Bytostatus
Pojedynek! Malutka mieścina niderlandzka Vlijksnottel aż huczy z tego tytułu. Oto przecież najzacniejszy obywatel, największy erudyta i maestro wykwintnego stylu w jednym został wyzwany, wyzwanie podjął i wycofywać się nie myśli. Witek robił tak tyleż dla samospełnienia i uwydatnienia swej i tak już ugruntowanej pozycji, ileż dla chłopa i baby współobywateli, dla których występ publiczny ziomka oznaczał uwznioślenie.
Warto podkreślić, iż przeciwnikiem Witka był człowiek sformatowany na europejsko; nosił kapelusik pióropuszowy (i nigdy nie zdejmował – nie wypadało), nosek pudrował, usteczka kremem łagodzącym a nawilżającym traktował i nigdy, przenigdy nie chrząkał, ani (nie daj Boże!) nie smarkał – był naturalnie uwolniony od tych wstrętności.
A Witek i charkał i stękał i się zataczał, ale miał posłuch i autorytet nie podlegający odrzuceniu. Nie nadwyrężał go nigdy niepotrzebnie; swoich traktował spontanicznie a oni niewymuszenie dawali sobą kierować. Kiedy przyszedł dzień pojedynku tłumnie zebrali się w wyznaczonym miejscu wyczekując swojego reprezentanta i jego przeciwnika.
Ten stawił się, ujarzmił nieco ekspansję swych wdzięków (miał przecież jawić się jako godny i wiarygodny konkurent) i zoczył hordę obywatelską, której nozdrza i ślepia szukały już pierwiastków niezwykłości i wyjątkowości. Przybył sam, jako wielki mistrz-samotnik, nic bowiem bardziej nie mogło skrzywdzić jego nieskazitelności i zburzyć patosu sytuacji niż jemu oddany człowiek hańbiący go własnym jestestwem.
Patos wspomniany był, a owszem, kiedy tylko zjawił się na wzgórzu ten właśnie, któremu wróżono tu piękną walkę i którego wynoszono na piedestał, ten, który na swoim gruncie być może krew przeleje dla sławy i chwały nieznacznej mieściny. Patos ów nakreślał się widokiem mężnych bojów wzgórkowych, a wkrótce wybrzmiał głosem trąby inicjującym i mobilizującym: pojedynek już trwał.
Ale jak tu walczyć? Jaką bronią, czy rękami gołymi, pięścią, a może wymianą spojrzeń? Wszystko jedno było Witkowi, a kapelusikowemu z pewnością nie wszystko jedno. To on zagościł we Vlijksnottel i on wybierze.
Ustanowiono. Zgoda wyrażona, Witek udobruchany dobrodziejstwem i gościnnością swojaków, oręż wybrany – słowo się rzekło.
Słowo…magiczne, nieokiełznane, literką uszyte, piórem naniesione, gardłem wydobyte, drugiemu przekazywane, akcentowane lub nie akcentowane, poddające się wiecznie wymogom zdania, w nim się zasadzające i jemu służące. Czyżby?
Wyrwało się z piersi gościa jedno wyraziste i wybrzmiało w osamotnieniu na polu bitewnym: konfabulant.
W warunkach codziennych pociągnęłoby to być może również konfabulację, ale tutaj…cóż to? Jeden sparaliżował ludzkie zmysły, jeden wystarczył na zasianie spustoszenia, jeden konfabulant na początek zmienił nieodwracalnie aurę zdarzeń!
Oto niebo nad Vlijksnottel otworzyło się z uśmiechem szyderczym przynosząc pył nieznany i duszący. Uśmiech ten był udziałem i niewątpliwie sprawstwem kapelusikowego, którego satysfakcja dudniła wśród skręcających się z ciasnoty oddechu obywateli i obywatelek. Iluminacje kurzu, fantastyczne wykrętasy brudu zaczepione w powietrzu przenikały z wolna do jam brzusznych, czyniąc natychmiastowe dziury cielesne u najsłabszych i bezbronnych dzieci.
Nasycenie świata nieprzychylnym smrodem również miało swe zaczątki w wirach podniebnych, tych zaś dyrygent już nie stał w nonszalancji, ale w upojeniu wymachiwał rękami (kapelusik, o dziwo, nie spadł) , jakby chciał jednym jeszcze, gratisowym oparem nadąć ostatnie, biegające w zamroczeniu dziecię, które pozostawiało po sobie kanciaste kałuże krwi z resztkami pokarmów i wybranymi narządami, tak aby uwieńczyć dzieło zniszczenia.
