane według eleganckiej mody ludzi z wyższych sfer: skręcone loki spięte długą, szkarłatną kokardą w swobodnie opadający na plecy koński ogon.
   Towarzysz szlachcica musiał być jego sługą; był ubrany w eleganckie, lecz nieco wytarte szaty oraz płócienny płaszcz z kapturem, spod którego wyrastał wręcz niewyobrażalnej wielkości garb. W krzywych, spracowanych dłoniach niósł podłużny przedmiot pieczołowicie owinięty w aksamitny, czarny materiał.
   Wyglądał zaś fatalnie: na młodej, opuchniętej twarzy odznaczały się świeże zadrapania i siniaki, usta były popękane, wciąż ciekła z nich krew. Rozwichrzone, brudne od ziemi włosy dodawały swoje trzy grosze do wizerunku zaniedbanego, niewolniczo wykorzystywanego sługi.
   — A co jeżeli ich znajdą? — zapytał garbaty sługa, przerywając ciszę. W jego głosie można było wyczuć wyraźną obawę.
   — Kiedy to się stanie — Szlachcic, idąc dostojnym krokiem poderwał głowę, eksponując swoje majestatyczne oblicze — będziemy daleko stąd przeliczali zyski, jakie już niedługo napłyną do naszego skarbca.
   — Cholera, nieźle mnie obili. — Garbaty rozmasował sobie bolący bark. — Wciąż jednak nie mogę uwierzyć, że nam się udało. To sztuka, obalić takiego wielkiego bydlaka.
   — Enzo, przyjacielu — Starzec w szustokorze uśmiechnął się, zwracając twarz do sługi. — Złodzieje albo mają szczęście, albo w końcu szlag ich trafia.
<>
    Richezza składała się z dwóch podłużnych, złączonych ze sobą dwoma mostami wysp. Szczęściem dla złodziei był fakt, iż Ottaviano Lezario ma swoją posiadłość w części północnej i na pewno jego straż nie usłyszy ewentualnych krzyków, ani odgłosów szamotaniny, jakie wkrótce będą miały miejsce w odległej części południowej.
   Giacomo i Enzo stali w mroku uliczki, przebiegającej pomiędzy dwiema kamienicami, których właściciele byli aktualnie nieobecni. Mieszkania stały puste. Naprzeciw nich, po drugiej stronie brukowanej ulicy mieściła się posiadłość pewnego zamożnego kupca, który, według informacji Giacomo, codziennie, w porach wieczornych, miał zwyczaj wybierać się na partyjkę kości do odległego domu gry.
   — Za chwilę wyjdzie. — Falcore, ubrany jedynie w jedwabną, bufiastą koszulę i płócienne spodnie, uważnie obserwował willę kupiecką.
   — Jestem gotów. — Enzo, w przebraniu garbatego sługi, obracał zwinnie w dłoni krótki puginał. Pod jego stopami leżało podłużne zawiniątko z czarnego aksamitu.
   Kilka minut później dwuskrzydłowe drzwi posiadłości rozstąpiły się. To był znak. Giacomo ukląkł na ziemi, zaś Enzo, pozorując napaść, przyłożył mu puginał do gardła, na tyle głośno wykrzykując żądanie pieniędzy, by zwrócić uwagę kupca. Do tego, ostrożnie, acz przekonująco zaczęli się szarpać, by całość wyglądała wiarygodnie.
   — Co tu się dzieje? — usłyszeli krzyk. Zaraz potem stąpanie ciężkich butów po bruku rozerwało głuchą ciszę.
   Kiedy kupiec znalazł się wystarczająco blisko, Enzo odepchnął przyjaciela na ziemię, zwracając się ku właściwej ofierze. Zamiast niej ujrzał zaś potężnie umięśnioną pięść ochroniarza, która z nielichą siłą wyrżnęła go w twarz. Złodziej odchylił się w tył i upadł, wypuszczając broń z rąk.
   Nie dano mu szansy odpowiednio zareagować na atak znienacka. Wyrośnięty byk, będący praktycznie jedną, wielką górą mięśni, podniósł Enza, który, wciąż w szoku, nie myślał, by się bronić. Jedną ręką trzymając go za szaty, ochroniarz systematycznie obijał mu spęczniałą pięścią żebra i żołądek.
   — Signori, wszystko w porządku? — Kupiec, wyraźnie za nic mając rozgrywającą się właśnie bitkę, klęknął przy domniemanej ofierze napadu, z zamiarem udzielenia pomocy. Giacomo, zupełnie zbity z tropu popatrzył na wybawiciela. Fakt, iż kupiec miał na sobie elegancki szustokor spowodował, że uśmiechnął się wewnętrznie.
   Chwilę potem rzucił się na pomoc przyjacielowi. Wydobył z kieszeni szmatkę, uprzednio nasączoną płynem nasennym i wskoczył bykowi na plecy, przykładając mu materiał do ust i nosa.
   Tak błyskawicznej reakcji się nie spodziewał. Ochroniarz puścił Enza, który, zupełnie zwiotczały, padł na ziemię, oburącz chwycił adwersarza za koszulę i przerzucił go przez ramię, po czym, zadarłszy głowę, z wyższością spojrzał na obu, wijących się w bólu oszustów.
   Kupiec ani myślał napawać się widokiem pokonanych. Wybiegł z zaułka.
   — Straże! — wrzasnął.
   Giacomo, czując jak pulsujący ból w obitych podczas upadku plecach niemal odbiera mu wszystkie siły, z wysiłkiem wybił się z miejsca, sunąc ku człowiekowi w szustokorze. Mimo dysfunkcji, jaką odczuwał, z łatwością udało mu się wyminąć powolnego goryla, który za wszelką cenę próbował odgrodzić go od pracodawcy.
   Enzo zaś zdążył się pozbierać. Widząc, jakie to kłopoty ma jego przyjaciel, porwał z ziemi puginał i zaatakował. Ochroniarz, widząc wzniesione ostrze, zareagował instynktownie, całkiem zręcznie chwytając adwersarza za nadgarstek, po czym boleśnie wykręcił Enzowi rękę, na nowo pozbawiając go oręża. Okrutny okrzyk bólu poniósł się echem po ciemnej uliczce.
   Straży nie było nigdzie widać. Oświetlone żółtawym światłem alchemicznych latarni ulice świeciły pustkami, nie było nikogo, kto mógłby udzielić pomocy. Mimo tego iż kupiec wyraźnie słyszał potępieńcze krzyki, z pewnością nie należące do jego ochroniarza, oczekiwał interwencji władz, gdyż nie było mu śpieszno zostać obrabowanym.
   Nagle poczuł, jak czyjeś ramiona, niczym kleszcze, zaciskają się wokół jego szyi, odcinając dopływ powietrza. Wybałuszył ze strachu oczy, odruchowo odchylił w tył i, wkładając weń całą siłę, na jaką było go stać, wymierzył trzymającemu go człowiekowi cios łokciem w twarz. Zaraz potem czuł, jak uścisk błyskawicznie zwalnia, a udający uprzednio ofiarę napaści mężczyzna cofa się, trzymając jedną ręką za krwawiący nos. Kupiec zauważył, jak kawałek dalej jego ochroniarz szarpie się, z próbującym wydostać się z uścisku rabusiem.
