I
Otworzyłem oczy i ujrzałem ciemność - nieprzeniknioną, głęboką. Wypełniała całą przestrzeń wokół mnie, nie pozwalając żadnemu promieniowi światła na wzbudzenie mojego oka. Nie widziałem nic, nawet niewyraźnych kształtów, czy lekkich zarysów. To nie była szarość, lecz prawdziwa czerń.
Przebudziłem się z niespokojnego snu. Nie wiem ile spałem, ale pewnie krótko, dwie lub trzy godziny. Leżałem na koi w mojej ciasnej kajucie przykryty grubymi warstwami koców. Podciągnąłem je wyżej do ust i obtuliłem się szczelnie. Czekałem. Ciszę przerywały regularne ciche skrzypy i szumy podmuchów wiatru. Chciałem ponownie zasnąć. Głęboki, nieprzerwany sen był czymś, co pozwoliłoby mi przetrwać długie noce i doczekać porannego światła. Ostatnio co raz bardziej odczuwałem nieuzasadniony niepokój, przebywając w ciemnościach.
Ale sen nie nadchodził. Leżałem bezmyślnie, walcząc z narastającym swędzeniem na plecach. Do głowy przychodziły mi dziwne myśli, różne wyobrażenie dotyczące głównie tego, co działo się na wyższych pokładach. Pewnie nic się tam nie działo, ale... Niczym nie zajęty chciałem sprawdzić, zobaczyć, upewnić się...
Wstałem więc, nałożyłem buty na nogi i sięgnąłem po moją lampę. Zawsze wisiała tuż nad łóżkiem tuż nad łóżkiem, co ułatwiało odnalezienie jej. Wyszedłem z nią na korytarz, pamiętając o płaszczu i tam roztliłem ogień z innej lampy. Podążyłem dalej. Bijący blask ukazał rzędy gęsto rozwieszonych hamaków. Spali w nich marynarze. Słyszałem ich chrapania. Ruszyłem między nimi, mijając ich dzięki wąskiemu przejściu prowadzącego wzdłuż okrętu. Skierowałem się trapem na górę, ostrożnie stawiając stopy na drewnianych stopniach. Przeszedłem przez następny pokład również pełny od śpiących ludzi i wyłoniłem się na śródokręciu w mroźną listopadową noc na Morzu Norweskim. Poczułem orzeźwiające powietrze. Tego mi było trzeba. Miła odmiana po męczarniach na niewygodnym łóżku.
Pokład główny, na którym właśnie się znalazłem, był cały oblany ciemnością. Jedyne źródło światła stanowiła latarnia w mojej dłoni i jeszcze jedna majacząca słabym żółtym punkcikiem na pokładzie rufowym. Zwykle, gdy niebo nie pokrywały chmury, lśniący księżyc i gwiazdy dawały wystarczająco oświetlenia, by móc rozpoznać podstawowe zarysy poszczególnych obiektów, ale dzisiaj księżyca ani gwiazd nie było. Nie zostały jednak przykryte przez chmury. Gęsta mgła rozpościerała się wokół "Punishment", nocą niewidoczna, bo nic wtedy nie było widoczne, a za dnia szara, głęboka i pusta.
Ruszyłem na pokład rufowy, oświetlając przed sobą drogę. Moje kroki brzmiały donośnie wśród panującej ciszy. Na rufówkę prowadziła piętnastostopniowa zejściówka umieszczona po jednej stronie burty i następna po drugiej stronie. Chwyciłem za drewnianą, wyprofilowaną, gładką w dotyku poręcz i wszedłem na górę. Wyczułem w pobliżu stojącą osobę. Zbliżyłem się do niej, by móc rzucić na nią blask mojej latarni.
- Dobry wieczór, doktorze - przywitał się pierwszy Christopher Acklam.
Acklam był wysokim człowiekiem o bladej, ziemistej twarzy z długimi włosami częściowo spiętych do tyłu pod trójgraniastym kapeluszem, a częściowo opadających na kościste policzki do samego podbródka. Miał chłodne, głębokie spojrzenie, które dostrzegałem nawet w tych ciemnościach. Potrafił stać nieruchomo przez całą wachtę, jakby medytując, obserwował pobliskie wody szóstym zmysłem zamiast wzrokiem. Pełnił obowiązki pierwszego oficera
- Dobry wieczór, sir - odpowiedziałem, po czym oddaliłem się nieco, pamiętając, że ten człowiek nie lubił towarzystwa.