Czerwoności podskórne u szamotających się były ledwie efektem opcjonalnym, na który zdecydował się dyrygujący chyba mimowolnie. A może były karą za brak jakiejkolwiek reakcji obronnej nawet najprzedniejszego z nich, który ustał mimo cierpień na nogach, wystawiony na widoki wątpliwej przyjemności?
Nie wiemy. Zastanawiać może również dwojakość przybyłego do Vlijksnottel, dwojakość estetyczna – uperfumowany i ułagodzony maseczką mógłby teraz wskoczyć w powstały rozgardiasz i zmieszać się z substancją ciał i wydzielin, gdyby tylko chciał – a on nie chciał.
Stał na uboczu, porwany fantazją, ale nadal poskramiający swą mroczną stronę osobowości, myślący właśnie o tym, o czym tu piszę i dochodzący do wniosków następujących: nie da się tego wytłumaczyć, nie da się temu zaprzeczyć, nie da się uciec od tego. Owładnięty szałem potrójnej niemożności uświadomił sobie jedną możność – mógł teraz zadać cios, na który myśli powyższe go naprowadziły.
- Ambiwalencja, moi drodzy, ambiwalencja! Ale z gracją proszę, europejsko, proszę się dalej ruszać, ale z seksem, ponętnie, a panie szczególnie…moje panie, nie przewracamy się o ciała, działamy okrężnie, z seksem, na Boga, z seksem! Ambiwalencja we mnie, a Państwo tanom się oddają…
I na cóż była wywyższona i przechwalona natura Witka, który, pozostając w niemocy, nie znał sposobów na kontrsłowo, ba, nie miał żadnych planów wybawczych, nie wiedział nawet, czy można uciec, czy też nie i kręcąc się w kółku przetwarzał obrazy wykrętasów i przekrętasów produkcji przeciwnika.
W otchłani rozpaczy skłębienia i ucisku majaczyły mu w głowie wołania: „Wysłów się, wysłów się na Boga, ratuj, stłamsi nas, zabije….” Bezradny i ogołocony z wyobraźni wódz kulił się teraz i stale nie umykał spojrzeniu oprawcy.
Ten zaś, przygładziwszy leciutko okrycie głowy i zrezygnowawszy z machania na rzecz subtelniejszych wygibasów biodrowych, zerknął nań ponownie i skonstatował sam dla siebie: „Nic wyjątkowego, doprawdy, przeciętność, nieeuropejskość!” Ledwie skończył w myślach zdanie, kiedy naszedł go pomysł kolejny, pozwalający następne z sytuacji czerpać beneficja.
Zadudniło ponownie: kontaminacja
Skutek był przewidywalny. Atoli tym razem impet uderzenia określał się w częściach wystających i pomniejszych, zupełnie tak, jakby społeczność Vlijksnottel przeszła po pierwszej fazie swoistą immunizację w obszarze ogólnym i centralnym, a teraz była wrażliwa wyłącznie peryferyjnie i detalicznie.
Każda głoska była jedną, potężną grotą tudzież strzałą nasączoną jadem; czym więc był wyraz, a czym mogłoby być zdanie, gdyby tylko się ukonstytuowało? Gość nie myślał wszakże formować zdań ani nawet zdanek. Wypsnęła mu się ni stąd ni zowąd deprecjacja, na skutek której powieki oczne zaczęły doznawać kołysań horyzontalnych i wertykalnych, po niej zaraz bezlitosna defekacja (paru odpadły zwęglone razem uszy), by nastać mógł wreszcie stan nieokiełznanej niezaradności żrącej mięso ludzkich czaszek.
Oto przyszło jegomościowi na myśl, że fakt współistnienia tyluż bytów na polu bitewnym, w najróżniejszych pozach i z różnorodną konfiguracją kończynową pozostający w ścisłym związku z mnogością umykających w natłoku rozumowi procesów odrywania, gruchotania i wstępnego rozkładania co niektórych formacji mięsistych nie mógł przeminąć bez echa, bez wydźwięku należnego, przeto przemknęła przez ziemię, przeczesując lasy i pola, odwiedzając potoki i strumienie, ścierając podłoże i mącąc powietrze ona jedna, a potem wróciła, wróciła do świata Vlijksnottel niosąc nie cios, nie ból kolejny, nie ranę nie gojącą się z czasem, nawet nie śmierć czystą, ale wieczny, jak się podówczas zdawało, świąd upokorzenia i zmaltretowania szarych, wątpiących już w powszedniość i przystępność słowa komórek – koincydencja.
