Złudzenia

1
Cześć wszystkim! Ostatni raz byłam tu x lat temu, za co z głębi serca przepraszam. Tekst powstał na kolanie, gdy wracałam pociągiem z gór, pod wpływem przeczytanego artykułu na portalu o ludziach "Piekielnych" (końcowy cytat żywcem wyjęty z dość podobnej sytuacji). Dopiero co go przepisałam na komputer i mimo że przeczytałam kilka razy, to zapewne umknęły mi jakieś literówki. Jest to praca domowa na polski, mieliśmy napisać nowelę na wybrany temat, dlatego proszę o ocenę zarówno pod względem fabuły jak i stylistyki.

Tak więc miłego (albo i niemiłego) czytania!

Złudzenia

Dzień, w którym dostała się do liceum w Warszawie, Mariolka postanowiła zaliczyć do jednego z najlepszych w swoim życiu. Razem z nią cieszyła się cała rodzina – matka, z tych wszystkich emocji, popłakała się i przycisnęła córkę do piersi; brat cośtam burknął ze źle skrywaną zazdrością, a ojciec nawet pokiwał głową, lekko się uśmiechając. W ciągu kilku minut Mariolka obdzwoniła resztę rodziny – trzy siostry, dwóch braci, kuzynki, kuzynów, babcie... Bo trzeba ci wiedzieć, miły czytelniku, że Mariolka była osobą otwartą i nie wstydzącą się własnych emocji. Do świata odnosiła się z wrodzoną życzliwością, a ten, jakby w podzięce, odpłacał jej tym samym.
Wakacje upłynęły jej więc w pełnym podekscytowania oczekiwaniu na nowe, ciekawsze życie w miejskiej dżungli. Rodzicom udało się wykupić miejsce w bursie całkiem niedaleko szkoły, miała co weekend wracać do domu. Należy jednak wspomnieć, że w sukcesie Mariolki szczęście odgrywało zaledwie drugorzędną rolę – przede wszystkim był on zasługą ciężkiej, żmudnej pracy. Mariolka spędzała przy książkach znacznie więcej czasu niż przeciętny uczeń, co często spotykało się z dezaprobatą rodziców. Nie potrafili zrozumieć, że dziewczyna nie widzi siebie w roli przyszłej żony gospodarza, wśród krów, koni i kur. Marzył jej się świat oglądany na ekranach telewizorów – świat pościgów, biznesu, panów w czarnych garniturach i krawatach. Świat kobiet ubranych w żakiety o jaskrawych kolorach, o czerwonych ustach i na kilkumetrowym obcasie. W tym świecie było też miejsce dla europejskich podróży i latynowskich kochanków. Wszystko zdawało się być większe, lepsze i bardziej interesujące.
Wakacje upłynęły w mgnieniu oka; czas ma to do siebie, że błyskawicznie pędzi przed siebie. I nim Mariola się obejrzała, już stała na peronie, w obszernych, szarych wnętrznościach Warszawy Centralnej. Otaczały ją tłumy ludzi których nie znała, a każdy z nich biegł w sobie tylko znanym kierunku, do celu. W tym miejscu jej sianowate jasne włosy i przestarzała spódnica wydały się być nie na miejscu. Biedaczysko – to nieprzyjemne uczucie, którego nie potrafiła określić, było wstydem, i od tej pory miało jej nieustannie towarzyszyć.
Gdy wreszcie dotarła do bursy, rozpoczął się okres w życiu, który wywarł na nią ogromny wpływ, jeśli nie największy.
I tu trzeba ci powiedzieć, czytelniku, że mimo iż Mariolka przesadną inteligencją nie grzeszyła, to całą sobą odczuwała niechęć i antypatyczną aurę, jaką roztaczali w jej towarzystwie inni młodzi ludzie. Rzecz jasna, nie mogła wiedzieć, że prowincjalizm w mieście absolutnie nie jest mile widziany, a przyszli władcy świata nie widzą korzyści w nawiązaniu znajomości z cycatą, przygłupawą dziewczyną ze wsi. W każdym razie tak po cichu o niej zaczynano mówić.
