Krzyczące orły [wojenny]

1
Tak sobie pomyślałem - i ja coś wstawię. Bo i weryfikatorzy coś dłubią, piszą i tradycyjnie nawet - wstawiają do zweryfikowania. A poza tym - niechże brac forumowa ma możliwość i temu Krugerowi tyłek skroić.
Tekst powstał dawno temu, na studiach, będzie z 10-11 lat temu. Zająłem się fantastyką, więc do tych klimatów nie wracam, nie poprawiam, nie kombinuję. Nowszego tekstu, który mógłbym na cele ćwiczeniowe zużyć, niestety nie mam.
Dodam jeszcze - tak, wiem, że 101 Powietrzno-Desantowa nie walczyła na Sycylii, do Anglii przybyła bezpośrednio z USA. Ten błąd merytoryczny jest mi świadomy.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------

KRZYCZĄCE ORŁY

WWWJuż od południa w całej okolicy słychać było huk potężnych silników. Dla mieszkańców nie była to zresztą ani specjalna nowość, ani specjalna uciążliwość. Po pierwsze, znali to dobrze. Od kilku lat stacjonowały tu takie lub inne wojska, a wojsko zawsze jest hałaśliwe. Miejscowi uznaliby na pewno, że akurat to wojsko jest hałaśliwsze od innych i nic w tym dziwnego. Amerykanie swoją energią potrafili zniechęcić nawet najbardziej rozrywkowych angielskich wieśniaków i mieszczuchów z wyjątkiem, oczywiście, angielskich dziewcząt. Im jankesi podobali się daleko bardziej od rozlokowanych wcześniej w okolicznych lasach żołnierzy angielskich, polskich czy szkockich, a nawet bardziej od uwielbianych powszechnie pilotów. Mieli mnóstwo zalet: byli przystojni, beztroscy, bezpośredni, weseli. I co najważniejsze mieli mnóstwo papierosów, czekolady i pończoch, które to towary kruszyły serca nawet najbardziej niechętnych Angielek. Wybudowane przez nich w rekordowym tempie lotnisko stało się zresztą bazą zaopatrzeniową towarów luksusowych dla wszystkich mieszkańców hrabstwa. To stanowiło drugi powód, dla którego nie narzekali oni specjalnie na Amerykanów. Po trzecie wreszcie, hałas nie mógł im tak bardzo przeszkadzać, gdyż odległość między lotniskiem a najbliższą wsią wynosiła trzy mile z okładem, a patrole zatrzymywały każdego w promieniu dwóch mil nie dopuszczając nikogo na teren zastrzeżony. Mieszkańcy byli w zasadzie zadowoleni, choć ciężko byłoby wśród nich znaleźć takiego, który ani razu nie narzekał na “tych aroganckich jankesów”, wyjąwszy dziewczęta, oczywiście.
WWWTego dnia hałas przekroczył grubo dotychczasowe standardy. Ludzie spotykali się, kręcili głowami i patrząc w niebo zastanawiali się gdzie tym razem polecą samoloty i jak dużo ich będzie. Od trzech miesięcy Amerykanie ciężko pracowali. Bałamucenie miejscowych dziewcząt było tylko jednym z ich zajęć. Po kilka razy w tygodniu fale samolotów startowały z lotniska i przetaczały się nad okolicą. Czasem nawet, jeśli ćwiczenia odbywały się na nieodległym wrzosowisku, można było oglądać dziesiątki białych spadochronów opadających z nieba. Był to chyba najbardziej estetyczny widok jakiego Anglikom dostarczyli amerykańscy żołnierze. Te właśnie, z dnia na dzień potężniejsze fale samolotów transportowych generowały hałas, na który miejscowi nauczyli się już nie zwracać uwagi. Dotąd huk ten zwiastował rychłe pojawienie się olbrzymich Dakot na pochmurnym angielskim niebie. Dziś jednak było inaczej. Choć hałas dobiegał już od co najmniej pięciu godzin, a z lotniska nie wystartował jak dotąd żaden samolot. Za to w jego kierunku podążały kolejne wypakowane po dachy brezentowych bud ciężarówki ze szczupłą eskortą. Dla miejscowych ta niezwykła odmiana nie była jednak żadnym zaskoczeniem. Flegmatyczni, pracowici Anglicy rzadko byli zaskoczeni.
WWWWokół tajemniczego lotniska już od jakiegoś czasu rozlokowane tkwiły dwa bataliony spadochronowe i jeden szybowcowy ze 101 Amerykańskiej Dywizji Powietrznodesantowej “Krzyczących Orłów”.

WWWBył piękny wieczór piątego czerwca 1944 roku.