   Giacomo zaklął szpetnie, po czym splunął krwią, jaka napłynęła mu z rozbitego nosa do ust i otarł twarz rękawem. Teatralnie, za nic sobie mając wyraźnie potrzebującego pomocy Enza, wyłamał palce, po czym roztarł prawą pięść we wnętrzu lewej dłoni. Osiągnął zamierzony efekt: kupiec wyglądał, jakby popuścił w spodnie.
   Całość zaś trwała najwyżej dwie sekundy. Falcore odchylił się, po czym wyprowadził cios zwiniętą pięścią, celnie trafiając w szczękę nieszczęsnego bogacza. Jak się zaraz potem zorientował, włożył w uderzenie zdecydowanie więcej siły niż zamierzał. Kupiec odwinął się, plując zmieszanymi z krwią zębami i wyrżnął czołem w pobliską ścianę kamienicy. Jego ciało, zwiotczałe i bezwładne, opadło ciężko na brudną dróżkę zaułka zaraz potem.
   Kiedy Falcore zwrócił się ku walczącemu przyjacielowi, okazało się, że Enzo całkiem dobrze sobie radził, mając za przeciwnika kogoś znacznie silniejszego od niego samego. Zwinnie unikał kolejnych ciosów, raz po razie wyprowadzając uderzenia, które jednak zdawały się nie robić najmniejszego wrażenia na gorylu. Całość natomiast wyglądała jak wyjątkowo kiepska parodia boksu.
   Czas uciekał. Giacomo sięgnął do kieszeni po zapasową szmatkę z nasennym płynem, owinął ją sobie wokół dłoni, po czym ponownie podjął próbę obezwładnienia ochroniarza, z rozpędu wskakując na jego plecy.
   Zaskoczenie, jakie to posunięcie wywołało u byka spowodowało, że na jeden krótki moment opuścił on gardę, zapewne z zamiarem wykonania kolejnego przerzutu przez ramię. Moment tak niedługiej konsternacji wystarczył Enzowi. Szybko zacisnął dłoń w pięść i całą siłą uderzył ochroniarza w splot słoneczny.
   Opiekun nieprzytomnego obecnie kupca stracił dech, czując okropny ból, rozchodzący się po całej klatce piersiowej. Zgiął się wpół, trwając w konwulsjach, po czym zaczął się szamotać, podejmując desperacką próbę złapania powietrza.
   Falcore w ostatniej chwili zeskoczył z pleców przeciwnika. Enzo, wziąwszy zamach, kopnął goryla w twarz, który odchylił się i wzburzając kłęby kurzu upadł na plecy, ciągnąc za sobą szkarłatną wstęgę krwi, która buchnęła mu z ust. Giacomo ukląkł przy pokonanym, z zamiarem dokończenia dzieła, gdyż ten jeszcze był przytomny. Zauważył, że w odsłaniającym uzębienie grymasie bólu jest kilka świeżych ubytków. Delikatnie przyłożył materiał pod nos ochroniarza, który odnalazł w sobie siłę, by jeszcze walczyć o zachowanie trzeźwego umysłu, choćby przez samo gwałtowne kręcenie głową.
   Specyfik był jednak silny i po kilku chwilach zrobił swoje. Rosły mężczyzna stawiał coraz mniejszy opór, aż w końcu znieruchomiał całkiem. Oznaką tego, że żyje była jedynie unosząca się w płytkim oddechu klatka piersiowa.
   Giacomo podniósł oczy na przyjaciela, który opierał się o ścianę jednej z kamienic, dysząc ciężko. Dopiero teraz Falcore dostrzegł, że twarz Enza pokryta jest świeżymi siniakami, jego oczy są spuchnięte, a ze spękanych warg ciekną strużki krwi. Widocznie przeciwnik, z którym musiał stoczyć walkę był wiele bardziej niebezpieczny, niż przypuszczał.
   — Cholera… — Rivolta spojrzał na nieprzytomnego ochroniarza. Sprawiał wrażenie, jakby miał problemy z oddychaniem. — Sukinsyn…
   — Nie jęcz. — Giacomo wstał, uśmiechając się i odrzucił szmatkę w mrok uliczki. — Mamy jeszcze sporo roboty. — Pomóż mi zdjąć z niego ubranie — Wskazał na kupca, którego czoło zastępował teraz jeden wielki krwiak. — i cholera, przywołajmy się do porządku.

[ Dodano: Nie 13 Mar, 2011 ]
Część druga.

   Przed posiadłością Ottaviano Lezario, jednego z ważniejszych Mężów Cadaverry, zdążył zebrać się niemały tłum gapiów. Większość z nich była jednak wyłącznie ciekawskimi obserwatorami bez zaproszenia, chcącymi tylko przekonać się na ile wystawne przyjęcie organizuje najstarszy radny miasta i czy mają żałować, że nie ma ich we wnętrzu wspaniałej, piętrowej posiadłości z piaskowca, z której wnętrza dopływały do nich cudne dźwięki instrumentów i odgłosy szampańskiej, jak można było się domyśleć, zabawy.
   Giacomo i Enzo byli już blisko otwartych na oścież dwuskrzydłowych drzwi, pilnowanych przez oddział zakutych w lekkie zbroje żołnierzy, z czego wszyscy, prócz strażnika zbierającego zaproszenia do cynowego kociołka, siedzieli wokół stołu, przy partyjce kości. Obok nich zaś, oparte o ściany domu, znajdowały się halabardy, topory, obnażone miecze, załadowane, małe kusze i inne rodzaje w każdej chwili gotowej do użycia broni. Wokół posiadłości krążyły dwa trzyosobowe oddziały patrolujące okoliczny teren, by nikt niepostrzeżenie nie próbował wkraść się do wewnątrz przez okno bądź inne, pozbawione ochrony drzwi.
   — Okażcie zaproszenie — polecił strażnik, wyciągając dłoń. Giacomo sięgnął za pazuchę, po czym wyciągnął małą, srebrną monetę i wręczył ją mężczyźnie, którego, co było widać po jego minie, nudziła przydzielona mu praca. Wartownik obejrzał ją uważnie, po czym z beznamiętną miną wrzucił do kociołka na stos identycznych pieniędzy i rzucił okiem na trzymany przez Enza tobołek.
   — Co to? — Wskazał na zawiniątko i skinął na towarzyszy przy stole by się zbliżyli. Złowieszczy chrzęst zbroi zalał złodziei falą gorąca.
   — Prezent dla signori Lezario. — Giacomo zachował pozorny spokój.
   — Proszę to odwinąć.
   Enzo posłał Giacomowi nerwowe spojrzenie. Ten zaś powoli, przyzwalająco skinął głową. Rivolta, wciąż niepewny, położył zawiniątko na stoliku obok kociołka i odwinął materiał. Oczom strażników ukazała się piękna broń, wyglądająca na ceremonialną: szabla o długim łukowatym ostrzu, zamkniętej miedzianej gardzie i rękojeści z kości słoniowej. Wciśnięty była w owiniętą czarną skórą, metalową pochwę ze srebrnymi okuciami.
   — Nie można wnosić broni na teren posiadłości — zauważył wartownik, który wcześniej odebrał im monetę.
   — Toż to prezent dla Męża Lezario! — Giacomo, popisując się aktorskimi zdolnościami, perfekcyjnie udał oburzenie. Lecz strażnik był nieugięty.
