Myślę, że morze to i część czegoś większego... czas pokaże.
-------------------------------------------------------------------------
Na zegarku wybiła siódma rano. Robert Meech skończył papierosa, rzucił go na płytę chodnikową, poczym zdeptał obcasem pantofla. Rozejrzał się po pustej jeszcze ulicy. Jedynym samochodem był jego własny, stojący kilkadziesiąt metrów dalej. Panowała cisza. Wsadził ręce w kieszenie spodni i oparł się o ścianę budynku. Czekał tak kolejne kilkanaście minut, uważnie rozglądając się w obie strony Baker Street. Wskazówki taniego zegarka na lewym nadgarstku wskazały osiemnasta minutę po siódmej. Nagle z przecznicy po lewej wyjechał stary, czarny Chevrolet. Robert starał się udawać, że nie zwraca na niego uwagi. Samochód podjechał pod drzwi po drugiej stronie ulicy i zatrzymał się. Wysiadło z niego czterech dobrze zbudowanych mężczyzn. Rozejrzeli się po ulicy, poczym skierowali się do drzwi. Jeden z nich niósł przypiętą do ręki kajdankami walizkę. Kiedy tylko drzwi zamknęły się za nimi Meech ruszył do swojego samochodu. Wyjął z kieszeni marynarki paczkę papierosów i odpalił jednego. Wsiadł do auta. Natychmiast po zamknięciu za sobą drzwi wyjął ze schowka telefon komórkowy i nerwowo wybrał numer.
— Przyjechali. Tak jak mówił kontakt, jest ich czterech. Z całą pewnością uzbrojeni. Możecie wkraczać. — rzucił telefon na boczne siedzenie i wyjął zza pasa pistolet. Po sprawdzeniu magazynka odbezpieczył broń. Wyprostował się w fotelu i szybko spalając papierosa wpatrywał się w lusterko. Chwile później zza rogu wyjechała furgonetka anty terrorystów. Poruszała się powoli. Robert obserwował ją z zdenerwowaniem. Skończył się papieros. Uchylił szybko okno i wyrzucił niedopałek na asfalt. Kiedy samochód minął go wyślizgnął się przez drzwi i przebiegł na drugą stronę ulicy, chowając się za furgonem. Policjanci jeszcze w trakcie jazdy wyskakiwali przez tylnie drzwi pojazdu, a gdy ten zatrzymał się kilkanaście metrów od klatki, do której weszli mężczyźni, wszyscy byli już na ulicy. Szybko ustawili się rządem po ścianą budynku i szybkim truchtem podbiegli do drzwi. Kiedy wkroczyli do wewnątrz, pomiędzy piętrami rozbrzmiały szybkie kroki czternastu par skórzanych butów. Kiedy wbiegli na trzecie piętro, pierwszych kilku rozstawiło się po obu stronach prawych drzwi. Dowódca oddziału ustał naprzeciwko.
— Numer 13. To tu. — szeptem oświadczył dla najbliższych, po czym zrobił miejsce dla podwładnego niosącego taran. Mężczyzna ustawił się naprzeciwko drzwi, wziął szeroki zamach rękami i puścił wielki, metalowy wałek. Taran wybił drzwi z zawiasów i natychmiast po opadnięciu ich na podłogę anty terroryści wbiegli do mieszkania.