WWWPowoli zapadał zmierzch. Coraz bardziej widoczny był jego wpływ na mrówczą krzątaninę na lotnisku. Im ciemniej się robiło tym mniej mechaników kręciło się wokół samolotów i hangarów, tym mniej rozebranych do pasa żołnierzy nosiło stosy zaopatrzenia pomiędzy ciężarówkami, samolotami i wielkimi stosami zalegającymi na uboczu. Milkły też kolejno potężne silniki Dakot dotąd reperowane i precyzyjnie regulowane przez amerykańskich mechaników. Wokół zaległa niespodziewana, drażniąca cisza. Po chwili spośród zabudowań wyjechały cysterny i rozpoczęły tankowanie stojących cicho kolosów. Prawie równocześnie wśród nich pojawiły się jeepy żandarmerii wojskowej. Wysiedli z nich żołnierze z białymi otokami i literami MP na hełmach i zajęli pozycje wokół. Potem lotnisko zaludniło się bardziej niż w ciągu dnia. Z lasu wyszły gromady żołnierzy i ruszyły do stojących samolotów. Bezwładne grupy zostały przemienione w zorganizowane kolejki ludzi kierowane do kolejnych maszyn. Na twarzach idących powoli ciężko obładowanych śmiercionośnym sprzętem ludzi malowały się ich uczucia: wyczekiwanie, radość, strach. Tak naprawdę najwięcej było tych ogarniętych strachem, choć wielu z nich nie dawało lub próbowało nie dać tego po sobie poznać. Ciężkie kroki setek par wojskowych butów wypełniły lotnisko. Spośród tego hałasu sporadycznie wybijały się okrzyki: rozkazy, słowa otuchy, przekleństwa. Rozwarte brzuchy samolotów połykały powoli ludzi i hałasy. Jako ostatni przybyli do samolotów piloci. Potem znikły cysterny i jeepy żandarmerii wojskowej i wreszcie samoloty, jeden za drugim, zaczęły kołować do startu. Z lasu obserwowali ten widok żołnierze piechoty szybowcowej. Oni mieli lecieć następni za parę godzin, jako drugi rzut. Teraz z dziwną fascynacją obserwowali znajomy im przecież widok, próbując zapomnieć o własnym strachu. Tymczasem samoloty, błyskając światłami zaczęły wznosić się w ciemne niebo. W jednym z nich siedział kapral Robert Westmore i zazdrościł tym, co zostali na ziemi.
WWWTrudno było ich teraz rozpoznać w półmroku, siedzących, przygniecionych i przesłoniętych masą sprzętu. Dopiero po kilkunastu minutach otępiały umysł Roberta pozwolił mu na identyfikację kolejnych postaci skulonych w długim kadłubie samolotu. Widok najbliższych twarzy przypomniał mu o własnym strachu. Zaczął znów, prawie na zimno analizować to uczucie. Znów pojawiło się w jego jaźni pytanie, czy tam będzie się bał jeszcze bardziej i czy w ogóle można bać się jeszcze bardziej. Strach nie dławił mu oddechu ani nie rzucał na niego przysłowiowych siódmych potów, za to go unieruchamiał, paraliżował jego zmysły, wolę, ciało. O tak, Robert zazdrościł tym, co mieli lecieć w drugim rzucie. Choć o niebo bardziej zazdrościł tym, co się w ogóle nie bali. Miał kilku takich w kompanii, plutonie. Na pewno pierwszy był Glenn, starszy szeregowy, rodowity Czirokez z Karoliny Północnej. Często z rozrzewnieniem wspominał rodzimy rezerwat Great Smokey Mountains i prawdziwe indiańskie wychowanie. Z tego co Robert zaobserwował we Włoszech wychowanie Glenna musiało polegać głównie na posługiwaniu się bronią, tak palną jak i białą, i na wpojeniu nienawiści. Na szczęście dotąd wyładowywał ją na Niemcach. Walka z nimi, nawet nie samo zabijanie, ale walka, sprawiało, że był naprawdę szczęśliwy. Od kiedy pojawił się w Anglii, Glenn nie mówił o niczym innym jak o rychłym lądowaniu we Francji. Wszyscy mówili o nim żartobliwie “świr”, ale nikt się z niego nie śmiał zbyt długo. Na tego zabijakę zawsze można było liczyć.
WWW– Powtórzę to jeszcze raz. Kiedy wylądujecie, zwinąć spadochrony, rozpakować broń i szukać pozostałych. Tylko mi do cholery nie biegać w kółko – z przodu samolotu za kabiną pilotów stał porucznik Jorrel, trzymając się dłońmi ściany i wygłaszał jedno ze swych długich przemówień – dziesięć minut i chcę widzieć, że wszyscy są. Uważajcie, bo księżyc świeci jasno – nie był oczywiście taki zły. Mało który oddział miał szczęście być dowodzonym przez oficera zawodowego z doświadczeniem. Zwykle dowodził jakiś świeży, nieopierzony oficerek, oficer rezerwy lub starszy sierżant. Jorrel miał tylko jedną wadę. Cholernie lubił mówić – I nie strzelać gdzie popadnie, Panu Bogu w okno.
WWWPorucznik usiadł na swoim miejscu. Robert zaczął się zastanawiać, czy porucznik też może się bać. Twarz, jak na oficera przystało, miał zawsze spokojną. Jej kamienny wyraz był już w kompanii legendą. Więcej na temat uczuć porucznika mógł wiedzieć tylko starszy sierżant Harvey Badston, najbliższy przyjaciel oficera, postać jeszcze ciekawsza. Był on tak wielkim cynikiem, że nawet własne życie nie stanowiło dla niego żadnej wartości. Owszem, był dobrym dowódcą. Nie szafował ich życiem w akcji. Był już starym doświadczonym żołnierzem i swoje doświadczenie zawsze próbował wpoić w swoich żołnierzy. Najważniejszą rzeczą, na którą zwracał im uwagę, to trzymać dupę nisko przy ziemi, najlepiej w ukryciu, ale o swoją dupę nigdy przesadnie nie dbał często brawurowo narażając się dla kogoś. Nie, sierżant Badston na pewno nie odczuwa strachu.