   — Taki jest rozkaz. Nie wolno…
   — Młody człowieku. — Falcore objął go ramieniem i nachylił się, aby mieć pewność, że jest poza zasięgiem wzroku i słuchu pozostałych najemników. — Z pewnością signori Ottaviano nie będzie zadowolony, kiedy dowie się, że przemknęło mu koło nosa tak cudowne arcydzieło sztuki militarnej, jak to, które leży na tym stole…
   Wyczarował w dłoni złotą monetę, po czym z lekkim uśmiechem wcisnął ją do rękawicy młodzieńca w zbroi. Ten zaś w zakłopotaniu zająknął się, rozdziawiając usta, czym wywołał u Enza stłumione prychnięcie.
   — A jak myślisz — ciągnął Giacomo. — kogo będzie obwiniał za ten incydent? — Nie wiadomo skąd, w jego ręce pojawił się skórzany mieszek, pękający w szwach od brzęczących monet.
   — No dobrze — zgodził się wartownik, po kryjomu, acz z trudem wciskając woreczek za grawerowany napierśnik. — Zabierzcie to. Ale pamiętajcie. — Pogroził złodziejom palcem. — Mam was na oku.
   Złodzieje weszli do wnętrza posiadłości, skąd dopływał ich zapach przyprawiających o ślinotok potraw, skąd słyszeli skoczną muzykę wyczarowywaną przez różnorakie instrumenty, skąd, będąc podobnym do brzęczenia roju os, uderzał ich recital rozmów, śpiewany przez co najmniej kilka setek gardeł. Zostawiwszy za sobą skorumpowanego młodego najemnika, z trudem powstrzymywali śmiech, jaki cisnął im się na usta.
   Sala balowa, przylegająca do głównego hallu, do której wchodziło się przez szeroki, rzeźbiony w granitowych ścianach łuk, była, ma się rozumieć, całkowicie zatłoczona; pomiędzy długimi, wypełnionymi wyśmienitym, aromatycznie pachnącym jadłem stołami przemieszczały się ważne bądź mniej ważne osobistości miasta Cadaverry: wszystkie odziane w wyśmienite, pyszne stroje, obwieszone różnego rodzajami świecidełkami oraz ozdobami w postaci falbanek, koronek czy wyszywanych motywów. Wszędzie było pełno płacht i peleryn z wielokolorowymi haftami przedstawiającymi indywidualne rodowe herby.
   Niespodziewanie, wyłaniając się zza granitowego łuku, zatrzymał złodziei wysoki, szczupły mężczyzna ubrany w dublet, trzymający w dłoniach podłużną, wąską tubę.
   — Mości panie — rzekł uprzejmie, kłaniając się w pas. — Wasze miano?
   Zachowując niewzruszony spokój, trwając w bezruchu herold obserwował jedynie z wypełniającymi oczy iskrami chciwości, jak złota moneta, darowana przez starszego jegomościa w szustokorze wędruje do wyszytej w dublecie małej kieszonki.
   — Nie jestem nikim ważnym. — Starzec uśmiechnął się porozumiewawczo, kiwnąwszy głową.
   Wraz ze swoim sługą udali się w głąb sali między stoły wypełnione jadłem, pozostawiając za sobą szambelana.
   — Oto cenna lekcja, przyjacielu. — Giacomo wziął z tacy przechodzącego kelnera dwa kieliszki z czerwonym winem, jeden podarował Enzowi. — Przekupić można każdego. Tyle, że jedni cenią się bardziej, drudzy zaś mniej.
   Krążyli pomiędzy stołami od czasu do czasu smakując rozłożone na śnieżnobiałych obrusach przystawki w srebrnych talerzach i miskach, z pozornym zainteresowaniem obserwując akrobatyczne popisy trupy artystycznej wychodzącej na parkiet w przerwach pomiędzy tańcami. Ich rzeczywistym celem nie był jednak sielankowy, obfitujący w ucztę dla podniebienia i oka pobyt na wystawnym przyjęciu.
   Pierwszym punktem planu realizowanego we wnętrzu posiadłości Ottaviano Lezario było odnalezienie gospodarza, co było, zważywszy na niewiarygodne wręcz tłumy przebywające na zabawie, rzeczą niełatwą. Wszędzie przewijały się bardziej lub mniej znane twarze osób, które były bądź zostaną pozbawione czegoś wartościowego, jeżeli nie całego, rozpaczliwie wołającego dwójkę złodziei o opiekę, spoczywającego w mrocznych zakątkach zakurzonych skarbców, bajecznego majątku.
   — Patrz. — Odrywając przyjaciela od półmisku z krewetkami, dyskretnie wskazał znajdujące się w oddali drzwi, strzeżone przez dwóch wartowników w zbrojach podobnych do tych, jakie mieli na sobie najemnicy na zewnątrz posiadłości. Obaj mieli przy pasie sejmitary przywiązane jedynie za pomocą wytrzymałych sznurów. — Skarbiec znajduje się w tamtym pomieszczeniu, za ruchomą biblioteczką. Drzwi prowadzą do gabinetu Ottaviano. Swoją drogą, wykonane są ze stalodrzewia, więc wyważenie odpada, nie przebijemy się. Zamek to też jakieś wymyślne, nowoczesne diabelstwo, wytrychem nie da rady go otworzyć. Do tego jeszcze ci dwaj…
   — To co? — zaciekawił się Enzo. — Wchodzimy przez okno?
   — W gabinecie nie ma okien.
   — Jak w takim razie chcesz dostać się do środka?
   — By wykurzyć spod drzwi straż, będzie nam potrzebny Lezario. Drzwi otworzymy jedynie kluczem, miejmy więc nadzieję — Falcore nerwowo rozejrzał się wokół. — że mój człowiek się zjawi.
   — Co? Jaki człowiek?
   — Dość gadania, czas ucieka.
   Raz jeszcze wkroczyli w zasłonę stworzoną przez gromadę ludzi, wytwarzającą przyprawiający o migrenę tumult. Zwinnie przemieszczając się do przodu, chwytali uszami strzępy rozmów toczących się na różne tematy: polityczne, artystyczne, plotkarskie. Zapach potu mieszał się z intensywnym aromatem perfum.
   Giacomo zdał sobie sprawę, że ubranie się w gruby szustokor było fatalnym pomysłem; czuł jak płócienna koszula pod nią nieprzyjemnie lepi się do ciała. Wstrząsnęły nim powodowane nadmiernym gorącem mdłości, zakręciło się w głowie.
   Odnaleźli gospodarza dziesięć minut później: Ottaviano Lezario, starszy, lekko przygarbiony jegomość, przybywał w towarzystwie ważniejszych, miejskich urzędników, sącząc mlecznego koloru wino z wysokiego kieliszka.
   Enzo jednym łykiem opróżnił swój kieliszek z resztki trunku, jaka w nim została i wręczył naczynie Giacomowi.
   — No to idę. — Otarł usta rękawem i śmiałym, wcisnął przyjacielowi podłużne zawiniątko i zdeterminowanym krokiem ruszył w kierunku gospodarza, wyciągając zza szaty pudełeczko z ciemnego drewna, z którego ostrożnie wydobył talię kart.
   W gronie świetnie bawiących się dostojników, w tym Męża Lezario, zapadła niezręczna cisza, kiedy pomiędzy nich wstąpił ubrany jak łachmaniarz młodzieniec, który z szacunkiem ukłonił się przed gospodarzem. Zaraz potem pokazał on wszystkim talię kart, jaką trzymał w dłoni.