Mały chłopak wszedł na Baker Street. W prawej ręce niósł reklamówkę z zakupami. Z głową wpatrzoną w asfalt pod nogami, a drugą ręką w kieszeni krótkich, dżinsowych spodenek szedł powoli mrucząc pod nosem melodie piosenki. Kiedy podniósł głowę zobaczył wyjeżdżający zza rogu naprzeciwko duży niebieski furgon. Czuł, że skądś zna tego typu wóz. Po chwili przyglądania się pojazdowi przypomniał sobie już skąd. Był identyczny, jak te policyjne, które widywał już podczas swego krótkiego życia wielokrotnie w telewizji, podczas relacji z napadów na banki i ataków terrorystycznych. Samochód poruszał się identycznie jak w telewizji, wolno i prawie bezszelestnie. Minął szarego Lincolna stojącego niedaleko chłopaka. Wtedy z Lincolna wyskoczył mężczyzna w czarnym garniturze. Podbiegł za furgon trzymając pistolet lufą skierowany w dół. Chłopak zainteresowany stał oglądając całe zdarzenie. Anty terroryści wbiegli do budynku po drugiej stronie ulicy. Mężczyzna z Lincolna został przy furgonie. Kiedy policjanci pokonywali kolejne piętra, zauważył chłopaka. Przez krótką chwilę patrzyli na siebie. Wtedy mężczyzna wstał i skierował się w stronę dziecka. Pokonał już połowę szerokości ulicy. Następne kilka metrów i już był prawie przy małym murzynie. Huk powybijał szyby w prawie wszystkich mieszkaniach wokół. W powietrzu zaroiło się od malutkich kawałków szkła z okien. Policjant rzucił się na ziemię po części z odruchu, po części pchnięty przez potężną fale ciepła. Twarzą do asfaltu leżał przez krótką chwilę, chroniąc tył głowy dłońmi. Kiedy opadł deszcz szkła powoli, ostrożnie uniósł twarz z podłoża. Rozejrzał się dookoła. Kilka metrów obok leżało spalone ciało anty terrorysty. Karabin leżał tuż przy nodze Roberta. Wszystko zagłuszało nieznośne piszczenie w uszach. Wstał z trudem. Chwiejąc się spojrzał nieprzytomnie na ulicę. Z mieszkania na trzecim piętrze, po prawej stronie zostało niewiele. Zamiast okien było ogromna dziura w ścianie budynku. Buchały z niej wściekłe płomienie. Na ulicy pokrytej kawałkami szkła leżały ciała policjantów. Właśnie stawały karetki, z których natychmiast wyskakiwali sanitariusze. Wtedy Robert przypomniał sobie o chłopaku, szybkim obrotem, mało nie powalił się na ziemię. Dziecko leżało pod ścianą budynku. Kałuża mleka mieszała się z kałużą krwi. Ta wypływała z lewego boku małego chłopaka. Wtedy Meech dostrzegł kawałek metalu wystający z tego miejsca. Szok powoli mijał. Podbiegł do dziecka i rzucił się na kolana nie wiedząc co robić.
— POMOCY! LEKARZA! — wrzeszczał najmocniej, jak mógł. Wtedy przybiegł jeden z sanitariuszy.
— Proszę się odsunąć. — kucnął przy małym. Po chwili przybiegł drugi, Obaj zajęli się dzieciakiem. Robert wstał i oparł się o ścianę. łzy spływały wąskim strumyczkiem tuż koło nosa. Wszyscy jego policjanci leżeli na ulicy, niektórzy pozostawieni, pewnie dla kornera, inni nieprzytomni układani na nosze. Straż właśnie przyjechała. Strumień wody wdarł się pomiędzy płomienie w budynku. Panował chaos, ludzie wychodzili na ulice. Spokojna okolica zamieniła się w piekło.
— Nic panu nie jest? Proszę pana, wszystko w porządku? — jeden z sanitariuszy obrzucił go zmartwionym wzrokiem. Jego dłonie były pokryte krwią. Robert w odpowiedzi pokręcił tylko głową. Sanitariusz zaciągnął go do najbliższej karetki. Posadzili go tam na miejscu z boku. Po chwili wtoczono do wewnątrz nosze. Leżał na nich nieprzytomny anty terrorysta. Twarz była popalona. Sanitariusze wskoczyli do środka i zamknęli drzwi. Karetka natychmiast ruszyła. Badali leżącego na noszach policjanta. Wtedy jeden z nich wyjął z przypalonej kieszeni marynarki legitymację. Podał ją dla Roberta. Kiedy spojrzał na zdjęcie i nazwisko widniejące obok przeżył szok. SAM ROBERTS. Jego kumpel. Teraz w żadnym wypadku nie przypominał uśmiechniętego faceta ze zdjęcia. Meech poczuł nagły ból. Przeszył jego głowę. Skrzywił się i natychmiast złapał za skroń. Sanitariusze nie spoglądali na niego, koncentrujące się na Samie. Ból kolejny raz przeszył głowę policjanta. Wtedy wszystko zaczęło się rozmywać. Nagle poczerniało. Robert zemdlał, osuwając się na urządzenie stojące obok.
Baker Street
1"Ja to wszystko serdecznie pierdolę, panie majorze. I wszystkich."
Demony Wojny wg. Goi
Demony Wojny wg. Goi