Niepojęta była ona, tak niepojęta, że aż stopnia tejże cechy nie dane było przeciętnemu zgłębić, a co dopiero się z niej wyswobodzić. Raz po razie dudniły jeszcze próżne głosy: „Wysłów się, wysłów, bo przeciąży, bo krew w nas zastygnie, bo wybuchnie, bo źle, bo boli, bo kończyny, bo zwłoki niezawinionych….”
A jegomość na wzgórku permanentnie tkwiący zdawał się teraz nudzić teatrem wyreżyserowanym, coraz intensywniej wpatrywać się w miejsca względnej pustki i dziewiczego spokoju, tych zaś liczba malała wraz z nawarstwianiem się bezwiednych konstrukcji z kręgosłupami wykrzywionymi i padliną międzyżebrową.
Aż do chwili decydującej. Oto Witek powziął sprawę, wiedział wszak, że on jeden może, że jemu jednemu wypada i do niego jednego się woła, że trzeba, a on musi wiedzieć, że trzeba i koniec.
Czymże mógł jednak poratować? Mignął zrazu byt bezszelestny, ledwie namacalny w otchłani zapuchniętej komórek myślących, może już zdewaluowany deprecjacją, może zafajdany defekacją, ale jakoś wyjątkowy, nie powielony koincydencją, nie stargany kapelusikiem rywala i jego własny. Ale za mało było bytu dla kilkuset bytów Vliijksnottel. Oto jednak rzecz się stała: Nieprzewidywalny skok technologii słownej miał nagle miejsce, niezwykły, czarujący – znak pomyślności.
- Bytostatus w mordę jeża, jeden jedyny, niezawodny, niezaprzeczalny, bezkompromisowy bytostatus!
Reakcja obywateli była euforią zrozumiałą, w tej chwili jednak przyćmioną potężnym i kpiącym śmiechem kapelusikowego.
- Jeden jedyny? Łżesz chamie pospolity, nie ma bowiem takiego jednego jedynego, nie ma go wszak i w powieleniu, nie ma go wcale idioto, nie ma w słowniku, ani w księdze, nie ma w ziemi i w powietrzu, nawet w piekle nie znajdziesz tworów takich, oszuście!
Witek nadął się w sobie.
- Co też powiada? Nie ma?
- A nie ma.
Pewny siebie kapelusikowy nie ustępował, choć zaczął się domyślać nieuchronności pewnych zjawisk wywołanych tym teraz podawaniem w wątpliwość rzeczy dla gospodarzy oczywistych.
Był przecież. Był jak nic innego. Nie da rady, żeby nie było. Wiadomo, że był i wiedział chłop i baba, ze był i jął roztaczać z wolna swe panowanie na doliną, rzeką, jeziorkiem i stawem i wszystek istnieniu dane było mu od tej chwili podlegać.
- Masz pan rację – wydziumdział powoli i niedbale Witek – nie ma, ale, panie, w dalekiej Europie!
- Łgarz – skonstatował znajdujący się już niemal w objęciach paraliżującej frustracji gość-przeciwnik, teraz jakby zaszufladkowany, a na pewno zbity z tropu.
- Bytostatus - ryknął wódz przytwierdzając słowo swe do ziemi i do ludzi, przyklejając do natury, dając rozkaz wypuszczenia korzeni i kołysząc je w dłoniach; teraz pewny, na pozycję wyszedłszy grzmiał jeszcze przepędzając wszelką permisywność w zakresie prawa do jego tworu.
- Zobacz, mój bytostatus, moje, zostaw, chwal mnie, pokłoń się, odsuń się, zobacz, bytostatus, moje, precz, zobacz…
Nie było cienia wątpliwości. Lud Vlijksnottel cierpiał teraz z powodu nadmiaru radości. A gdzieżby mu do roszczenia sobie prawa – jest twór taki, jakiego potrzeba, skrojony na miarę, ba, bodajby się ziemia osunęła, może nawet ponadprzeciętny!