   — Świetnie! — ucieszył się któryś z stojących bliżej bogaczy. — Pokaz iluzji!
   Wiele kosztowało Enza, by w tym momencie nie wybuchnąć śmiechem, czym zniweczyłby przygotowywany tygodniami plan. Wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik, chodzić niczym w zegarku. Zagryzł wargi tak mocno, aż poczuł słodki smak krwi. Skutecznie powstrzymało go to przed atakiem śmiechu.
   Znalazł w talii naderwaną kartę. Wszystkie inne przełożył na spód, by ta jedna była na samym wierzchu.
   — Panie — zwrócił się do Ottaviano. — Proszę zapamiętać kartę, którą teraz pokażę.
   Chwycił przód karty i pociągnął w taki sposób, by ledwo widoczny, znajdujący się pod nią proszek nasenny zgarnąć prosto do kieliszka dostojnika. Drobniutkie, białe ziarenka, wchodząc w kontakt z mlecznym winem rozpuściły się natychmiastowo, nie pozostawiając po sobie śladu: żadnych unoszących się z kieliszka podejrzanych oparów, zmiany koloru bądź smaku alkoholu.
   Ottaviano delikatnie kiwnął głową na znak, że zapamiętał. Enzo błyskawicznie przetasował talię i wyciągnął zeń pierwszą lepszą kartę.
   — Czy to ta?
   — Nie.
   To był czas na popis umiejętności aktorskich. Enzo popatrzył na Ottaviano z niedowierzaniem, które błyskawicznie przeistoczyło się w zażenowanie. Odchrząknął i chowając karty za szatę błyskawicznie oddalił się do Giacomo, znikając za murem gości. Za jego plecami szyderczy śmiech możnych powoli nikł w zasłonie gwaru rozmów zmieszanych z nieprzerwanie grającymi wesoło skrzypcami.
   — Jak poszło? — Giacomo, stojąc tam, gdzie Enzo go opuścił, wciąż sączył czerwone wino.
   — Sztuczka się nie udała — odparł Enzo z zasmuconą miną. Po chwili jednak nie wytrzymał i uśmiechnął się, kiwając potwierdzająco głową. Falcore klepnął go serdecznie w ramię, oddał zawinięty w materiał miecz.
   — Stary pierdziel jedynie stoi z tym kieliszkiem w ręku — mruknął. — Zbyt prędko tego wina nie wypije, muszę mu pomóc.
   Szybkim krokiem udał się w kierunku gospodarza. W drodze sięgnął do kieszeni szustokoru, gdzie ukrył uprzednio niewielką fiolkę z bezbarwną cieczą. Wlał specyfik do wina, zakręcił kieliszkiem, po czym upił nieco powstałej mieszanki. Smak cierpkiego wywaru był wprost okropny, który w połączeniu z mdłościami wywołanymi przez wysoką temperaturę o mało co nie wywołał u złodzieja wymiotów.
   Mimo tego wiedział, że alchemiczny dekokt, który wlał do wina zaczyna działać. Ciecz, jakby osiadła na krtani, pozostawiając po sobie uczucie, jakby coś uciskało całą szyję. Była to kolejna innowacja wynaleziona przez alchemików, sztucznie wzmacniająca głos, wskutek czego heroldowie i wieszcze nie musieli za bardzo nadwyrężać strun głosowych, by ogłosić to, co do ogłoszenia mieli. Oczywiście z powodu ceny rynkowej tegoż wspaniałego dekoktu nie każdy mówca mógł sobie na niego pozwolić.
   Drugi raz tego wieczora Ottaviano Lezario z zażenowaniem był zmuszony przerwać interesującą konwersację z kilkoma ważnymi osobistościami Cadaverry, z którymi zawarcie przyjaźni mogłoby wyjść tylko na dobre. Tym razem przeszkodził mu starszy mężczyzna w krwistoczerwonym szustokorze. Doprawdy, na tym świecie nie ma już żadnych świętości.
   — Moje uszanowanie signori Lezario! — Giacomo wzniósł kieliszek w pozdrowieniu. Jego głos zdolny był przebić się nawet przez wszechobecny gwar. — W moich stronach, kiedy ktoś świętuje swoje urodziny, mamy zwyczaj wzniesienia za niego toastu…
   Ottaviano zbaraniał słuchając tego idiotycznego, nie mającego żadnego sensu wywodu. Na końcu języka miał już zdanie „Czy ja pana znam?”. Byłby je zadał, gdyby nie entuzjastyczna reakcja jego przyszłych wspólników. Cała grupa zasalutowała kieliszkami w geście aprobaty, zwracając się ku starcowi.
   — Wznoszę ten toast — Falcore, z uśmiechem satysfakcji na twarzy, raz jeszcze wzniósł kieliszek wina ku sklepieniu pomieszczenia. — za drogiego jubilata, signori Ottaviano Lezario. Niechaj mu się wiedzie!
   Cała sala, wydzierając gardła w nieprawdopodobnym ryku powtórzyła ostatnie zdanie, zgodnie wznosząc kieliszki, kufle, szklanki, nabite na widelce kawałki mięsiwa i wszystko inne, co było pod ręką. Gospodarz, zmuszając się do sztucznie życzliwego uśmiechu również to uczynił, po czym, idąc za resztą sali upił nieco mlecznego wina. Kiedy odjął kieliszek od ust, z zadowoleniem spostrzegł, iż natrętny staruszek w szustokorze gdzieś zniknął. Wspaniale, mógłby iść nawet w diabły, byleby więcej nie przeszkadzał, pomyślał wracając do tematu rozmowy.
   — Co teraz? — Enzo przełknął krewetkę, spod ukosa obserwując Ottaviano, który śmiał się i żywo udzielał się w sprawach mało obchodzących złodzieja.
   — Czekamy. Daj mi odtrutkę. — Falcore silił się na szept, jednak mówił zupełnie normalnie. Po przełknięciu kolejnego, danego przez Enzo specyfiku, tym razem koloru lekko zielonego, odzyskał normalny ton mowy. — Lepiej jednak będzie, jeżeli przeniesiemy się w pobliże gabinetu.
   Tak też zrobili. Przez około dziesięć minut stali przy jednym ze stołów, najbliżej drzwi ze stalodrzewia, udając, że do reszty pochłonięci są niezwykle interesującą konwersacją, której podstawą był niedawno rozbrzmiały skandal dotyczący żony jednego z Mężów, której to mąż złapał ją na cudzołożeniu.
   W ciągu tego jakże krótkiego czasu, obaj potwierdzili swoją teorię mówiącą, że na różnorakich przyjęciach, zwłaszcza organizowanych przez kogoś, kto nie narzeka na brak funduszy, naprawdę wiele się może zdarzyć. Byli napastowani przez, zdaje się żądne przygód szlachcianki(co ciekawe, były dwie: młoda i stara i jak nietrudno się domyśleć, młódka trafiła się Enzowi), jednak oni byli silni, zważywszy na plan, który musieli dociągnąć do końca. Poza tym kilku, kompletnie spitych gości pobiło się o jakąś błahą sprawę, w ruch nawet poszły krzesła. Co dziwne, straż pozostawiła ich samych sobie, nie skłaniając się ku interwencji.