Dlatego też za dobrą monetę wzięła poznanie dwóch bliźniaczek w nowej klasie, które jako jedyna nie traktowały jej z wypracowaną arogancją. Co prawda wymieniały co jakiś czas między sobą ukradkowe spojrzenia, ale, po pierwsze, tylko wtedy, gdy Mariolka nie widziała, a po drugie więcej w nich było litości niż drwiny. Bliźniaczki miały na imię Lena i Beatrycze – ta druga jednak nie cierpiała swojego imienia i zawsze przedstawiała się ludziom jako Beata. Jak to zawsze w nowej klasie, zaczęły się zawiązywać stronnictwa. Siostry więc, współczując nieco dziewczynie z prowincji, przygarnęły ją pod swoje skrzydła.
Szybko wyszło na jaw, że zdecydowaną większość klasy stanowią osoby jakby zupełnie innego gatunku. Mariolka obserwowała ich z rosnącym zdumieniem, chłonąc zachowania i sposób mówienia, próbując się uczyć. Często nadziwić się nie mogła, że to wciąż ci sami ludzie, co ona, że to ta sama rasa. Oni, w tych drogich ubraniach, pewni siebie, zdawałoby się jacyś więksi, nienaturalnie wysocy w oczach. Nic więc dziwnego, że Mariolka czuła się niepewnie i nie na miejscu. Zwłaszcza, że raz w toalecie usłyszała, jak dwie dziewczyny mówią o jakiejś idiotce z jej klasy, która jest gruba jak Kaśka z reklamy oleju i do tego nosi przedwojenne ubrania.
Dopiero opowiadając o tym bliźniaczkom Mariolka zrozumiała, że to było o niej – wypłakiwała się Lenie w rękaw, a potem w domu, w poduszkę. Przed rodzicami udawała, całkiem wiarygodnie, że jest szczęśliwa.
Istota ludzka ma jednak to do siebie, ze umie się przystosowywać. Mariolka więc przywykła do lekceważenia, z jakim się spotykała, i skupiła się na nauce. Szybko okazało się, że ma najlepsze wyniki w klasie, co, paradoksalnie, jeszcze zwiększyło niechęć jej rówieśników.
To się stało tuż przed przerwą świąteczną, w grudniu. Beatrycze zasłabła w trakcie lekcji. Gdy się obudziła, po kilku minutach zemdlała znowu. Mariolka jeszcze nigdy nie widziała Leny tak zaniepokojonej, a ponieważ zawsze była bardziej zaradną z bliźniaczek, wymogła na nauczycielce wezwanie karetki.
- Ona nigdy tak nie miała – prawie że krzyknęła, podczas gdy ledwo ciepła Beatrycze leciała jej przez ręce jak lalka.
Wezwano pogotowie, a w szpitalu postawiono diagnozę. Nowotwór. Pozostało jej kilka miesięcy życia.
Mariolka dowiedziała sie o tym od wychowawczyni, bo z bliźniaczkami straciła kontakt. Myślała o tym, myślała, i wciąż nie mogła uwierzyć. Okazało się, że Beatrycze cierpiała od dłuższego czasu na bóle brzucha, co chwilę chorowała, miała ustawiczny katar. Wszystko to jednak bagatelizowała.
Mariolka odwiedziła przyjaciółkę raz, bo więcej nie była w stanie. Beatrycze wyglądała kompletnie jak nie ona – miała oczy jakieś zapadnięte, wszystkie włosy jej wypadły, a zamiast mówić bełkotała coś szeptem, chyba przez sen. Lena siedziała przy łóżku siostry i trzymała ją za rękę. Gdy usłyszała, że ktoś wchodzi, wymierzyła w Mariolkę bystre spojrzenie.
- Czemu przyszłaś? – spytała z niespodziewaną złością, co zbiło Mariolkę z tropu tak bardzo, że upuściła kwiaty. Głos uwiązł jej w gardle.
- B... Bo ja... Chciałam odwiedzić...
Lena nic nie odpowiedziała. Odwróciła wzrok, tym razem do okna.
Mariolka podniosła kwiaty i położyła je na stole. Potam przysunęła sobie do łóżka chorej drugie krzesło. Usiadła na samym jego brzeżku, z lękiem patrząc w podłogę. Nie śmiała spojrzeć na bliźniaczki. Bała się tego.