Stanąłem prawie na samej rufie przy relingu. Latarnia, którą zauważyłem ze śródokręcia, stała przy sterze; pewnie tylko po to, by sternik mógł odczytywać wskazania kompasu, gdyż jej wątły płomień nie dawał zbyt wiele światła. Za moimi plecami miałem ustawione jedna na drugiej dwie łodzie. Nad głową, natomiast, trzepotał sterżagiel przymocowany do poziomego bomu. Nie planowałem dokładnie, ile czasu tu postoję. Temperatura nie osiągała wysokich wartości, więc pomyślałem, że wrócę do łóżka, gdy poczuję zimno. Pościel i koce wydają się o wiele milsze po spędzeniu na chłodzie dłuższego czasu, niż wtedy, gdy człowiek przewraca się w nich nieustannie.
Tak, jak przypuszczałem, nic się działo. Nie wiedziałem nawet, co ewentualnie mogłoby się dziać i szczerze przyznałem przed sobą, że nie chciałem wiedzieć o takich rzeczach. Ważne jednak, że zaspokoiłem moją nieuzasadnioną potrzebę przybycia tutaj i ulżyłem sobie dzięki temu na sercu.
Postawiłem moją lampę na płaskiej poręczy relingu, bym nie musiał trzymać jej metalowego zimnego uchwytu. Mgła była tak gęsta, że światło odbijało się od jej oparów, jak promienie wlatujące przez szparę w oknie do bardzo zakurzonego pomieszczenia. Wokół lampy utworzyła się lśniąca poświata. Z zaciekawienie obserwowałem to zjawisko.
Cisza trwała.
Do czasu...
II
Moją uwagę zwróciły odgłosy kroków. Ktoś szybko biegł. Dobrze znałem takie stąpania. Szybkie, stanowcze, nerwowe.
Zaniepokojony obróciłem głowę. Zobaczyłem niewysoką postać wbiegającą po zejściówce na górę. Musiał to być młody chłopak, pewnie midszypmen. Podszedł do Christophera Acklama i zaczął mu składać meldunek. Mówił szybkim szeptem, dosyć cicho, tak, że nie mogłem zrozumieć jego słów.
Ująłem moją lampę w dłoń i podszedłem w ich kierunku. Jej blask rozświetlił ich postury.
- Kto jest teraz na salingu? - usłyszałem Acklama.
- Clark, sir. Ma dobre oko. Obwołać go?
- Nie. Żadnych krzyków - zanegował porucznik stanowczym, zimnym głosem.
Zawsze zwracał się w ten sposób do innych, jakby ciągle na coś zły.
Podszedł do relingu. Stojąc do mnie tyłem, zaczął się rozglądać. Długa ciemna peleryna maskowała go z czernią nocy, czyniąc go ledwie widocznym. Przypominał upiora, ponure widmo sunące po pokładzie, jakby lewitował, nie dotykając stopami ziemi. Zawsze podziwiałem jego skupienie, jego wyostrzone zmysły, ten przenikliwy wzrok. Tym samym robił wrażenie doświadczonego porucznika., takiego, co potrafi wykorzystać i zinterpretować każdy znak na niebie, we mgle i na morzu.
- Panie Sutherland, iść po dowódcę - odwrócił się do midszypmena.
- Tak jest, sir.
Chłopak natychmiast zbiegł po zejściówce, opuszczając pokład rufowy.
Podszedłem jeszcze bliżej do Acklama.
- Tam... - wskazałem na czarną czeluść. - Tam naprawdę coś jest?
- Ciii... - uciszył mnie tylko.
Acklam zaczął przemierzać pokład rufowy w tą i z powrotem, nie odrywając wzroku od mrocznych czeluści. Przystanął w końcu przy relingu poprzecznym, niewielkiej barierce oddzielającej rufówkę od reszty pokładu i rzucił po cichu rozkaz.
- Panie Brandon, zwinąć żagle. Marsle na prace wstecz. Tylko żadnych hałasów.
Wśród panującej ciszy moje uszy wyłapywały najdrobniejsze stęknięcie takielunku i plusk wody uderzającej o burtę okrętu. Po chwili doszły do tego drobne szelesty i szmery. Widziałem białe pola wyróżniające się na tle ciemnego otoczenia, ale tylko wtedy, gdy patrzyłem na nie kątem oka. Ludzkie oko działa w ten sposób, że jest bardziej wrażliwe na światło, gdy człowiek nie patrzy prosto na obiekt.
- Trzymać kurs - rozkazał sternikowi.
- Kurs stały, sir.
- Doktorze - zwrócił się nagle do mnie - pańska lampa...
- Moja lampa? - zapytałem, nie rozumiejąc.
- Proszę ją zgasić.
Popatrzyłem na niego z niepewnością, następnie w kierunku ciemnego morza. Przeszły mnie ciarki. Podniosłem lampę wyżej do ust i dmuchnąłem, następnie on podszedł do drugiej lampy i również dmuchną. Zapanował mrok.