   Po nerwowym okresie, zdawałoby się niemożliwe ciągnącego się oczekiwania, według precyzyjnego planu złodziei, stało się to, co miało się stać. Z początku okoliczni goście zupełnie nie reagowali na tworzące się w drugim końcu sali poruszenie, lecz z czasem nerwowe szmery rozprzestrzeniły się po zebranych niczym mór. Minstrele zaprzestali gry, z ciekawością wyglądając za balustradę balkonu. Dopiero wtedy, gdy ogólna wrzawa ścichła nieco, spanikowane nawoływania o pomoc rozbiegły się echem wśród granitowych ścian:
   — Ratunku! Na pomoc! Mąż Lezario nieżywy!
   Miotając groźbami, przez tłumy przeciskała się straż, będąca najbliżej centrum zdarzenia. Użyto nawet pałek, by stłamsić opór stawiany przez podpitych urzędników. Ujawnili się wciśnięci pomiędzy gości książęcy szpicle, dobywając sztyletów, gotowi do ataku i ochrony nieprzytomnego gospodarza.
   Giacomo odwrócił się; dwójka pilnujących drzwi żołnierzy opuściła miejsce warty, chcąc dołączyć do grupy chroniącej Ottaviano. Gdy tylko zniknęli za nieruchomym, trwającym w zaciekawieniu motłochu, Falcore pociągnął przyjaciela za rękaw szaty, energicznie ścierając wolną dłonią siatkę sztucznie powstałych zmarszczek do momentu, aż twarz miał zupełnie gładką..
   — Zachowaj dystans — polecił. — Ale też nie podchodź za blisko.
   Bez dalszych, zbędnych słów z determinacją ruszyli w kierunku gabinetu. Enzo, słuchając prośby przyjaciela nie szedł tuż za nim. Kiedy Giacomo był już prawie obok drzwi, zjawił się „człowiek”, o którym Falcore wspominał tej nocy.
   Młoda, wyjątkowo urodziwa służka w czarnej, ubrudzonej kurzem spódniczce, białym fartuszku i czepku na głowie dopadła Giacomo, rzuciwszy mu się na szyję i podarowała mu namiętny pocałunek. Enzo widział, jak wciska złodziejowi w dłoń mały, mosiężny kluczyk. Wciąż stał w bezpiecznej odległości, ale był na tyle blisko, by wyłowić szczegóły krótkiej, toczącej się między fałszywymi kochankami rozmowy. Fałszywymi przynajmniej dla Giacomo.
   — Nie zostawisz mnie, prawda? — Dziewczyna mówiła szybko, zaś w jej głosie wyraźne było zdenerwowanie.
   — Nie. — Falcore, stwarzając pozory, że jemu zależy na niej tak samo, mówił, trzymając dłonie na jej policzkach.
   — Jak wrócisz, zabierzesz mnie stąd?
   — Zabiorę.
   — Obiecujesz?
   — Tak.
   Rozstali się szybko. Służka pobiegła w głąb sali, zaś Giacomo zabrał się za otwieranie drzwi.
   Niedługo potem dwójka złodziei znalazła się w pozbawionym okien gabinecie. W środku tliły się alchemiczne lampy, nurzając pokój w żółtawym świetle, przypominającym wdzierające się przez szyby promienie zachodzącego słońca.
   — Niech zgadnę. — Enzo zabrał się za penetrowanie pięknie rzeźbionego, mahoniowego biurka. — Wrócisz po nią, pojmiesz ją za żonę i zapewnisz życie w dostatku i luksusach?
   — Nie żartuj. — Falcore, uprzednio zamykając drzwi na klucz, z uśmiechem podszedł do ogromnego regału, uginającego się pod ciężarem wielu setek książek. — Która to była pozycja?
   Rivolta zdążył już wypełnić kieszenie garścią niezwykle wartościowych gryfich piór, używanych przez zamożniejszych skrybów, rzadkimi okazami numizmatycznej kolekcji oraz laskami czerwonego laku, który, bądź co bądź, zawsze mógł przydać się choćby do tworzenia podrobionych pieczęci.
   Tymczasem Giacomo odnalazł książkę, za która miała ukrywać się dźwignia otwierająca tajne przejście do skarbca. Odrzucił elegancką laskę i wyciągnął z biblioteczki opasły tomik Dawnych romansów. Nic się nie stało. Popatrzył chwilę na oprawioną w skórę książkę, na odręcznie zapisany pięknym, kaligraficznym pismem tytuł.
   — Nie wiedziałem, że Lezario czyta takie bzdury. — Rzucił z pogardą tomik na ziemię.
   — Bzdury? — spytał Enzo, spoglądając na lekturę. — Myślałem, że taki oświecony czerep jak twój, należący wszakże do jednego z najbardziej poczytnych pisarczyków Cadaverry i do najbardziej wrednego złodzieja jakiego znam, doceni klasykę literatury romantycznej, jaką pozostawili po sobie nasi zacni przodkowie.
   — Czyżby alkohol uderzył ci do głowy?
   Falcore zbadał pustkę powstałą po brakującym woluminie. Jakby popychany wrodzonym odruchem przycisnął tylną ściankę biblioteczki. Tajny przełącznik zagłębił się kilka centymetrów w ścianę, po czym powoli powrócił na swoje miejsce. Ciszę rozerwał hałas wprawionych w ruch mechanizmów i łańcuchów, powoli obracających olbrzymi, ciężki regał, który po dłuższej chwili stanął bokiem, ukazując mroczny, zupełnie ciemny korytarz, z którego biło wilgocią i stęchlizną.
   Kiedy praca ukrytych gdzieś we wnętrzu ścian urządzeń ustała, uruchomiły się alchemiczne zapalniki, zapalając umieszczone na ścianach korytarza w równych odstępach pochodnie.
   Enzo podał zawiniątko Giacomowi. Ten odwinął materiał i obnażył ostrze szabli. W czystym srebrze, jak od powierzchni lustra, odbijał się blask pochodni, rozświetlając wykonany rytami napis, godny prawdziwie bezlitosnego zabójcy: „Nie miej litości dla wrogów, jako że oni również ci jej nie okażą”.
   — Ach, Cinzia… — szepnął z czułością, gładząc grzbiet broni. — Myśleli, że cię oddam. Nic podobnego, przecież jesteśmy nierozłączni, prawda?
   Nie doczekał się odpowiedzi. Schował więc szablę z powrotem do pochwy, odłożył ją na bok i zaczął szarpać się z zapięciami szustokoru. Chwilę później stał ubrany tak samo, jak przed napaścią na kupca, tyle że na śnieżnobiałej koszuli odznaczały się olbrzymie plamy potu. Enzo zaś zrzucił płaszcz i sięgnął do prowizorycznego garbu, który, jak się okazało, tworzyły dwa pojemne, płócienne worki. Rzucił jeden wspólnikowi i wspólnie zaczęli schodzić w dół ciasnego korytarza.
   Kroki niosły się echem na drugi koniec przejścia; z każdym stuknięciem obcasów o kamienną posadzkę w złodziejach wzmagała się adrenalina, czuli narastające podniecenie wywołane coraz to bliższym celem. Z sufitu, spomiędzy licznych pajęczyn sypał się tynk, z popękanych kamiennych ścian dochodził nieprzyjemny odór wilgoci. Jednak obaj złodzieje wiedzieli, że jest to zwykły chwyt. Zwykła sztuczka mająca na celu odstraszyć amatorów łatwego zarobku. Zniszczony korytarz miał stworzyć pozory nieodwiedzanego miejsca, może nawet nawiedzonego. Z pewnością nikt nie chowałby swoich kosztowności w cuchnących, obrastających pajęczynami lochach. A ukryte przejście za regałem mogło być powodem chęci ukrycia tajemniczego zła, mającego się kryć w tych korytarzach, bądź też jako zamaskowania podziemnej drogi ucieczki w razie oblężenia miasta czy innego, podobnego kataklizmu.