- Kto? – spytała Beatrycze, rozwierając powieki.
- To Mariola, przyszła nas odwiedzić.
- Aa, Mariola – Beatrycze uśmiechnęła się i zasnęła.
- Chyba lepiej się czuje – powiedziała niepewnie Mariolka.
- Lepiej? – syknęła Lena – Tak, nie mogło być lepiej.
Mariolka skuliła się, gotowa na karę, pomimo, że jej nie rozumiała.
- Przepraszam... – szepnęła.
- I na cholerę przepraszasz? Czy nawet wiesz, za co przepraszasz? Oczywiście że nie, nawet ktoś tak tępy jak ty musi to rozumieć. Mówisz, że z nią jest lepiej? Jak możesz w ogóle powiedzieć coś takiego?
Lena zawiesiła głos, krztusząc się łzami. Po dłuższej chwili szepnęła ledwo dosłyszalnie, jakby z trudem:
- Ona już jest martwa.
Zakryła twarz dłońmi. Mariolka całą sobą odczuwała jej cierpienie, ale nie miała pojęcia, jak jej pomóc. Podejść i przytulić? Czy może dotknąć ramienia? A jeśli znowu zrobi coś nie tak?
Wstała i pośpiesznie wyszła z sali. Potem, stojąc na korytarzu, czuła, jak serce wali jej w piersi, a twarz zalewają na przemian fale zimna i gorąca. Podobnie jak Lena nie mogła powstrzymać płaczu.
Święta Mariolki były bardzo ponure, bo nie mogła przestać myśleć o Beatrycze. Cały czas miała w głowie słowa Leny powracające jak echo – „ona już jest martwa”.
I wówczas w główce dziewczyny po raz pierwszy pojawiło się wątpienie w istnienie Boga. Skoro był, jak mógł pozwolić na coś takiego? Dlaczego? Na jej pytanie mama odpowiedziała z niezachwianą pewnością: „Bóg daje, Maryniu, i Bóg odbiera”.
W klasie również panowało poruszenie. Ba, w całej szkole mówiono o „tragedii bliźniaczek”. Mariolka nagle pojawiłą się w centrum uwagi. Wbrew pozorom w tej sytuacji czuła się jeszcze gorzej, bo wydawało jej się, że w tej całej spontanicznej uprzejmności nie ma zbyt wiele prawdy. Zwłaszcza, że ludzie byli bardzo zawiedzeni, gdy nie miała im nic ciekawego do powiedzenia.
Nie zmieniło się to nawet gdy pani wychowawczyni ogłosiła termin pogrzebu. W klasie zapanowało niezdrowe podniecenie, które sprawiło, że Mariolka poczuła mdłości.
Na pogrzeb zabroniła przychodzić rodzicom. Chciała pójść sama.
Będąc już na miejscu okazało się, ze przyszła cała szkoła, by uczcić pamięć zmarłej koleżanki. Mariola wypatrywała wszędzie Leny, bez skutku. Nie było jej nawet podczas pochówku. Obserwowała też innych, czując, jak gotuje się w niej gniew zmieszany ze smutkiem. Wszystkie dziewczyny płakały rzewnymi łzami – nawet te, które im dokuczały. Miała w pamięci ich złośliwe komentarze, ignorowanie, wyśmiewanie. I nagle zapałała nienawiścią do tego zbiorowiska kłamców i oszustów, którzy nie widzieli nic poza czubkami własnych nosów.
Msza dobiegła końca. Cmentarz zaczął pustoszeć, ludzie wracali do swoich spraw, codzienności. Tylko rodzice bliźniaczek wciąż nieruchomo i w milczeniu obserwowali grób. Jakby czekali, aż Beatrycze podniesie wieko trumny, uśmiechnie się i krzyknie: „Żartowałam!”
Mariolka otarła po raz setny czerwone od płaczu oczy.
- A tak w ogóle to ja nie rozumiem, o co ta cała afera – usłyszała. Obejrzała się w tym kierunku i ujrzała dwie kobiety, które zerkały na rodziców jej przyjaciółek – Przecież mają jeszcze drugie, takie samo!
Mariolka odwróciła się i puściła biegiem w kierunku wyjścia, jak najdalej, jak najdalej... Stojąc przed bramą wyciągnęła telefon, drżącymi palcami wystukała numer do mamy. Odebrała po trzech sygnałach.
- Mamo – zapłakała w słuchawkę – Wracam do domu...