Ponadprzeciętny był. Teraz właśnie jegomość ugiął kolana pod ciężarem wyzwania najbardziej bolesnego z możliwych – konfrontacji z rzeczą znaną, a przecież tu, w mieścinie biednej nieoczekiwaną. Stała się europejskość, po czym utorowała sobie długaśną drogę wiodącą nozdrzami przybyłego do Vlijksnottel, akumulując delikatne rzęski i filtrując co się dało, przebijając niekiedy, niekiedy zaś tylko gilgocąc, a efekt, proszę czytelnika, był godny każdej sumy i każdego kruszcu.
Kapelusikowemu ubyło mianowicie nos w znaczeniu zasadniczym, miał teraz jeno tutkę zapudrowaną, wybitnie giętką i ruchliwą, będącą organizmem samowystarczalnym i anarchistycznym, jako taką też dotknięty przypadłością ją odczuwał. Nie było koncyliacji między tutką a jej nosicielem, nie było również żadnych podstaw do niej. Ale było widowisko pierwszorzędne z racji pretensji tutki, jej buty i wrednego charakteru, którego kapelusikowy nie zdzierżył. Wyrwał brzemię i, o dziwo, dało się, dało się wyciągnąć tutkę razem z elementami środkowymi - grudkami i fałdkami miąższowymi.
Atoli czyn ten nie przyniósł wiele jegomościowi, wystawionemu na pośmiewisko, a teraz ponadto krwawiącemu obficie i beznadziejnemu, tak, wymizerowanemu i takoż upodlonemu. Nic by nie dało rady w tej materii. Przestrzeń potutkowa tylko szpeciła Europejczyka.
Zamarł teraz, ten, który władał niedawno i wydawał rozkazy, przeklął życie i stoczył się ze wzgórza na teren płaski, niedaleko gromady obywateli i samego arcyobywatela, władcy i księcia bytostatusowego.
Jeszcze jeden ruch powieką, mrugnięcie pojedyncze i zakończy żywot i pójdzie dalej drogą prostą lub krzywą, ale pójdzie, już się nie zakałapućka, ale trafi dokąd mu trafić dane będzie.
Nie tak szybko, nie tak szybko wcale zakończyć się to musi.
Kohabitacja tudzież koabitacja – wybieraj!
Żart – wiadomo było, że głupi, taka deska ratunkowa, marna.
Resztką sił jeszcze zgrzytnęło: wybieraj, czy z „h” czy bez „h”!
Żart – szepnął chłop do baby, głupawka – mruknęła baba do chłopa.
Pomysł szatański: dać wybór za trudny, przewyższający możliwości, dać księciu zagadkę.
- Toż to jedno i to samo. Wybieraj zwycięzco, zgarnij łup swój: kohabitacja czy koabitacja lepiej ci będzie służyć?
Feeria kłębów i mnogość ustały w trybie natychmiastowym, zaraz po tym, jak Witek, przełknąwszy ciężkie powietrze , wydał z siebie robala siarczysto-smolistego, aliści nie zupełnie. Był to bowiem typowy gardzielak, który, ostawszy się w połowie drogi na zewnątrz jamy, penetrował.
Śmierć – jęknął w bólu przymykającym ślepia – zamorduje.
Litości – wołano zewsząd – litości!
Nie ma wszak uwrażliwienia ani w serduszku, a ni w główce przeciwnika, który dodał jeszcze coś dla smaku i dla zapomnienia wyjątkowo odrażającej historii tutkowej, skacząc wprost na konającego odepchnąwszy paru zgredów-obywateli:
- Statobytus, władco najjaśniejszy, dla ciebie! Nie chciał z „h” lub bez, to ma swe cudo, a masz bydlaku!
Świat się przeinaczył. Zaczęto powtarzać i nieść z wiatrem statobytus, ten wszakże nie miał żadnych podwalin, był nieudaną kopią. Ugodził w serce wymęczonego Witka i zdawało się, że uwieńczył dzieło.
Wszędzie tylko statubytus i statobytus, a głowa Witka cierpiała i pytała: gdzie mój bytostatus, a odpowiedź utkwiona w przestworzach brzmiała: nie ma, głupcze, miałeś i nie upilnowałeś, przemieniono i zniekształcono, głupiś, że nie upilnowałeś na czas!
Koniec. Wtem podbiegła do doświadczającego fantasmagorii i dławiącego się w dalszym ciągu robaczkiem chytrym wodza kobieta pulchna, ale przeurocza i załzawiona.