[ Dodano: Nie 13 Mar, 2011 ]
Część trzecia.

   Po dłuższym marszu przypuszczenia rabusiów potwierdziły się. Ukryty korytarz prowadził prosto do dużego, kwadratowego pomieszczenia. Znajdowały się w nim ornamentowane skrzynie z cedrowego drewna, dziesiątki tysięcy poukładanych na kilka górek, lśniących złotem monet, zaś w głębszej jego części piękne, paradne zbroje, broń z drogich metali, wysadzana szlachetnymi kamieniami, wierne reprodukcje arcydzieł malarskich w złotych ramach, marmurowe posągi. W stojącym tu regale można znaleźć było pochodzące sprzed wielu wieków oryginalne rękopisy kilku najznamienitszych pisarzy i poetów, za które niejeden kolekcjoner dałby sobie uciąć obie nogi.
   To było wręcz niewiarygodne, ileż bogactw leżało w piwnicach posiadłości Ottaviano Lezario. Można by za nie kupić kilka wiosek, jeżeli nie jeden potężny zamek, a i tak zostałoby więcej niż pół kwoty, jaka się tutaj znajdowała.
   Nie było czasu na zadumę. Złodzieje podeszli do stosów luźno leżących monet i zaczęli chciwie zgarniać je do worka.
   — Dosyć. — Giacomo zakończył wsypywanie pieniędzy, kiedy wór miał już w ćwierci pełny. — Nie samymi pieniędzmi człowiek żyje!
   — Racja.
   W mgnieniu oka zabrali się za łamanie zabezpieczeń drewnianych, bezwartościowych, acz wytrzymałych skrzyneczek, w których znaleźli w szczególności biżuterię, ale także stare monety z numizmatycznej kolekcji. Później wyszukali mniejsze, cenne obrazy, które owinęli dla zabezpieczenia zwojami grubego płótna i ustawili przy wyjściu, by, po zakończonej robocie zabrać je ze sobą. Poza tym do worków trafiły złote świeczniki i inne elementy drogiej zastawy, kilka starych ksiąg oraz mała broń paradna w postaci srebrnych sztyletów i noży, wysadzanych do tego różnymi klejnotami.
   Zajęci szabrowaniem, skupiwszy się na wybieraniem najcenniejszych skarbów Ottaviano Lezario nie słyszeli, jak wiele par ciężko obutych stóp schodziło po schodach. Nie słyszeli chrzęstu lekkich napierśników, zdenerwowanych, jak również przyspieszonych przez ekscytację i wzmagającą się adrenalinę oddechów. Dlatego wielkim zaskoczeniem było dla nich obu, kiedy za swoimi plecami usłyszeli powolne klaskanie opatrzonych w skórzane rękawiczki dłoni.
   — Widmowy Złodziej i jego wspólnik — rozległ się głos. — Dobry wieczór.
Odwrócili się odruchowo, odrzucając prawie wypełnione, ciężkie worki. Mężczyzna, do którego owy głos należał, stał w otoczeniu trzech żołnierzy, mających przy pasach nagie, jednoręczne miecze. Sam zaś uzbrojony był w rapier z koszową gardą, który wetknięty był za skórzany pas.
   — Pozwolą panowie, że się przedstawię — kontynuował z teatralną patetycznością. — Ettore Riprezze — Ukłonił się. — Do usług.
   Dotąd złodzieje, zaskoczeni nieco zaistniałą sytuacją, obdarowywali obcego nieufnymi, podejrzliwymi spojrzeniami, trwając w bezruchu i oczekując na dalszy rozwój wypadków. Lecz dziwny ton, z jakim obcy się przedstawił, jego pewność siebie, a także świadomość obecności uzbrojonych najemników, sprawiły, że Giacomo szybkim ruchem chwycił za rękojeść szabli, gotowy stanąć do walki. Riprezze był o dziwo szybszy.
   — Nie radziłbym! — Wzniósł palec w ostrzegawczym geście, niczym opiekun dający reprymendę podopiecznemu. Pstryknął palcami.
   Strażnicy stojący za jego plecami, jakby znikąd wyczarowali pistolety skałkowe. Złowrogi trzask naciąganych kurków odbił się echem w powietrzu, uciskając piersi złodziei, odbierając dech. Gwardziści błyskawicznie wzięli złodziei na cel. Pukająca do drzwi śmierć powstrzymała Giacoma od wyszarpnięcia broni z pochwy. Bezradnie opuścił ręce.
   — Wyrokiem Inkwizycji — Ettore, przywołując na twarz demoniczny, szyderczy uśmiech pewnego zwycięzcy, jak gdyby nigdy nic splótł przed sobą dłonie. — za liczne grabieże, oszustwa, perfidne manipulacje, zwodzenie służb porządkowych i stawianie oporu jej przedstawicielom oraz usiłowanie zabójstwa miejscowego przedstawiciela urzędu zostajecie skazani na śmierć. Wyrok odbędzie się jutro w południe, dotychczas zostaniecie przetrzymani w więzieniu Cadaverry. Zdajcie wszelką broń, jaką przy sobie macie i nie stawiajcie oporu. W przeciwnym razie będziemy zmuszeni użyć siły.
   Plan był dopracowany w każdym możliwym szczególe, układany przez bite kilka miesięcy. Miał być ich największym zorganizowanym dotychczas skokiem, po którym złodzieje wzbogaciliby się niewyobrażalnie. Nie było miejsca na jakiekolwiek potknięcia czy problemy. Miała to być zbrodnia doskonała, godna Widmowego Złodzieja. Dlatego ból wywoływany nie
„Przekupić można każdego. Tyle, że jedni cenią się bardziej, drudzy zaś mniej.”

2
ciąg dalszy:


Dlatego ból wywoływany niepowodzeniem, do tego faktem zbliżającego się końca żywota był wiele większy.
____Giacomo Falcore, walcząc ze wzbierającym się w jego duszy gniewem, odwiązał szablę od pasa. Dwóch najemników, odłożywszy pistolety, podeszło do dwójki złodziei, wyciągając ręce po broń. Trzeci z nich, stojący wciąż na schodach, za plecami inkwizytora, nie zdejmował z celu dwójki szubrawców, przenosząc lufę raz na jednego, raz na drugiego.
____Czas niemożliwie zwolnił. Falcore spojrzał na przyjaciela, który również patrzył na niego, lecz z żądzą mordu malującą się w oczach. Powoli, w ślimaczym tempie, podniósł nieco nogę i tupnął, udając, że rozgniata niewidzialnego insekta. Przekaz był jasny i klarowny.
____Zabić.
____Ledwo zdążył potwierdzić odbiór komunikatu skinieniem głowy, gdy Enzo jakby wyczarował z rękawów dwa wąskie, długie sztylety z rękojeścią bez jelca. Zdezorientowany najemnik nie miał czasu na reakcję; ostrza wbiły mu się w płuca, a on zacharczał, plując wokoło krwią.