Usłyszałem nagle twarde, głośne, stanowcze kroki. Tym razem musiał być to dowódca, Charles Newbrook. Ujrzałem go na śródokręciu przy zejściówce. Dokładnie go nie widziałem, ale wydawało mi się, że w biegu nakładał na siebie mundur. Za nim podążał midszypmen, który został posłany przez porucznika. Trzymał w ręku lampę. Najwidoczniej godność komodora nie pozwalał na błądzenie po omacku wśród ciemności. Newbrook chwycił za poręcz zejściówki i postawił krok na pierwszym stopniu.
Wtedy się zaczęło.
Łup!!!
Ogromny huk rozerwał nocną ciszę, a wraz z nim po mojej lewej stronie rozszalały się błyski. Pojawiły się od bakburty ukazując to, co kryły ciemności. Ujrzałem okręt pojawiający się i znikający w krótkich odstępach czasu zgodnie z rytmem wystrzałów. Widziałem go przez krótki moment, po czym tak wstrząsnęło pokładem, że rzuciło mnie na ziemię. Upadłem bokiem na prawe ramię cały oszołomiony. Lampa wypadła mi z rąk. Rozległy się odgłosy trzaskającego drewna i jęk marynarzy. Kątem oka dostrzegłem, jak z przedniej połowy pokładu zaczęły wystrzeliwać w powietrze ogromne odłamy drewna. Nic więcej na nie widziałem. Zamknąłem oczy i skuliłem głowę w ramionach.
Czekałem.
Po chwili wszystko ucichło. Huki umilkły, trzaski drewna ustały.
- Alarm bojowy, do diabła! Natychmiast! - rozległ się gromki głos.
To musiał być dowódca. Uniosłem lekko głowę, by sprawdzić, gdzie jest. Poznałem w mroku jego wielki kontur. Właśnie wbiegał twardymi krokami na pokład rufowy.
- Midszypmen Wood na dół do dział - krzyczał. - Nie, nie... pan nie, panie Harris... Życzę sobie natychmiastową gotowość do otwarcia ognia.
- Tak jest, sir
- Panie Acklam, czemu te żagle są zwinięte, na miłość boską?
- Sir, nie mogliśmy...
- Pełne żagle! Już! Piechota morska do akcji! Gdzie, do diabła, zniknął Moor?
Udźwignąłem się na kolana i chwiejnie podreptałem do relingu. Złapawszy barierkę, stanąłem na nogach.
Po pokładzie potoczyło się bębnienie werbli - pełen heroizmu rytmiczny stukot wzywający do walki. Zapłonęły latarnie żółtym blaskiem. Kurczowo trzymając się relingu, zobaczyłem, jak wielka gromada marynarzy biegiem skakała do want i szotów. Słyszałem tupoty ich bosych stóp, gdzieś brzmiały gwizdki bosmańskie i jeszcze szczęk stali od wydobywanych szpad, łomot od szurania ciężkich lawet, okrzyki oraz jęki.
Na górę wbiegło nagle trzech poruczników. Ubrani w ciemnoniebieskie mundury z charakterystycznymi trójgraniastymi kapeluszami prezentowali dumę brytyjskiej marynarki. Minęli mnie obojętnie, nie zwracając sobie uwagi jakimś lekarzem w stanie głębokiego szoku, opartego bezwładnie o reling, bliskiego utraty przytomności. Jedynie William Harris, trzeci oficer, w biegu klepnął mnie po plecach.
- Dziękuję, Will... W porządku... - wyszeptałem.
Na więcej uprzejmości brakowało czasu.
- Co to było, do cholery? - pytał Newbrook.
- Okręt. Po bakburcie. Blisko - informował jeden z poruczników.
- Boże! Skąd się tu wzięli? - poznałem głos Richardsona.
- Panie Acklam, ster na zawietrzną. Chcę mieć ten okręt tuż przy mojej burcie.
- Słucham? Właśnie przywalili nam pełną...
- Zrozumiał pan? - uniósł się Newbrook - Chcę mieć tego bydlaka, jak na talerzu! Ster na zawietrzną.
- Tak jest, sir.
Porucznicy krzątali się po rufówce. Werbel już ucichł. Zdominowały niegłośne pomruki marynarzy ze śródokręcia wymieszane z głośniejszymi nawoływaniami i rozkazami midszypmenów. Chciałem zejść na dół, ale najpierw musiałem przepuścić żołnierzy piechoty morskiej. Czerwone mundury wbiegały gęsiego, sprawnie z werwą po stopniach zejściówki, następnie zajmowały pozycję wzdłuż obu burt. Rozbrzmiał rytmiczny odgłos ich stąpań.
Podszedł do mnie jakiś mężczyzna. Spojrzałem na niego i poznałem midszypmena Haskella.