WWW– Hej Bob! Chcesz kawałek? – siedzący naprzeciwko Roberta kapral Sal Schmitzer przekrzykiwał hałas silników. Był jedynym bliskim Robertowi człowiekiem, jedynym którego mógł nazwać swoim przyjacielem.
WWW– Dzięki Sal. Wiesz że nie lubię prymki.
WWW– Mam jeszcze gumę do żucia.
WWWStrach doskwierał Robertowi od kiedy przybył do Europy. Męczył go podczas lądowania w Afryce Północnej, choć nie widział tam ani jednego Niemca czy Włocha i nikt szczęśliwie do niego nie strzelał. Trwał kiedy lądowali na Sycylii. I tam Robert miał dużo szczęścia. Zaledwie kilka razy brał udział w prawdziwej akcji w tym tylko raz z naprawdę bliska. Czytał kiedyś, że kiedy człowiek strasznie się boi na wojnie przez dłuższy czas, to w końcu albo walka go znieczula i przestaje się bać, albo przyzwyczaja się do strachu tak, że potrafi już sobie z nim poradzić. Z nim było inaczej. Jego strach rósł z każdym dniem, z każdym miesiącem. Nie potrafił się z nim oswoić nawet na tyle, żeby przestać się go wstydzić. Wstydził się więc go nawet wtedy, gdy widział strach innych. Stał się samotnikiem, w kompanii, w plutonie nikt go dobrze nie znał, nikt go nie lubił, nikt go nie nienawidził. Był szarym bezimiennym człowiekiem w tłumie innych znających się dobrze, ale niezwracających na niego uwagi. Nie przeszkadzało mu to, w cywilu też był samotnikiem. A tutaj, jedynym w miarę bliskim mu człowiekiem, choć tak naprawdę trudno nazwać to przyjaźnią, był Sal Schmitzer, chłopak z Texasu.
WWW– Dawaj.
WWWSal był szczupłym, żylastym chłopakiem. Miał wesołe oczy i często się uśmiechał. Robert nie miał do niedawna pojęcia, co takiego mogło się wydarzyć między nimi, że zostali kumplami. Nic ich nie łączyło, a w wojsku trudno mówić o zainteresowaniach. Nie łączył ich też strach, bo Sal bał się dużo mniej. Robert zapytał go o to jakiś czas wcześniej i zdumiał się słysząc odpowiedź:
WWW– Pamiętasz jak zabiłeś wtedy, pod Palermo tego Niemca? – a jakże, pamiętał. To nie był Niemiec tylko Włoch. Mały, w obdartym i zakurzonym mundurze, brudny z rozklekotanym karabinem. Pierwszy i jak dotąd ostatni człowiek którego zabił. – Miałeś coś takiego dziwnego w oczach, kiedy tak nad nim stałeś. Nie wiem naprawdę, kurczę, coś takiego jakbyś.... jakbyś tym spojrzeniem.... no wiesz... jakbyś prosił o pomoc. Jakby to nie ty jego, ale on ciebie trafił.
WWW– Opiekuńcza dusza co?
WWWWtedy Robert się na niego wkurzył. Owszem bał się i zabił człowieka, to dla mało kogo jest łatwe, ale się przecież nie rozkleił i nie załamał. I nie prosił nikogo o pomoc. Tego był pewien. Teraz jednak zaczął do niego docierać inny sens tej odpowiedzi. Może po prostu Sam zobaczył w jego oczach, że potrzebuje kumpla?
WWW– A mnie nie dasz? – Sal rzucił gumę siedzącemu po prawej Thomasowi Whiteowi, szeregowcowi z Idaho. Z oczu White'a wyzierała rozpacz i strach. Był nowy, nie walczył jeszcze nigdzie, zaledwie cztery miesiące temu przyjechał z dywizji gwardii narodowej z Kalifornii. Dla niego Sal i Robert musieli być już weteranami.
WWWChoć już we Włoszech kompania Roberta walczyła w składzie 101 Dywizji powietrznodesantowej, to szkolenie spadochronowe przeszła dopiero w Anglii razem z grupą “nowych” przysłanych zza oceanu i dla nikogo nie było to łatwe. “Żółtodzioby” miały jednak najgorzej i było to po nich widać, bali się bardziej niż ktokolwiek ze starych. Robert czul się cały czas jak jeden z nich. Inni “weterani” byli nawet zadowoleni z przybycia “świeżego mięsa”, mogli się napuszać i opowiadać o swojej odwadze ludziom, którym od słuchania o męstwie innych świeciły się oczy i zaczerwieniały policzki. Byli też tacy, którzy okazywali ogromne niezadowolenie z przybycia posiłków. Mieli w tym trochę racji, każdy żołnierz oddaje swe życie pod opiekę kolegów, a na tych nieopierzeńców nie można było raczej liczyć. Potęgowało to oczywiście zdenerwowanie nowych, którzy przez to jeszcze bardziej się bali i próbowali wkraść się w łaski bardziej doświadczonych kolegów pokazując im, jakie fajne z nich chłopaki. Tak było od czterech miesięcy.