____Zanim jego towarzysz zdążył zorientował się, co się dzieje, Giacomo płynnym ruchem wyszarpnął szablę z pochwy i wykonał zamaszyste cięcie na odlew, mierząc w odsłonięte gardło wartownika. Cinzia zaśpiewała dźwięcznie, tnąc ze świstem gęste, zatęchłe powietrze. Ostrze rozcięło arterie, ciągnąc za sobą karminową smugę; chwilę potem krew buchnęła szerokim strumieniem, upodabniając śnieżnobiałą koszulę Giacomo do rzeźnickiego fartucha.
____Wartownik, znajdując w sobie siłę, by podnieść dłonie do prawie odciętej głowy zagulgotał niczym indyk i padł na twarz, tworząc wokół szkarłatną kałużę. Na ustach, kiedy już zastygł w bezruchu, pękały jeszcze pojedyncze bąbelki krwi.
____Trzeci członek oddziału, w momencie, gdy złodzieje zaczęli zabijać jego towarzyszy, strzelił; pokój wypełnił kłąb gęstego czarnego dymu, odgłos wystrzału długo wibrował w kamiennych ścianach. Panika, jaka owładnęła ciałem wartownika od stóp po głowę, nie pozwoliła jednak mu precyzyjnie wycelować. Pocisk świsnął kilka milimetrów obok ucha Enza. Rivolta, wyciągnąwszy sztylety z klatki piersiowej najemnika, który zechciał podjąć próbę obezwładnienia go i w mgnieniu oka doskoczył do młodzika z pistoletem, po czym wymierzył mu kilka szybkich pchnięć, dziurawiąc napierśnik w miejscu żołądka i żeber. Bezwładne ciało wartownika padło na schody, tworząc okropny hałas.
____Ettore Riprezze, widząc, jak Widmowy Złodziej prawie odcina głowę jego podkomendnemu, zareagował natychmiast. Drugiego złodzieja postanowił zostawić najemnikowi, który jeszcze pozostał przy życiu. Inkwizytor zwinnym ruchem dobył zza pasa wierny rapier i bez dłużej chwili zastanowienia wykonał wypad. Był pewien, że trafi.
____Widmowy Złodziej, odzyskawszy pełnię świadomości po zadaniu morderczego cięcia, złowił kątem oka wymierzone ku niemu ostrze rapiera. Uskoczył przed nim, dla bezpieczeństwa dodatkowo przyjmując paradę. Inkwizytor nie dawał za wygraną. Popisując się szermierczym kunsztem, raz za razem wyprowadzał skośne cięcia, nieraz kończąc je zwinnymi fintami, czym zmusił przeciwnika do nie lada gimnastyki. Giacomo odskakiwał, parował ciosy, czekając na stosowny moment do ataku. Lecz on, z każdą wydłużającą się sekundą, kiedy mięśnie rozpalał trudny do zniesienia ból, nogi wiotczały ze zmęczenia, a oddech przyspieszał potęgowany zmęczeniem i adrenaliną, nie nadchodził.
____Falcore spostrzegł, jak ostatni z wartowników pada pod naporem ciosów Enza. Zamiast sposobności do wyprowadzenia kontry, nadchodziło wybawienie.
____Enzo Rivolta odwrócił się ku walczącym, z trzęsącymi się od nadmiaru emocji dłońmi, z pewnością siebie i przerażającym łaknieniem krwi odznaczającym się w oczach, obrócił sztyletami, przyczajony do ataku niczym pantera.
____Chrzęst płytowej zbroi, odbijający się echem w ciasnym korytarzu wybił go z rytmu. Odruchowo spojrzał na schody. Z ich szczytu zbiegał kolejny wartownik, zakuty w pełną zbroję i garnczkowy hełm. Uzbrojony był w stalową tarczę i długi obosieczny miecz. Jego pojawienie się na polu walki postawiło złodziei na przegranej pozycji.
***
____Mąż Cadaverry, Ottaviano Lezario leżał nieprzytomny na podłodze, otoczony tłumem spanikowanych gapiów. Pochylał się nad nim inkwizytor z haczykowatym nosem, próbując ocenić jego obecny stan. Kiedy wyczuł puls wstał, poprawił klapy kamizeli i zwrócił się do podkomendnych:
____— To on. Idziemy.
____Riprezze oraz czterech podlegających mu strażników zostawiło śpiącego w najlepsze urzędnika, kierując się ku drzwiom gabinetu. Mijając osobistą straż Lezario czuli na sobie ich chłodne, podejrzliwe spojrzenia. Jednakże mieli rozkaz, by bez względu na okoliczności nie niepokoić inkwizytora i nie przeszkadzać w pracy jemu oraz będących z nim najemników.
____Ettore otworzył drzwi kluczem, który otrzymał wcześniej od gospodarza. Od razu w oczy rzuciło się biurko w otwartymi szufladami – znak, że Widmowy Złodziej rozpoczął już plądrowanie skarbca. Zaraz potem dostrzegł olbrzymi regał odsłaniający wąskie, rozświetlone blaskiem pochodni przejście.
____— W czwórkę schodzimy na dół. — Wskazał trzech żołnierzy w lekkich kirysach. Następnie zwrócił się do ciężkozbrojnego najemnika. — Ty stoisz na górze i czekasz. Gdyby na dole działo się coś podejrzanego, od razu schodzisz i zabijasz każdego, kto nie jest ci znany. Rozumiesz?
____— Tak jest!
____Oddział zszedł cichcem na dół, pozostawiając wartownika z zaszczytnym zadaniem. Lecz ten i tak sądził, że wszystko pójdzie gładko i nie będzie potrzebna jego interwencja. Po długiej chwili nieustannej ciszy z zamyślenia wyrwał go odgłos wystrzału, zaraz potem łomot – upadanie opancerzonego ciała na kamień. Dobrze znał ten dźwięk, w końcu robił w straży nie od dzisiaj.
____Obnażył ze skórzanej pochwy długi, nieco wyszczerbiony miecz, wziął do ręki stalową tarczę. Zgodnie z rozkazem zbiegł w dół, gotów do ataku, przepełniony ekscytacją na myśl o zbliżającej się walce. U dołu schodów dojrzał nieżywego kompana i stojącego nad nim obdartusa ze sztyletami w dłoniach. Żuchwa zwarła się mocno, usta ścięły niebezpiecznie. Gniew stał się przewodnikiem w nadchodzącym pojedynku.
***
____Żołnierz wyprowadził silne cięcie z góry, zdolne rozłupać czaszkę na pół. Enzo zdołał uskoczyć, jednak uderzył ramieniem o ścianę. Przykucnąwszy lekko szykował się do ataku, oceniając swoje położenie.
____Człowiek w zbroi był powolny z powodu dzierżonego rynsztunku, co dawało Enzowi dużą przewagę. Jednak ciasny korytarz uniemożliwiał złodziejowi wykonywanie pewnych uników, a do tego nie miał on pewności czy sztylet będzie zdolny przebić się przez grube warstwy metalu, ciążące na przeciwniku.
____By zyskać czas potrzebny na podniesienie ciężkiego miecza wyprowadził uderzenie tarczą, omal nie miażdżąc pozbawionego osłony Enza. Rivolta stracił na moment równowagę, próbując otrząsnąć się z bólu, po czym odskoczył do wnętrza skarbca, uciekając przed zasięgiem miecza.