- Doktorze? Dobrze się pan czuje? - złapał mnie za ramiona i popatrzył z troską.
Musiałem naprawdę wyglądać zamroczony.
- Tak, tak...
- Sprowadzę pana na dół, dobrze?
- Dziękuję.
Nagle grzmotnęły kolejne huki.
Instynktownie obróciłem głowę w stronę, z której to usłyszałem.
Tym razem błyski pojawiły się z prawej burty, a okręt wydawał się znacznie większy od tego poprzedniego. Coś ze świstem przecięło powietrze, jak śmigający bicz. Skuliłem się. Poczułem, jak dłonie midszypmena Haskella mocniej zacisnęły moje ramiona. Jego tułów przywarł do mnie, a z ust wydobył się cichy jęk.
- Panie Haskell, nic panu... - więcej nie zdążyłem powiedzieć.
Osunął się na ziemię. Chciałem go utrzymać na nogach, ale nie dałem rady i w konsekwencji upadłem razem z nim. Coś trysnęło na moją twarz. Będąc znów na kolanach, odruchowo otarłem cerę dłonią. Zrobiła się czerwona. Krew.
- Ognia! - ktoś wrzasnął.
Zabrzmiały strzały karabinów.
Moje oszołomienie wzrosło. Rzadko bywałem na pokładzie podczas bitew. Zazwyczaj pracowałem w lazarecie, operując rannych. Wszystko wirowało dookoła mnie. Zerknąłem na Newbrooka. Popatrzyłem na niego krótko i zaraz odwróciłem wzrok. Szybko jednak spojrzałem ponownie; coś przykuło moją uwagę.
Nagle uświadomiłem sobie, że został poraniony.
Klęczał podpierając się swoją szablą, wyraźnie chcą wstać, ale przychodziło mu to z wielkim trudem. Podbiegł do niego drugi oficer, Richardson, by go podtrzymać, ale został gwałtownie odepchnięty. Dostrzegłem wściekłą twarz Newbrooka. Postanowiłem sam mu pomóc, gdyż z chwilą, kiedy pozbawił się pomocnych rąk porucznika, zaczął padać twarzą na ziemię. Spodziewałem się, ze również zostanę odepchnięty, ale na szczęście tego nie zrobił.
- Sir, co się stało? - spytałem.
- Gówno się stało - odwarknął wyraźnie zły. - Do diabła ciężkiego, czy wyglądam na starego dziadka?
W ciemnościach widziałem, jak z tamtego okrętu padały jeszcze strzały armatnie. Ponure, pojedyncze trzaski drewna poprzedzone głośnym hukiem, sprawiały, że krew mroziła się w żyłach. Wielkie żelazne kule cięły ludzi bezlitośnie.
- Sir, musi pan zejść na dół - powiedziałem, spoglądając na jego nogę. Obciekała we krwi.
- Nie, nie, nie... Richardson! Ster na zawietrzną!
Wyrywał mi się z rąk. Cechowała go porywczość i upartość. Wiedziałem, że zejście teraz pod pokład uznałby za hańbę. Był to barczysty człowiek, dobrze zbudowany. Zawsze robił na mnie wielkie wrażenie, jako ktoś silny i odporny na wszelkie wstrząsy.
Złapałem go ponownie. Chciałem mu pomóc.
- Ster na zawietrzną, jest! - powtórzył porucznik.
Zaklekotało koło sterowe.
- Sir, nie reaguje!
- Cholera... Acklam, ty łajdaku, czemu wziąłeś się za te żagle.
Acklam stał gdzieś obok. Nie widziałem go dokładnie.
- Sir, tu są dwa okręty - poznałem głos Harrisa.
- Tak, wiem. Doktorze Evans, proszę mnie puścić, na litość boską!
Pchnął mnie silnie na reling poprzeczny. Kulejąc, przemaszerował pokład i wyjął lunetę. Jakoś się trzymał. Tak wielkiego, umięśnionego człowieka nie łatwo przewrócić na ziemię. Pomyślałem, że lepiej, bym się stąd zabrał. Skoro nie chciał mojej pomocy, to nie. Z kolei ja nie chciałem ryzykować życiem, stojąc tu, na pokładzie rufowym.
Rzuciłem się na zejściówkę i zbiegłem na śródokręcie. Dotarłem do trapu. Zeszedłem najpierw na pierwszy pokład działowy, a później trapem niżej. Wszystko zaczęło cichnąć. Jak zawsze kiedy się schodziło na dolne pokłady, bezpiecznie poniżej linii wody.
Fragment powieści
1
Ostatnio zmieniony ndz 18 maja 2014, 21:42 przez Malcolm, łącznie zmieniany 2 razy.