2
Oj, niedobrze. A nawet całkiem źle. Zastanawiam się, czy można ten tekst poprawić i wydaje mi się, że tak, ale potrzeba dużo czasu i cierpliwości.

Zacznijmy od spraw podstawowych: to jest nowela, tak? A gdzie jest sokół? http://pl.wikipedia.org/wiki/Teoria_soko%C5%82a

W jaki sposób fabuła prowadzi do punktu kulminacyjnego i gdzie on właściwie jest? W którym miejscu następuje przemiana bohaterki? Rozumiem, że zamysł był taki, że zmiana następuje w wyniku utraty złudzeń. Tylko tego tu w ogóle nie widać. Ani złudzeń, ani ich utraty, ani bohaterki po przemianie. Wszystko jest mętne.

Poprawki zaczęłabym zatem od rozpisania w punktach lub nawet rozrysowania struktury.

Dalej: tekst jest krótki, a błędów językowych - zatrzęsienie.

Jaki jest sens choćby tego zdania:
Szarlota pisze:Dzień, w którym dostała się do liceum w Warszawie, Mariolka postanowiła zaliczyć do jednego z najlepszych w swoim życiu.
Jak można "zaliczyć do jednego"? Co to w ogóle znaczy? Powiedziałabyś tak do kogokolwiek? A można przecież prostym, zrozumiałym językiem: Dzień, w którym Mariolka dostała się do liceum w Warszawie, był jednym z najpiękniejszych w jej życiu.
Szarlota pisze:Razem z nią cieszyła się cała rodzina – matka, z tych wszystkich emocji, popłakała się i przycisnęła córkę do piersi; brat cośtam burknął ze źle skrywaną zazdrością, a ojciec nawet pokiwał głową, lekko się uśmiechając.
Cieszyła się niby cała rodzina, ale brat burczał i zazdrościł - ciekawy sposób okazywania radości... Matka patetycznie "przycisnęła do piersi", a ojciec... wyobraź go sobie jak kiwa głową i się uśmiecha - toż przez te gesty wygląda, jakby był niespełna rozumu i nie wiedział, co się wokół niego dzieje.
Szarlota pisze:Bo trzeba ci wiedzieć, miły czytelniku,
Po co to, trącące myszką, "miły czytelniku"?

I tak dalej, i tak dalej. Co drugie zdanie jest jak śliwka z robalem. Błędy wszelkiej maści i sztuczność.

W związku z tym, drugi etap poprawek, po uporządkowaniu struktury, powinien polegać na opowiedzeniu tej historii komuś - w sposób jak najbardziej naturalny, takim językiem, jakim posługujesz się na co dzień. Bez sztuczności, napuszenia, archaizmów. Dzięki temu część błędów wyeliminuje się sama. I tak opowiedzianą historię zapisz.

Na uzyskanej w ten sposób nowej wersji można by było pracować dalej. Dopiero wtedy przydadzą się czytelnicy-testerzy, którzy ocenią m.in. obrazowanie (choćby ten ojciec, który wypada chyba zupełnie inaczej, niż chciałaś go pokazać) oraz pomogą wyrzucić rzeczy zbędne (np. jakie znaczenie ma fakt, że matka odebrała telefon po trzech sygnałach? Żadnego).

Gdyby oceniać wyłącznie po tej nieudanej noweli, to wnioski są takie, że na razie nie masz ani wyczucia konstrukcyjnego, ani językowego. Jednak oba można wypracować. Pierwsze - czytając i analizując strukturę utworów, które czytamy (teoria niewiele daje, trzeba to robić na konkretnych przykładach). Drugie - poprzez podsłuchiwanie codziennych rozmów ludzi (komunikacja miejska jest nieoceniona, bo człowiek może bez zwracania na siebie uwagi nadstawiać ucha) oraz prowadzenie pamiętnika czy dziennika, w którym staramy się pisać jak najbardziej naturalnie (dzięki temu mamy szansę złapać swój własny, prawdziwy głos).