WWWRobert znów podniósł swój zamyślony wzrok na Sala, na co ten wyszczerzył do niego zęby w szerokim uśmiechu. Zza stosu wyposażenia ledwie go było widać. Sal dźwigał na sobie to samo, co mieli wszyscy: hełm stalowy M1c, spadochron T5, plecak M6, maskę przeciwgazową M4, maewestkę, bieliznę na zmianę, manierkę, ciężkie buty spadochroniarskie M43, przybory osobiste, racje żywnościowe, latarkę, pas z pojemnikami na amunicję i oczywiście broń. Był dobrym strzelcem i w dodatku bardzo silnym, mimo swej szczupłości, dlatego więc już od dawna miał przydział na ręczny karabin maszynowy M1919 A6. Była to dobra broń, choć bardzo ciężka, bo ważyła prawie 23 kilogramy i Sal musiał się sporo nawalczyć z dowódcą plutonu, żeby pozwolono mu z nią skakać, a nie pakować ją do zasobnika. Posługiwał się nią po mistrzowsku, o ile oczywiście amunicyjny stawał na wysokości zadania. Ta kwestia była problematyczna, poprzedni amunicyjny Sala zginął na Sycylii, a na nowego wyznaczyli żółtodzioba Whitea, jak się będzie spisywał, miała pokazać przyszłość. W każdym razie Sal lubił tę broń i nawet teraz leżała odpakowana na jego kolanach, a jego szczupłe, ruchliwe dłonie przebiegały po niej w poszukiwaniu wyimaginowanych usterek i zacięć. Karabin ten wymagał, podobnie jak wiele innych, troskliwej opieki i częstego czyszczenia. Każda broń ulegała od czasu do czasu zacięciom, a taka usterka w ogniu walki była bardzo niepożądana. W końcu Sal zakończył swoje zabiegi i powtórnie zapakował broń.
WWWTego rodzaju odruchom ulegało wielu żołnierzy w samolocie. Co rusz któryś rozpoczynał sprawdzanie po kolei wszystkich części wyposażenia jakby właśnie od tej zapasowej pary gaci miało zależeć jego życie, albo odpakowywał broń i próbował ją czyścić, co oczywiście w chyboczącej się Dakocie było niemożliwe. Na taką niewątpliwą oznakę zdenerwowania, tym razem sąsiada z lewej, starszego szeregowego Erniego Colta, Robert przypomniał sobie o własnym strachu. Znów poczuł, jak jego zmysły wariują. Zawsze kiedy się bał tak naprawdę bardzo, zaczynały go okłamywać i oczy, i uszy. Teraz mrok we wnętrzu samolotu stał się gęstszy, a basowy pomruk silników zaczął powoli odpływać. Robert skupił się na rozpaczliwych rozważaniach, czy tam, na ziemi będzie się bał bardziej? I czy w ogóle można bać się bardziej niż on w tej chwili?
WWWNajpierw z kabiny pilotów wyszedł ktoś, być może radiotelegrafista albo nawigator, i krzyknął na cały kadłub samolotu:
WWW– Czerwone! Pięć minut!
WWWPo czym zniknął z powrotem w kabinie zostawiając w środku coraz bardziej podminowanych spadochroniarzy samym sobie. Cokolwiek czuł każdy z nich, czy był to strach, zdenerwowanie, wyczekiwanie, czy nawet radość, to teraz te uczucia osiągnęły apogeum.
WWW– Bez paniki – Jorrel znów wstał i udzielał ostatnich instrukcji – nawet jeśli przez jakiś czas nie będziecie mogli nikogo znaleźć. To się zdarza – po czym usiadł, jakby sam poczuł wreszcie, że się zaczyna, jakby i jego dopadło przerażenie.
WWW– Uwaga! – znów członek załogi stanął w drzwiach do kokpitu – Wstawać i przypinać się!
WWWOsiemnaście osób wstało na tę komendę i przypięło wyzwalacze spadochronów do metalowej linki. Stanęli w kolejce do włazu, który właśnie otwierał radiotelegrafista.
WWW– Powodzenia chłopaki – powiedział niezbyt głośno, po czym spojrzał za siebie do kabiny pilotów i na dany stamtąd znak wrzasnął – Zielone!
WWWZaczęli wyskakiwać. Jeden po drugim znikali w otworze włazu żegnani tam szybkim klepnięciem w ramię przez lotnika. Robert poszedł za innymi do drzwi i kiedy przyszła jego kolej zamknął oczy i skoczył.
WWWPodkulił nogi i koziołkując leciał w dół. Czekał aż spadochron otworzy się i wyrówna bezwładny lot. Kiedy poczuł silne szarpnięcie otworzył oczy. Niebo wokół było bardzo jasne jak na noc. Ten termin rozpoczęcia operacji wybrano szczególnie, ze względu na silne światło księżyca, które w tej chwili nie przesłaniały żadne chmury. W porównaniu z niebem usianym gwiazdami, z olbrzymią tarczą księżyca, ciemna ziemia robiła bardzo niegościnne wrażenie.
WWWPod nim kołysały się leniwie spadochrony tych co wyskoczyli przed nim. Zaczął zastanawiać się, czy na ziemi pod nim nie ma niemieckich patroli, jeśli tak, to mogłoby być kiepsko. Ciemne sylwetki skoczków pod białymi czaszami spadochronów musiały być dobrze widoczne z dołu.
WWWRobert zamyślił się. Pozwolił, by jego ciało ogarnęła przyjemność powolnego spadania. Od kiedy zaczęły się ćwiczenia od razu polubił to uczucie. Była to w tej chwili jedyna niebezpieczna rzecz na tej wojnie, której naprawdę się nie bał. Na ćwiczeniach nieraz wyśmiewali się z Salem z tych twardych weteranów, którzy z drżeniem przekraczali właz samolotu a nawet czasem odmawiali skoku i krzepki sierżant-instruktor musiał ich wyrzucać siłą. Byli nawet tacy, którzy podczas pierwszego skoku narobili w spodnie.
