Jest to zarys książki. Dlatego liczę na ostrą krytykę:
Ból. Okropny ból rozsadzał moją głowę. Czułem się jakby mózg detonował i fala uderzeniowa napierała na czaszkę. Totalna masakra. Skutek przedawkowania bimbru. Dobrze, że libacja skończyła się przed dwudziestą pierwszą. Przepis zabraniający po dwudziestej drugiej przebywać poza miejscem zamieszkania stał się dla mnie zbawienny. Gdyby nie on wciąż byłbym pijany, a kilkudniowy zgon gwarantowany. Mocniejszy od tego bimbru jest chyba jedynie czysty spirytus. Straszne ścierwo, na dodatek zajeżdżało szczurem. Okropieństwo. Przekręciłem się na brzeg łóżka. Nie otwierając oczu, powieki cholernie ciążyły, zrzygałem się na podłogę. Sama żółć. Okropny posmak wymiocin w ustach. Co gorsza, suszyło jak diabli. Zebrałem siły. Ociężale zwlokłem się z wyra. Z trudem ominąłem to, co wydaliłem. Kilka kroków i stałem nad umywalką, a raczej, niczym autystyczny bachor, kiwałem się nad nią. Elementarny problem człowieka pod wpływem. Zachowanie pionu. Odkręciłem kurek z zimną wodą, ciepłej i tak nie było. Poleciało kilka kropel. Przekręciłem go jeszcze raz. Woda nie leciała. Jedynie kapała. Kap, kap, kap… Każde kapnięcie doprowadzało mnie do szału. Z półki nad zlewem ściągnąłem plastikowy kubek na szczoteczkę do zębów. Podstawiłem go pod kran. Niecierpliwie czekałem, aż się napełni. Przetarłem podkrążone oczy. Zmarnowany gapiłem się na wodę kapiącą do kubka. Po około pięciu minutach był do połowy pełen. Przechyliłem go. Dwa łyczki. Nie zdążyłem podstawić naczynia ponownie pod kran, gdy z dworu rozbrzmiało wycie syren. Łeb niemal mi pęknął. Spojrzałem na zegarek. Oczywiście, 10:22. Szatańska godzina. Co dzień o tej porze przez bite pięć minut wyły przeklęte syreny. Niby ku pamięci. Już rok. Tyle dokładnie czasu minęło od kiedy kraj zamienił się w psychopatyczny sen wariata jadącego na psychotropach. Patrząc z zewnątrz może wydawać się to groteską, lecz dla większości mieszkańców jest to istna makabra. Dokładnie rok wcześniej ogłoszono wprowadzenie czwartej Śród-Europy. Cofnęliśmy się do czasów Śród-Europy Ludowej, albo nawet okupacji wojennej. Brak wolności jednostki oraz segregacja obywateli na dwie kategorie: prawdziwych Obywateli i nie-Obywateli. O przynależności do jednej z tych grup orzekał sąd złożony z dwóch kaznodziei, sędziego oraz członka Partii Ścisłej. De facto sędzia musiał należeć do Partii Szerokiej, zaś kaznodzieje byli z nominacji Ojca Dyktatora. Rozprawie przewodniczył wyższy rangą duchowny. Totalna farsa. Jeszcze przed rozprawą znany był wyrok. Osoba uznana za nie-Obywatela była wykluczona ze społeczeństwa. Umieszczano ją w podmiejskich gettach, których nie miała prawa opuszczać. Traciła również jakąkolwiek osobowość prawną. Charakteryzował ją jedynie numer. Każdy nie-Obywatel był numerem, który miał również wytatuowany na lewej dłoni. To był jego dowód osobisty, taki sam jak ludzi w faszystowskich obozach koncentracyjnych. Natomiast całą prawą dłoń tatuowano na czerwono. Oznaczało to ni mniej ni więcej, co „krew na rękach”. Każdego nie-Obywatela obwiniano o wszelakie nieszczęścia śród-europejskiego narodu. W szczególności o katastrofę, którą co dzień upamiętniały syreny. Co więcej, każdemu z wykluczonych wszczepiano chip w ramię. Dzięki niemu kontrolowano położenie takiej osoby. Tym sposobem sprawdzano, czy nikt z krwią na rękach nie wydostał się poza mury getta.
Podejrzanych o działania przeciwko władzy, bądź bycie nie-Obywatelem również zamykano. Umieszczano ich w tych samych gettach, co już oskarżonych. Jednak nie tatuowano im rąk, ani wszczepiano chipów. Zakładano jedynie specjalne bransoletki z wmontowanym nadajnikiem GPS. Dokładnie takie same, jakie w demokratycznych krajach noszą osoby odbywające areszt domowy. Była to grupa do której należałem. Swoją rozprawę miałem wyznaczoną na następny dzień. W sumie wiedziałem, że zostanę w getcie znacznie dłużej. Prawdziwych Obywateli nigdy nie wzywano na rozprawy. Odbywały się one zaocznie, zaś dokumenty zaświadczające o prawdziwym obywatelstwie były przesyłane pocztą. Na dodatek członkiem sądu mającego obradować nad moją osobą był psychopata, z którym jeszcze w czasach demokratycznych miałem nieprzyjemność procesowania się. Oskarżył moją osobę o przywłaszczenie jego pieniędzy. Nigdy nie widziałem ich na oczy. Temida była po mojej stronie. Tym razem byłem pewien, że będzie chciał się zemścić.