- Ten człowiek się pomylił, Wituś, on się pomylił, on nie chciał, on nie tak planował, przecież on ze świata, tam jest swoboda i jakość, tam nie ma ucisku, to dziwny wyjątek, ale wyjaśnimy, wyprosimy co trzeba, Wituś, wypluj siarczaka, wypluj choćbyś miał komu w oko trafić.
Fantastycznie się stało, że Wituś wypluł, trafiając w oczodoły wiecznie pijanego kalafiora-obywatela, któremu stworzenie usadowione teraz w padole ocznym nie uczyniło większej różnicy.
- Wstań Wituś, pomódl się, zrozum, że nie wypada przed gościem uświadomionym, przyjrzyj się kapelusikowi, ty byś nie mógł nosić takiego, spadłby ci przecież ze łba, zrozum, że czasem trzeba się uniżyć, wybacz wielmożnemu panu. Nie umieraj, na Boga, nie umieraj!
Płakano. Każdy bez wyjątków. Powiadam, że każdy, płakał przeto i oprawca.
Ponad rozum wyrasta sytuacja, którą teraz ledwie nakreślę, gdyż jej natura nad wyraz się komplikuje:
Kapelusik, za sprawą delikatnego muśnięcia rączką, uległ osunięciu i zniknął z przekarmionej grzechem głowy jegomościa. A to, niech czytelnik wierzy, stać się prawa nie miało.
Dziwy we Vlijksnottel. Płacz był konsekwencją naturalną i dobrze, ze miał miejsce, inaczej bowiem nie stałoby się osunięcie kapelusika, nie byłoby również żadnej szansy na lepsze jutro.
W zaistniałej sytuacji jednak osiągnie się stan zamierzony. Oto podszedł jegomość do zdrowiejącego od łez oczyszczających Witka i chciał już orzec, że pojął, że żałuje, że wstyd, a nawet hańba, że płaczu dość, że czyn musi być przywracający go do łask i on zadawał ból, a teraz dobro imać się go będzie. Nic jednak nie wyszło z jego ust, tak ciężkie to było zadanie.
- Płacz jeszcze, nie gadaj, babsko w płaczu, to ty też, dalej, żwawo, Boże najdroższy, ty mnie leczysz, to działa, kocham Ciebie, Panie, kocham ludzi, kocham jegomościa!
Jegomość również kochał Witka. Nie było innego końca tej historii od wspólnej biesiady. Ta rozpoczęła się gwarnie i tak też się zakończyła. Serwowano pasztety, mięska, galaretki, rybki, były tańce i wygibasy wieczorowe. Ze szczegółów pamiętam, jak podsycony nastrojem chwili Witek podrapał się za uszko, co by stare animozje w proch obrócić. Siedzący naprzeciwko były kapelusikowy również podrapał małżowinę, na co odpowiedzią było drapnięcie uszka sąsiada wykonane przez gospodarza Witka, to zaś miało pociągnąć drapnięcie kolejne wykonane na sąsiedzie ze strony upudrowanego, ale natrafiwszy na obywatela bez ucha, bezkapeluszowy gość podrapał w zastępstwie ponownie swoje drugie uszko i tak w kółko, w ugodzie, w nasyceniu dobrocią i potrawą smaczną, do nocy i dalej w nocy, aż do świtu białego.
Tylko jeszcze ciała zostały dzieciątek, nie pochowano ich jeszcze, być może zgniją na polu bitwy, a może dobry Bóg zabrawszy je do siebie napomknął, że ciało w gruncie rzeczy nieistotne i rozkład ten oglądany z góry będzie nawet przyjemnością, ostatecznym potępieniem życia ziemskiego. Tylko jeszcze jakiś pomruk skądś się wydobywa, może pyłek pozostał, rósł powoli w czasie biesiady i, kto wie, może nadal rośnie, może jakimś sposobem przeczeka czas pewien w butach lub w szmacie kuchennej, może zagnieździ się w szparze domostwa, a kiedyś wyjdzie z ukrycia po nic innego, jak po żniwo straszne, po nic innego jak po gwałt i zgubę ludzkości; może będzie to pyłek przejściowy, ale prawdopodobnie przybrawszy formę słowa trudnego wykrystalizuje się na tyle, aby móc na nowo dziurawić brzuchy najsłabszym i mącić umysły najbardziej wynędzniałym jednostkom.
Bytostatus [miniaturka]
1
Ostatnio zmieniony ndz 18 maja 2014, 21:40 przez Besserwisser, łącznie zmieniany 2 razy.