WWWNagle poczuł obezwładniający strach. Z jakiegoś miejsca na ziemi nagle oderwały się smugi pocisków i podążyły w górę, do skoczków. Równocześnie usłyszał znajomy, szarpiący nerwy terkot niemieckiego karabinu maszynowego MG42. Pociski smugowe wznosiły się coraz wyżej, żeby wreszcie z przerażającą powolnością znaleźć pierwszy ze swych celów. Robert zobaczył jak uderzają bezgłośnie w ciało skoczka i przebijają czaszę spadochronu. Potem Niemiec przeniósł ogień na innego Amerykanina. Umierający wrzeszczał okrutnie jeszcze długo po tym jak wylądował na ziemi. A po nim był następny. I następny. Przez chwilę Robert był pewien, że smugi pocisków podążają w jego stronę, i że on będzie następny, ale na jego szczęście lekki wiatr rozwiewał grupę szeroko, a Niemiec skupiał swój ostrzał tylko na fragmencie nieba, widocznie tylko ten wycinek mógł skutecznie ostrzeliwać. Robert odetchnął z ulgą i obserwował dalej kolejne smugowe serie. Tymczasem kule Niemca zbliżyły się do kolejnego spadochronu przeszywając, jak się wydawało, skoczka i materiał nad jego głową. Mała postać poruszała się nadal i po chwili Robert zrozumiał, że próbuje ona podciągnąć worek z karabinem i wypakować go, aby spróbować ostrzelać Niemca z powietrza. Nadludzkim wysiłkiem udało się jej to i w rękach Amerykanina pojawił się duży karabin z dwójnogiem. Robert pojął, że tym skoczkiem jest Sal.
WWWPrzez długą chwilę ciężko oddychał. Mimo że już dość długo trzymali się razem, poczuł że jeszcze nigdy nie był tak blisko tego człowieka. Człowieka, który właśnie toczył z góry przegraną walkę o życie i ani on, ani nikt inny nie mógł mu pomóc. Słyszał suche trzaski wystrzałów z broni Sala i widział jak niemieckie kule kilkakrotnie oplatają jego ciało i widział, że żylasty Teksańczyk ciągle porusza się i strzela. W głowie przeplatało mu się przerażenie, strach o przyjaciela i niedowierzanie, jak Salowi mogło udać się rozpakowanie w powietrzu i załadowanie taśmą, o strzelaniu nie wspominając, tak ciężkiej machiny jak jego karabin maszynowy. Wkrótce Sal wylądował gdzieś w pobliżu Niemca z MG42, a niedługo później Robert wylądował również usilnie próbując zapamiętać kierunek, w który powinien pójść szukać przyjaciela.
WWWUderzył w ziemię mocno, podkulając nogi. Czasza spadochronu przeleciała nad nim i pociągnęła go po ziemi. Przekoziołkował kilka razy i zatrzymał się. Odruchowo, szybko sięgnął po składany nóż żeby uwolnić się z linek, ale ręka była tak zaplątana, że nie mógł dosięgnąć do pasa. Opanował narastającą lawinowo panikę i powoli zaczął wyplątywać ramię. Trwało to długo. Wreszcie oswobodził prawą rękę, sięgnął po nóż i zaczął przecinać linki. Po dwóch minutach był wolny, stał gotów ze zrzuconą już uprzężą i maewestką, odpakowanym i załadowanym karabinem, wszystko jak na ćwiczeniach.
WWWW świetle księżyca doskonale było widać wszystko dookoła, trawę, żywopłoty w pobliżu, postać, która dwadzieścia metrów dalej wyplątywała się ze spadochronu. Czujnie rozglądając się dookoła ruszył w jej stronę. Czasza spadochronu oplotła i zasłoniła cały tułów skoczka. Robert pomógł mu się uwolnić i rozpoznał sierżanta Badstona.
WWW– Cały? – w odpowiedzi Robert skinął głową – To idziemy.
WWWBadston ruszył w kierunku przerwy w najbliższym żywopłocie.
WWW– Widziałem tam chyba lądującego porucznika i paru chłopaków.
WWW– Sierżancie, ale ja muszę iść tam – Robert wskazał mu dokładnie przeciwny kierunek, z którego co chwila dochodził głuchy łoskot niemieckiego karabinu maszynowego.
WWW– Synu, tam siedzi ten cholerny Niemiec. Albo i kilku.
WWW– Tam wylądował Sal, widziałem.
WWW– Przecież oberwał. Spokojnie synu, już pewnie nie żyje.
WWWRobertem wstrząsnęła bezsilna złość. Ta złość aż przytłumiała strach dający mu dotąd we znaki. Teraz poczuł się tak heroicznie jak nigdy dotąd.
WWW– Żyje na pewno, panie sierżancie. Widziałem jak do ostatniej chwili się ruszał i strzelał.
WWWW tej chwili, na poparcie jego słów, z tej strony ciemności, w którą chciał pójść dobiegła długa seria suchych trzasków, która mogła być tylko odgłosem broni Sala. Sierżant pokręcił głową:
WWW– O'key, wiecie gdzie jesteśmy – rzucił i zniknął za żywopłotem.
WWWRobert odwrócił się i ruszył biegiem w stronę wystrzałów. Po kilkunastu krokach zwolnił jednak. Biegnąc tak polem od jednego żywopłotu do drugiego, w tak jasną noc był doskonale widocznym celem dla MG42 Niemca. Biegł więc dużo wolniej, truchtem, przeczołgując się pod krzakami i obserwując dokładnie teren po ich drugiej stronie. Teraz, gdy zniknął sierżant i Robert został sam, czuł się coraz mniej heroicznie. Tępy strach znów wbijał swoje ostrze coraz głębiej w jego mózg. Pocieszające było tylko to, że bał się tak samo mocno jak w samolocie przed skokiem, a nie bardziej. Było to jednak niewielkie pocieszenie. Strach to strach, a w jego przypadku było to uczucie, które odczuwał niemal jak fizyczny ból. Spod każdego żywopłotu wyczołgiwał się coraz wolniej, z każdym słyszanym strzałem, suchym trzaskiem Sala czy dudniącym warkotem broni Niemca szedł naprzód coraz mniej pewnie. W każdy krzak wpatrywał się coraz wnikliwiej, a wzrok płatał mu figle identyfikując w nocnych kształtach złowieszcze postacie Niemców.