____Wtem żołnierz, zasłoniwszy się tarczą, rozpoczął szarżę, wznosząc ostrze ponad hełm. Enzo czekał na odpowiedni moment. Kiedy przeciwnik był wystarczająco blisko, przeturlał się na bok. Pchany impetem strażnik nie mógł w odpowiednim momencie się zatrzymać i runął prosto w kolekcję paradnych zbroi, zupełnie tracąc równowagę.
____Rivolta wybił się z miejsca, skoczył, wznosząc oba ostrza do pchnięcia. Ciężkozbrojny jednak w porę osłonił się tarczą, po czym całą siłą uderzył nią w złodzieja, który okręcił się, lecz zdołał utrzymać na nogach. Wstał, odrzucając kawał stali i ścisnął oburącz rękojeść miecza. Złodziej, któremu krew obficie płynęła z kompletnie poharatanych warg i złamanego nosa, przyjął postawę bojową, cierpliwie czekając, aż przeciwnik wyprowadzi atak.
____Strażnik wziął zamach, dając się wciągnąć w pułapkę. Enzo cisnął jednym sztyletem, który z metalicznym brzdękiem odbił się od stalowego napierśnika. Bezsensowne z pozoru posunięcie zdezorientowało żołnierza na jeden krótki moment.
____Tyle w zupełności wystarczyło. Enzo jednym susem doskoczył do przeciwnika i błyskawicznie, ściskając oburącz sztylet, pchnął go w miejsce, gdzie obojczyk przechodził w szyję. Usłyszał tylko stłumione stęknięcie bólu i zaraz potem strażnik upadł na kolana, wypuszczając miecz. Wtem złodziej podniósł jego broń i wkładając w cios tyle siły, na ile było go stać, zagłębił ostrze w napierśniku, które z łatwością się przezeń przebiło i wyrosło z pleców, ociekając rubinową posoką. Najemnika opuściło życie.
____Tymczasem Giacomo czuł jak opuszczają go wszelkie siły. Inkwizytor był niezwykle szybki i wytrzymały – wciąż atakując nie zmęczył się choćby trochę. Widmowy Złodziej miał kilka sposobności, by zaatakować i regularnie z nich korzystał, jednak Riprezze był w parowaniu równie biegły jak w atakach.
____Falcore raz jeszcze spróbował wyprowadzić pchnięcie. Inkwizytor wykonał zbicie. półobrotem zmienił położenie i wykorzystując jego impet ciął na skos, raniąc przeciwnika w ramię. Giacomo stęknął z bólu i odskoczył, składając paradę. Zaatakował, robiąc wykrok, następnie fintą zmieniając trajektorię kolejnego kłucia. Riprezze sparował. Skontrował zamaszystym cięciem od boku, głęboko rozcinając skórę na klatce piersiowej złodzieja. Następnie zdradzieckim kopnięciem w brzuch wybił z rytmu i wziął zamach.
____Widmowy złodziej, w rozpaczliwej próbie ratowania życia rzucił się na pobliski stos monet, rozsypując wokół złote krążki. Upuszczona szabla ześliznęła się w dół stoku z pieniędzy.
____Impuls był błyskawiczny. Giacomo ścisnął w garści monety i sypnął nimi w twarz inkwizytora. Ettore odruchowo zasłonił się wolną ręką, cofając się o krok. Cinzia, podniesiona z podłogi, raz jeszcze przecięła powietrze z cichym śpiewem w głuchej ciszy.
____Riprezze, otwierając oczy, ku swojemu przerażeniu dostrzegł płomień pochodni odbijający się w srebrnym ostrzu miecza. Nie miał szans na sparowanie nadchodzącego ciosu. Nawet na unik.
____— Nieee! — wydarł gardło w panice, czując oddech śmierci na karku. Cinzia, bezlitosna, jakby rzeczywiście obdarzona własnym życiem, zanurzyła pod sercem wysłannika inkwizycji, rozsyłając po jego ciele falę obezwładniającego, przerażającego zimna, pozbawiając władzy w każdym mięśniu, zmuszając do ostatniego, rozpaczliwego tchnienia, wysysając każdą, choćby najmniejszą cząstkę życia, karmiąc się krwią aż po głownię.
____Giacomo, stanowczym ruchem wyciągnął z ciała Ettore ostrze. Inkwizytor upadł ciężko, hałaśliwie. Widmowy Złodziej ukląkł nad nim i palcami zamknął mu martwe, pozbawione blasku życia oczy.
____— Jesteśmy złodziejami — Spojrzał na Enza, oddającego podobną posługę pozostałym poległym strażnikom. — nie zaś mordercami. Staramy się unikać walki, lecz potrafimy odebrać życie jeżeli to konieczne. W obronie swoich własnych. Bogowie, jeżeli mnie słyszycie, przyjmijcie do swego królestwa te niewinne dusze.
____Wstał, odszukał pochwę szabli. Przypiął ją do pasa i schował broń. Nie był specjalnie religijnym człowiekiem, ale uważał, że polegli z rąk jego oraz Enza, zwłaszcza inkwizytor Riprezze, wierzyli w bogów. Prośba o wstawiennictwo, nawet płynąca z ust pospolitych złodziei była sprawą honoru.
____Z dziwnym uczuciem wypełniającym dusze, obaj zarzucili ciężkie worki z łupami na ramiona. W skarbcu na powrót zrobiło się cicho. Ponownie zwrócili uwagę na nieprzyjemny zapach stęchlizny i wilgoci.
____— Kolejne łupy okupione krwią? — zapytał Enzo niewyraźnie, z powodu koszmarnie rozciętej i opuchniętej wargi.
____— Nie można wciąż oczekiwać, że wszystko pójdzie idealnie. — Giacomo jako pierwszy wszedł na schody.
____Przy drzwiach gabinetu raz jeszcze się zatrzymali.
____— Czas na ostatnią część planu. — Giacomo wyciągnął wolną ręka niewielkie, kuliste petardy z kieszeni, lekko uchylił drzwi. Wrócił się do korytarza, podpalił po kolei lonty i cisnął kulkami przez szparę we framudze. Po chwili gęsty dym, jaki ulotnił się z zapalonych petard wdarł się także do gabinetu, błyskawicznie przysłaniając nawet najbliższe otoczenie pod gęstą, szarą kotarą.
____Złodzieje po cichu wymknęli się z posiadłości, pośród spanikowanych krzyków gości, wydających rozkazy strażników, przekleństw i złorzeczeń. Z radością odetchnęli świeżym powietrzem, kiedy tylko znaleźli się na zewnątrz. Wartowników oraz skorumpowanego młodzieńca nie spotkali na swoich miejscach.
____Ruszyli przed siebie, w dół Richezzy, wpadając w objęcia ciemności, rozświetlanej srebrzystą poświatą księżyca. Na przystani powitał ich delikatny szum wody w kanałach i skrzypienie dwuosobowej gondoli mercero. Popłynęli ku uśpionej Rozzie, mając przed sobą obrazy wielkich bogactw, które niedługo wypełnią ich skarbiec, ale także pławiących się we krwi ciał, leżących w podziemnym kompleksie i czekających, aż ktoś odkryje, jaka makabryczna zbrodnia miała miejsce dzisiejszej nocy. Lecz i one nie niepokoiły sumienia, usprawiedliwianego nagrodą, czekającą w wypełnionych workach.
ObrazekObrazekObrazek
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”