Pozdrawiam
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

3
Fak. Sokół. Ehh.
W jaki sposób fabuła prowadzi do punktu kulminacyjnego i gdzie on właściwie jest? W którym miejscu następuje przemiana bohaterki? Rozumiem, że zamysł był taki, że zmiana następuje w wyniku utraty złudzeń. Tylko tego tu w ogóle nie widać. Ani złudzeń, ani ich utraty, ani bohaterki po przemianie. Wszystko jest mętne.
Rozumiem Twoje zdanie i szanuję. Tylko że nie wiem, dlaczego bohaterka miałaby się zmieniać? Z definicji bohater noweli nie musi być bohaterem dynamicznym. Owszem, w jego życiu występuje przełomowe wydarzenie, które wywiera na niego jakiśtam wpływ. Nie musi jednak drastycznie go zmieniać. Rozumiem, że owa "mętność" przejawia się właśnie w tym, że bohaterka jest cały czas taka sama? A nawet jeśli, zakładając, że powinnam się zagłębić w jej charakter i wewnętrzną przemianę - przecież to już byłoby odstępstwo od konwencji noweli. W każdym razie tak mnie w szkole Pani uczyła.
Cieszyła się niby cała rodzina, ale brat burczał i zazdrościł - ciekawy sposób okazywania radości... Matka patetycznie "przycisnęła do piersi", a ojciec... wyobraź go sobie jak kiwa głową i się uśmiecha - toż przez te gesty wygląda, jakby był niespełna rozumu i nie wiedział, co się wokół niego dzieje.
Brat - rzeczywiście, błąd logiczny. Co do kiwania... :) Bez przesady, myślę że to absolutnie normalny gest - pokiwać głową. Nie rozumiem, dlaczego miałby to być błąd. Co do patetyczności wypowiem się potem.
Po co to, trącące myszką, "miły czytelniku"?
I tak dalej, i tak dalej. Co drugie zdanie jest jak śliwka z robalem. Błędy wszelkiej maści i sztuczność.
Błędów jest podobno zatrzęsienie - przepraszam, może to nadużycie z mojej strony, ale ja sama nie jestem wskazać reszty, bo nie jestem obiektywna, w końcu to mój tekst. Jeśli masz ochotę i czas, to byłabym ogromnie wdzięczna za wskazanie ich. Chyba że w każdym zdaniu jest błąd, to wtedy darujmy sobie :p
W związku z tym, drugi etap poprawek, po uporządkowaniu struktury, powinien polegać na opowiedzeniu tej historii komuś - w sposób jak najbardziej naturalny, takim językiem, jakim posługujesz się na co dzień. Bez sztuczności, napuszenia, archaizmów. Dzięki temu część błędów wyeliminuje się sama. I tak opowiedzianą historię zapisz.
No i tu wracamy do tej patetyczności... Tekst w zamierzeniu taki właśnie miał być. Miał trochę "trącić myszką". Może powinnam to zaznaczyć we wstępie, ale pisząc właśnie taki sposób pisania wydał mi się być adekwatny do klimatu historii. Możliwe, że zrobiłam to nieudolnie, ale wolałabym nie rezygnować z tej formy, bo to byłoby już zupełnie co innego.
Gdyby oceniać wyłącznie po tej nieudanej noweli, to wnioski są takie, że na razie nie masz ani wyczucia konstrukcyjnego, ani językowego. Jednak oba można wypracować. Pierwsze - czytając i analizując strukturę utworów, które czytamy (teoria niewiele daje, trzeba to robić na konkretnych przykładach). Drugie - poprzez podsłuchiwanie codziennych rozmów ludzi (komunikacja miejska jest nieoceniona, bo człowiek może bez zwracania na siebie uwagi nadstawiać ucha) oraz prowadzenie pamiętnika czy dziennika, w którym staramy się pisać jak najbardziej naturalnie (dzięki temu mamy szansę złapać swój własny, prawdziwy głos).
Ano właśnie, brak wyczucia. Pewnie tak jest. Robię oczywiście wszystkie te rzeczy, które wypisałaś. Szkoda, że już oddałam pracę...
W każdym razie dziękuję za pomoc.

4
Oo tak... Rozpowiem wszystkim znajomym, gdzie mogą sobie za darmo sprawdzać prace na polski ;)
A tak na serio, to nie. Nie chcę robić z Ciebie mojej nauczycielki. Tekst może i jest do szkoły (już oddany jak wcześniej wspomniałam), ale nie patrzę na niego jak na wypracowanie. Mam trochę większe aspiracje, pomimo tych wszystkich niewypałów, jakimi są moje prace.
Poza tym, napisałaś, zatrzęsienie błędów - więc ja się pytam, jakich konkretnie, poza tymi wymienionymi. To chyba nie jest nadużycie? Czy już jest? Oto jest pytanie...
:)

Rady "Jak napisać nowelę" przeniosłam do działu "Jak pisać".


TUTAJ
Ostatnio zmieniony czw 17 maja 2012, 23:49 przez Szarlota, łącznie zmieniany 2 razy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”