WWWStrzały z obu karabinów umilkły. Odtąd mógł słyszeć tylko tupot swych butów i własny ciężki oddech. Padł na ziemię i wczołgał się pod żywopłot. Już dawno powinien znaleźć gdzieś Sala lub wleźć pod lufę Szwabowi, ale jak dotąd nie widział nikogo. Powoli, centymetr za centymetrem przesuwał się pod krzakiem na drugą stronę, a tam się rozejrzał. Polanka, jak wszystkie dotąd, była na pierwszy rzut oka pusta. Odetchnął głęboko.
WWWSzykował się właśnie żeby wstać i przebiec do następnego żywopłotu, kiedy gdzieś z prawej strony usłyszał szurnięcie i cichy szczęk. Pięć metrów dalej, pod tym samym żywopłotem, w lekkim zagłębieniu leżała jakaś postać i mocowała się z czymś, prawdopodobnie z zamkiem, dużego karabinu z dwójnogiem. Ucieszony widokiem Sala chciał już krzyknąć do niego, gdy uderzyła go dziwna gorączkowość ruchów przyjaciela. Tak mogła zachowywać się tylko osoba, która znajduje się na celowniku wroga i zacięła się jej broń. Spojrzał na polanę wzdłuż linii strzału karabinu Sala. Naprzeciwko nich, w głębokim cieniu drzewa, koło żywopłotu przyklękła ciemna postać. Niemiec trzymał swój MG42 oparty dwójnogiem o ziemię i również gorączkowo szarpał się z mechanizmami broni.
WWWGdyby nie meczący, mdlący strach, Robert na pewno by się w tej chwili roześmiał. Było coś komicznego w tej sytuacji, dwóch wrogów naprzeciw siebie i obu zacięła się broń. Sięgnął po swój karabin. Podobnie jak Sal, był dobrym strzelcem, przynajmniej na strzelnicy. Preferował jednak broń lżejszą i jak większość Amerykanów dostał karabin Garand, niezawodny, niezbyt ciężki. Ułożył go przed sobą, odbezpieczył, wycelował w ciągle szarpiącego się z bronią Niemca i nacisnął spust. Karabinu doszedł do jego uszu tylko cichy, metaliczny trzask. Jego karabin też się zaciął.
WWWStrach spotęgował kleszcze zaciskające się na jego gardle. Równocześnie ciałem owładnęła fala mdłości, a pulsowanie krwi w żyłach zagłuszyło nawet jego własny oddech. Jak pijany sięgnął za mankiet lewego rękawa gdzie trzymał zawsze kawałek czystej szmatki do czyszczenia mechanizmów broni. Otworzył zamek i zaczął pocierać jego części materiałem. Nie docierały do niego żadne dźwięki, w głowie słyszał tylko tępe pulsowanie krwi. Złożył mechanizm z powrotem i znów nacisnął spust. Broń znowu zaś wydała z siebie tylko głuchy, metaliczny szczęk. Uderzył w zniecierpliwieniu karabin płaską dłonią raz i drugi. Karabin milczał.
WWWNagle z prawej dobiegł do niego cichy okrzyk tryumfu. Obrócił głowę i spojrzał na Sala, Teksańczyk zatrzasnął właśnie zamek i wycelował. I w tym momencie w jego ciało bezgłośnie uderzyły kule. Równym ściegiem przeorały ziemię małymi fontannami piasku a potem... Pierwsze trafienia uniosły jego ciało, reszta odrzuciła go w tył. Upadł ciężko plecami na trawę, ręce rozrzucił na boki. Robert widział to wszystko, jego oczy rejestrowały to w zwolnionym tempie. Sal oberwał. Sal nie żyje. Nie zdążył na czas...
WWWW jego strachu pojawiła się nowa nuta. Gdy tak patrzył na ciało Sala, ogarnęła go wściekłość. Już go nie mdliło, już nie miał problemów ze słuchem. Wstał nagle i rzucił się szczupakiem na ziemię obok Sala, chwycił jego karabin i spojrzał na Niemca. Tamten dopiero teraz go zauważył, wyprostował się nagle zaskoczony, a potem schylił się znów żeby wycelować. Robert jak zahipnotyzowany zaczął strzelać nie celując nawet dokładnie. I to co widział ponad lufą też widział w zwolnionym tempie. Najpierw zobaczył, jak cała seria obala ciemną postać na ziemię wyrzucając ją spod cienia drzewa, potem kątem oka serię łusek wylatujących z karabinu.
WWWI zobaczył, że ciemna w cieniu postać, do której właśnie strzelał, w świetle księżyca ma na sobie amerykański mundur doskonale dopasowany do szczupłej, żylastej sylwetki. I usłyszał mocny, dudniący, głuchy terkot karabinu MG42, z którego zabił właśnie swego jedynego przyjaciela.
WWWObrócił się i spojrzał na leżącego za nim właściciela tego karabinu. Niemiec leżał tak jak przed chwilą, na wznak z rozrzuconymi szeroko ramionami. W jego wzroku, wbitym w Roberta, umierającym, widniał wyraz ogromnego zaskoczenia.
Ostatnio zmieniony ndz 18 maja 2014, 21:40 przez Kruger, łącznie zmieniany 2 razy.

