
Promienie wschodzącego słońca szczypią mnie w oczy. Przystaję na chwilę, wyjmuję z plecaka płaszcz, nakładam go na siebie, chowam twarz pod kapturem i ruszam w dalszą drogę. Trochę pomogło, lecz i tak muszę iść z pochyloną głową. Dzięki temu zmniejsza się moje pole widzenia, przez co jestem narażona na więcej niebezpieczeństw takich jak atak z zaskoczenia. Staram się jak najbardziej zmniejszyć taką możliwość. Zaczynam iść ciszej, stawiam coraz ostrożniejsze kroki, uważnie przysłuchuje się dźwiękom rozbrzmiewającym w budzącym się po nocy lesie. Chociaż poruszanie się po lesie jest moim chlebem powszednim, wole zachować ostrożność.
Bezwiednie przesuwam rękę w stronę rękojeści myśliwskiego noża, przypiętego do mojego pasa. Zaciskam na nim dłoń. Czuję się bezpieczniejsza. Rozluźniam ucisk. Delikatnie muskam opuszkami palców rękojeść. Robię to z przesadną czułością. Po chwil orientuje się co czynie i cofam rękę.
Jeszcze parę razy przyłapuje się na tym samym, aż wreszcie daje za wygraną i pozwalam sobie na tę małą „zabawę”.
Dwie godziny później zza horyzontu wyłoniły się pierwsze smugi dymów, ulatujące z kominów domów w Krevshie. Jestem coraz bliżej.
Miasta broniły wysokie na dziesięć metrów i grube na cztery, mury, kończące się blankami, dzięki którymi z łatwością można było sprowadzić ostrzał na zbliżającego się nieprzyjaciela. Również w pobliżu można było dostrzec dwie baszty zakończone hurdycjami, zaopatrzonymi w otwory strzelnicze i otwory w podłodze przez, które można było lać gorącą smołę czy wodę, albo razić przeciwników kamieniami. Do Krevshie można było dostać się tylko przez żelazną, spuszczaną łańcuchami, czarną bramę, od dołu najeżoną kolcami. Wejścia pilnowało czterech żołnierzy odzianych w hełmy i białe zbroje.
Miasto od środka nie pociągało swym urokiem, ale było zdecydowanie większe niż inne grody, choć nie tak czyste. Wokoło latało mnóstwo śmieci, a między uliczkami chowali się żebracy.
O zamożności obywateli niewątpliwie świadczyły ich siedliska. Najbliżej bramy mieszkali ci biedniejsi. Ich domy zbudowane były z drewna, a ci zamożniejsi osiedlali się bliżej centrum miasta, ich domy były z kamienia. Dachy zrobione były z drewnianych gontów lub kamiennych płyt. Chaty były głównie dwu piętrowe. Co parę kroków dało się spostrzec inny wiszący na łańcuchach szyld z nazwą karczmy.
Rynek stanowił centrum miasta. Znajdujący się przy głównych ulicach, wyróżniających się wielkością. Stanowił on podstawowy węzeł komunikacyjny wewnątrz miasta. Rynek otoczony wieńcem domostw najznakomitszych obywateli, skupiał najważniejsze budowle publiczne: kościoły, sukiennice, ratusz, targ.
Po przekroczeniu bramy, skierowałam swe kroki w stronę najstarszej części grodu. Uliczki te, przez młodsze pokolenie żartobliwie nazywane były Matuzalskim Zadupiem, od słowa matuzal czyli inaczej starszy człowiek. W jednej ze ślepych uliczek Matuzalskiego Zadupia znajdowała się mało znana karczma „Smażony szczur”, prowadziła ją niska, pulchna kobieta o miłych zielonych oczach i kruczoczarnych włosach, Emendes, moja starsza siostra. Do „Smażonego Szczura” zaglądali jedynie stali klienci. Rzadko można było ujrzeć tam jakąś nową twarz.
Ręką pchnęłam drzwi i wkroczyłam do mało zaludnionej sali. Znajdowało się tam jedynie z pół tuzina śmierdzących i zapitych facetów. Tak jak powiedziałam, stali klienci.
Karczma na pierwszy rzut oka wydawała się skromnym, przytulnym miejscem. I taka była w rzeczywistości. Sama w sobie- tak. Ludzie w niej przesiadujący- nie. Naprzeciwko wejścia znajdował się długi bar, z kilkoma ustawionymi koło niego stołkami. Ściany obite były czerwoną tkaniną, a na nich zostały wywieszone najróżniejsze obrazy od kwitów, poprzez sceny walki, po niezrozumiałe kolorowe lub nie, plamy. Przy innej ścianie został wymurowany kominek, w którym ostatnimi siłami żarzył się ogień. Na środku stało co najmniej czternaście stolików, a przy każdym z nich zostały ustawione po cztery krzesła.
Na mój widok na twarzy Emendes zagościł jeszcze większy uśmiech niż wcześniej.
Kobieta ubrana była w zieloną sukienkę, jej włosy zaplecione były w dwa warkocze. Wyglądała przez to młodziej i ładniej.
- Wreszcie jesteś- powiedziała, gdy podeszłam bliżej baru, za którym stała.- Zaczynałam się martwić.
- Trwało to tylko trochę dłużej niż zwykle- odpowiedziałam i usadowiłam się wygodnie na jednym ze stołków.
- Trochę?- spytała poważnym tonem.- Nie było cię, aż siedemnaście dni! Zwykle znikałaś na najwyżej tydzień.
- Sprawy się skomplikowały.
- Sprawy się skomplikowały- przedrzeźniała mnie.- Arystea nie rozumiesz powagi sytuacji? Gdyby cię ktoś złapał, doświadczyłabyś niewyobrażalnych tortur. Jesteśmy na granicy wojny, siły Noresmanów przedzierają się do nas, ich szpiedzy są wszędzie, a ty jesteś dla nich niewyobrażalnym łupem. Nie chce cię stracić. Obiecałaś mi, że będziesz ostrożna.
- I byłam- zaprotestowałam.- Nic mi się nie stanie, potrafię się bronić, wiesz o tym.
- Wiem. Ale co by było gdyby ktoś cię otruł? Albo zastawił na ciebie pułapkę.
- Ale tak się nie stało i nie stanie. Jestem ostrożna, umiem o siebie zadbać.
- Wierze w to. Ale pomimo wszystko nie wiesz co przygotował dla ciebie los.
- Wiem.
Naszą miła pogawędkę, przerwał potężny głos męża Emendes, Dyzmy.
- Witaj Arystea!- wykrzyknął z drugiego końca sali. Zaciekawieni klienci skierowali swój wzrok w moją stronę, lecz po chwili znów wrócili do swojego poprzedniego zajęcia, picia i hazardu.
Dyzma ze ścierką w dłoni zaczął przedzierać się przez labirynt stolików, by dojść do nas.
Gdy Emendes oznajmiła mi pewnego jesiennego wieczoru, iż zamierza wyjść za mąż, bardzo się temu sprzeciwiałam. Nie mogłam pogodzić się z myślą, że ktoś mi ją zabierze, że już nie będzie to tylko moja Emendes, że będą zmuszona się nią dzielić. Początkowe obawy przeszły jednak, gdy postanowiła mi przedstawić swojego wybranka. Dyzma od razu mi zaimponował, polubiłam go, a tego się nie spodziewałam. Dyzma co prawda był wielkim facetem lecz nie zachowywał się tak jak większość postawnych mężczyzn. Lubił żartować, był towarzyski i sympatyczny.