Podniosłem z podłogi ubranie. Straszne szmaty. Każdy mieszkaniec getta otrzymywał jednakowe ciuchy – pasiaste, drelichowe gówno. Jak w pierdlu. W sumie getto było swoistym ogromnym więzieniem. Ubrałem się.
Z półki nad łóżkiem wziąłem dziesięć jednostek. Od wprowadzenia czwartej Śród-Europy jednostka stała się oficjalną walutą. Za pół jednostki można kupić chleb. Natomiast oficjalna średnia pensja wynosi trzy tysiące jednostek. Jest to czysta propaganda władz. W rzeczywistości większość zarabia po 200 jednostek. Większość stanowią nie-Obywatele, których nie wlicza się do statystyk. Pensja minimalna oscyluje w granicach tysiąca jednostek - kwota brutto. Należy odliczyć podatek na Jedyną Słuszną Wiarę oraz Partię – około 800 jednostek. Służba zdrowia, czy emerytury nie są przeznaczone dla nie-Obywateli, stąd też żadnych składek na ich poczet się nie uiszcza. Wszelaki socjal jest zarezerwowany wyłącznie dla prawdziwych Obywateli. Na całe szczęcie za mieszkania w getcie nie trzeba płacić czynszu.
Wyszedłem z nory. Inaczej miejsca, w którym mieszkałem nie dało się nazwać. Piętnaście metrów kwadratowych wyposażonych w dwie półki, stolik, stary wschodnio-europejski telewizor i radio, dwa krzesła, skrzypiące łóżko z wystającymi sprężynami, przeciekający kibel i umywalkę. Z sufitu zwisała żarówka, która nie dawała wiele światła. Po włączeniu jedynie żarzyła. Oczy od niej bolały. Znacznie lepiej było spędzać wieczory przy świecach. W dzień światło wpadało przez malutkie okno. Lekko rozświetlony pokój wyglądał najbardziej przerażająco. Stare, brudne tapety na ścianach, podłogi wyłożone drewnianymi deskami, z których co rusz wystawały drzazgi, a w szczelinach zbierał się brud. W całym pomieszczeniu unosił się smród stęchlizny. Co gorsza okna nie dało się otworzyć, przez co nie było sposobności do wywietrzenia mieszkania. Klatka schodowa równie straszna, co pomieszczenia mieszkalne. Obdrapane ściany przyozdobione wulgarnymi napisami. Wszystko to w większości dzieła poprzednich lokatorów tych bloków, którzy niejednokrotnie w obecnym systemie zostali uznani za prawdziwych Obywateli. Cóż prawdziwy Obywatel to ten, który wymaluje kilka kurw sprayem na ścianie, poinformuje wszystkich napisem w windzie o puszczalskich praktykach nastoletniej sąsiadki i na wiele innych sposobów zdewastuje budynek. Zszedłem trzy piętra. Z windy nie chciałem korzystać. Wydobywał się z niej straszny odór mieszaniny szczochów ludzkich i zwierzęcych. Opuściłem przybytek zwany przez oficjeli Blokiem 43. Udałem się w kierunku Bloku 27. Szedłem środkiem ulicy. Dookoła szarość i brud. Ani żywej duszy. Z pogorzeliska, na którym dzień wcześniej palono książki antysystemowe, wiatr wymiótł nadpaloną kartkę. Szybowała w moim kierunku. Piruet, beczka. Porywisty wiatr tańczył ze skrawkiem papieru tango. Strona z książki co rusz unosiła się i opadała, zataczała okręgi. Swój taniec zakończyli zaraz przede mną. Podniosłem kartkę. Mym oczom ukazał się napis:
1984
George Orwell
Książka opisująca ustrój znienawidzony przez obecną władzę, a mimo to wpisano ją na listę utworów antysystemowych. Cóż cienka jest granica pomiędzy poczynaniami komunistów, a nacjonalistów. Rozejrzałem się dookoła. Nikogo w zasięgu wzroku. Spoglądnąłem na numerację budynków. Blok 37. W tej części jeszcze nie zdążono zamontować monitoringu. Zaryzykowałem. Zgiąłem kartkę wpół i schowałem do kieszeni. Nie wiem czemu to zrobiłem. Siła wyższa. Pewna forma buntu przeciw Partii. Będę musiał ją porządnie ukryć, jak wrócę do nory. Posiadanie choć kawałka kartki z zakazanej książki było surowo karane. Co więcej stosowano wtedy odpowiedzialność zbiorową. Cały Blok, w którym mieszkał przestępca, pozbawiano pensji na miesiąc. Pieniądze te otrzymywali mieszkańcy sąsiedniego budynku. Sprytny chwyt, mający na celu zachęcenie nie-Obywateli do donoszenia.
Zrobiłem kilka kroków. Byłem obok Bloku 36. Z góry spoglądał Prezes. Ogromny plakat, przysłaniający okna mieszkańcom dwunastu pięter, z którego gniewnie spoglądał na okolicę Prezes. Był on Przewodniczącym Partii. Zarówno Ścisła, jak i Szeroka podlegała pod niego. Całe Państwo było w jego rękach. Musiał jedynie liczyć się ze zdaniem Ojca Dyktatora. Miałem wrażenie jakby rzeczywiście spoglądał na moją osobę, że wie o mym występku. Wewnętrzne poczucie winy. Pomimo okazywanego oporu, zaczynałem przesiąkać systemem. To on przejmował kontrolę nad moim życiem. Potrzebowałem wiele samozaparcia by nie wyrzucić kartki.
[Dramat]2012 - Krew na rękach
1
Ostatnio zmieniony wt 13 maja 2014, 18:44 przez matiej, łącznie zmieniany 3 razy.