2
Kruger pisze:Już od południa w całej okolicy słychać było huk potężnych silników. Dla mieszkańców nie była to zresztą ani specjalna nowość, ani specjalna uciążliwość. Po pierwsze, znali to dobrze. Od kilku lat stacjonowały tu takie lub inne wojska, a wojsko zawsze jest hałaśliwe. Miejscowi uznaliby na pewno, że akurat to wojsko jest hałaśliwsze od innych i nic w tym dziwnego. Amerykanie swoją energią potrafili zniechęcić 1 nawet najbardziej rozrywkowych angielskich wieśniaków i mieszczuchów2 (,) z wyjątkiem, oczywiście, angielskich dziewcząt.
Im jankesi3 podobali się daleko bardziej od rozlokowanych wcześniej w okolicznych lasach żołnierzy angielskich, polskich czy szkockich, a nawet bardziej od uwielbianych powszechnie pilotów 4. Mieli mnóstwo zalet: byli przystojni, beztroscy, bezpośredni, weseli. I co najważniejsze mieli mnóstwo papierosów, czekolady i pończoch, które to towary kruszyły serca nawet najbardziej niechętnych Angielek. Wybudowane przez nich w rekordowym tempie lotnisko stało się zresztą bazą zaopatrzeniową towarów luksusowych dla wszystkich mieszkańców hrabstwa. To stanowiło drugi powód, dla którego nie narzekali oni specjalnie na Amerykanów. Po trzecie wreszcie, hałas nie mógł im tak bardzo przeszkadzać, gdyż odległość między lotniskiem a najbliższą wsią wynosiła trzy mile z okładem, a patrole zatrzymywały każdego w promieniu dwóch mil nie dopuszczając nikogo na teren zastrzeżony 5. Mieszkańcy byli w zasadzie zadowoleni, choć ciężko byłoby wśród nich znaleźć takiego, który ani razu nie narzekał na “tych aroganckich jankesów”, wyjąwszy dziewczęta, oczywiście.
Pierwsze zdanie to falstart. Rozzłościło mnie!
mamy otwarcie świata: południe, okolica, huk, potężne samoloty. Buduje we łbie wyobrażenie: już - jestem oto świadkiem momentu jakiegoś ważnego, coś się zaczyna, coś co w huku maszyn zmienia rzeczywistość.
A potem...
A potem - bla, bla bla... pierdu, pierdu o żołnierzach polskich, szkockich, amerykańskich, lotniskach, hałasie i czekoladzie.
W ekspozycji pomimo pozoru enumaratywnego porządku panuje chaos. I wciąż nie wiem dlaczego "już od południa!"
Aha - kolejny akapit zbudowany podobnie - a więc to zabieg! Ma mi przejść złość?
Rozumiem - mam już jasność - to D-Day. Panie, toż wojna zmienia swój bieg, a ja wyczytuję po próżnicy o pazernych na pończochy Angielkach, hałasie, mieszkańcach itp.

Ekspozycja mnie rozczarowała. Odwołała się do stereotypowego, zbanalizowanego widzenia nacji, kobiet i wojskowego sąsiedztwa.
Nawet rozumiem intencje - pokazać z dystansu zbiorowość, żeby potem w detalu uzyskać kontrapunkt psychologiczny. Tyle że... nuda i flaczaste wyszło. Znam schemat i info, że nadchodzi dzień lądowania w Normandii, każe mi stwierdzić - łeee, dalej to i tak wiem.


Łapanka:

1. Nie rozumiem - zniechęcić rozrywkowych? do rozrywania się?

2. wieśniaków i mieszczuchów - to określenia w polu "nie-my", więc rodzi się pytanie, kim jest narrator?

3. Inicjacja zaimkiem im jest ryzykowna z uwagi na wieloznaczność funkcji - spójnik? dopełnienie?

4. Piloci nie byli żołnierzami?
5. hałas też zatrzymywano i dlatego nie przeszkadzał? Logicznie to zdanie mnie zdumiało.
Sorry, cdn.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

3
W ekspozycji pomimo pozoru enumaratywnego porządku panuje chaos. I wciąż nie wiem dlaczego "już od południa!"
O ile potrafię odtworzyć moje intencje z wtedy, gdy pisałem, to chodzi o to, że inwazja D-Day zaczął się w nocy. A tu już od południa poprzedniego dnia harmider na lotnisku.
Skrót myślowy wyszedł.

1. Do siebie zniechęcić. Czyli brakuje czegoś.
2. Wieśniaków to może nie, ale mieszczuchów jak najbardziej błąd w konstrukcji narratora.
3. Coś w tym jest.
4. Byli - myślę, że to wejście w podzbiór. Reminescencje po Bitwie o Anglię, gdy piloci byli faktycznie ubóstwiani.
A w ogóle to bzdura wyszła, na zasadzie nieznajomości realiów. Bo jakkolwiek angielskie dziewczyny mogły lubić jankesów, to Polaków lubiły bardziej :)
5. Można by to ująć zgrabniej. Że ponad tą odległość dwóch mil hałasy nie były już tak upierdliwie.
I w zasadzie też bzdura wzięta z powietrza, bo Anglia południowa jest gęsto zaludniona, lotnisko pilnowane na 2 mile w każdą stronę to jakiś ewenement.

4
A co mi tam! Zazwyczaj to Kruger się znęca, więc teraz moja kolej ]:->

Oczywiście są to tylko bardzo subiektywne odczucia, bo nie uważam się za znawcę.
To co zauważyła Natasza już nie wypisuję (chyba, że mam pomysł jak rozwiązać).

Mnie też nie podoba się pierwsze zdanie. Jest przeładowane informacjami. Może lepiej bez "w całej okolicy"?
Od kilku lat stacjonowały tu takie lub inne wojska, a wojsko zawsze jest hałaśliwe.
Tu można pozbyć się drugiej części zdania, bo z jednej strony już po pierwszej wiemy, o co chodzi, a poza tym pozbędziesz się powtórzenia.

Zdanie, które Natasza oznaczyła jako 5 też wydaje mi się nazbyt rozbudowane. Może trzeba się zastanowić nad rozbiciem go i wtedy zniknie również problem z logiką.

patrząc w niebo zastanawiali się, gdzie tym razem polecą samoloty
przecinek

Po przeczytaniu dwóch pierwszych akapitów, muszę przyznać, że trochę rozwlekłe. Po pierwszym zdaniu oczekiwałem rzucenia w wir akcji, a tu dostałem flegmatyczny kawałek. Za dużo raz powtarzasz się o tym hałasie, bo wcześniej już o tym napisałeś, a tu znowu że mieszkańcy nie byli zaskoczeni hałasem.

CDN.

[ Dodano: Wto 15 Maj, 2012 ]
Kruger pisze:Teraz z dziwną fascynacją obserwowali znajomy im przecież widok, próbując zapomnieć o własnym strachu.
To zdanie jakoś dziwnie mi brzmi. Nie potrafię wyjaśnić.
Kruger pisze: z przodu samolotu za kabiną pilotów stał porucznik Jorrel, trzymając się dłońmi ściany i wygłaszał jedno ze swych długich przemówień
A tu nie powinno być z dużej litery?
Kruger pisze: nie był oczywiście taki zły.
Tutaj chyba też.
Kruger pisze:Cholernie lubił mówić
Tu kropka.
Kruger pisze:a jakże, pamiętał.
Z dużej litery.

Do tej pory nie czyta się tego lekko. Jak na mój gust trochę za dużo opisów. Wolałbym dowiedzieć się, czy ktoś się boi czy nie z jego czynów i ewentualnie wtedy drobnych opisów. Tu jest za dużo wtrąceń i takiego jakby wprowadzania czytelnika w klimat. Na mnie to nie działa.

CDN.

[ Dodano: Pon 28 Maj, 2012 ]
Męczy mnie, że nie zweryfikowałem do końca, więc czas na kolejną porcję:
– Opiekuńcza dusza co?
Przecinek.
“nowych” przysłanych zza ocean
Po "nowych" dałbym przecinek.
którzy przez to jeszcze bardziej się bali i próbowali wkraść się w łaski
Wyrzuciłbym "się" po "wkraść".
Był dobrym strzelcem i w dodatku bardzo silnym, mimo swej szczupłości
Był silnym strzelcem? ;)
I ta "szczupłość" też mi jakoś nie pasuje.
dlatego więc już od dawna miał przydział na ręczny karabin maszynowy M1919 A6.
Wyrzuciłbym "więc".
Była to dobra broń, choć bardzo ciężka
Wyrzuciłbym "choć".
Whitea
Apostrof.
a taka usterka w ogniu walki była bardzo niepożądana
Niepożąda to jak dla mnie za słabe słowo.
Zawsze kiedy się bał tak naprawdę bardzo
Wybrałbym albo "naprawdę" albo "bardzo".
czy tam, na ziemi będzie się bał bardziej?
Przecinek po "na ziemi".

CDN.
I pity the fool who goes out tryin' to take over da world, then runs home cryin' to his momma!
B.A. = Bad Attitude
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”