Pan na Łęckim Zamku/ 2 rozdział

1
Rozdział II
Pewnego sierpniowego dnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego roku na tor pierwszy peronu pierwszego stacji kolejowej Łęk wjechał pociąg osobowy relacji Gdańsk – Białystok. Z wagonu drugiej klasy wysiadł mężczyzna. Wysokiego wzrostu, szczupłej budowy ciała, wyróżniał się od innych pasażerów. Elegancko ubrany; samodziałowy garnitur w jasnobrązowym kolorze, żółta bawełniana koszula, szary filcowy kapelusz, czarne skarpety i buty, tak zwane oficerki. W prawej ręce trzymał średniej wielkości walizkę, w lewej, całkiem spore , podłużne pudło. Podróżny wszedł do budynku dworca, zatrzymał się przed tablicą z planem miasta. Funkcjonariuszowi Służby Ochrony Kolei, Kazimierzowi Wolskiemu odmienna postać od szarego tłumu, jego pełne pewności siebie zachowanie wydało się podejrzane. Słuszne powziął przypuszczenie, że osobnik nieobeznany z topografią nie jest mieszkańcem stolicy powiatu. Wnioski dedukcyjne nasunęły się same. Obcy mógł stanowić potencjalne zagrożenie dla porządku publicznego. Wolski, strażnik ładu państwowego na wyznaczonym odcinku Polskich Kolei Państwowych, musiał bezwzględnie przedsięwziąć środki zaradcze.
- Obywatelu, wasze dokumenty – srogim głosem wezwał do pokazania dowodu tożsamości.
Cywil noszący wojskowe obuwie poszperał w wewnętrznej kieszeni marynarki, wyciągnął papiery i podał mundurowemu. Kazimierz Wolski ledwie rzuciwszy na nie okiem, rozkazał:
- Pozwólcie ze mną.
Przybysz posłusznie podążył za sokistą do kolejowego posterunku będącego równocześnie komisariatem Milicji Obywatelskiej. Przybywszy w to miejsce odmówił dalszych odpowiedzi na zadawane pytania, poprosił, nie, on nie prosił, domagał się, wręcz zażądał natychmiastowego widzenia się z szefem posterunku milicji. Niegrzeczne zachowanie ukarano by nie chybnie odpowiednią reprymendą popartą razami pałki, gdyby nie to, że zaciekawiony głośną polemiką porucznik MO, Głowacki Tadeusz wyszedł ze swojego pokoju i przyjrzawszy się awanturnikowi zaprosił go do swojej pakamery. Zdziwienie, tak sokistów, jak milicjantów było tym większe, gdy po kilkunastu minutach kazał kierowcy, sierżantowi Mularczykowi Zenonowi, odwieźć gościa służbowym łazikiem do Powiatowego Komitetu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Rozstanie obu panów, uroczyście zakończone serdecznym uściskiem dłoni, stuknięciem obcasów oraz salutem dwoma palcami prawej dłoni – sierżanta w daszek czapki, nieznajomego w rondo kapelusza kazało domyśleć się zgromadzonym przedstawicielom władzy ludowej, w osobie dumnie wyglądającego mężczyzny mają nie byle, kogo. Czy tak było w istocie? Nagabywany naczelnik zbył wszelkie dociekania uniwersalnym słowem – tajemnica służbowa . Użyty termin zamykał usta podwładnym. Chociaż usta milczały niczym zaklęte, to jakimś tajemnym sposobem rozniosła się wieść po mieście o wizycie szychy szczebla, co najmniej wojewódzkiego, a może i nawet centralnego, wysłannika wyposażonego w nadzwyczajne pełnomocnictwa. Blady strach padł na urzędników instytucji partyjnych i państwowych. Na ich szczęście fama okazała się zwykłą pogłoską. Plotka, ku radości zainteresowanych, po kilku dniach odeszła w zapomnienie.
Spotkanie przybysza z pierwszym sekretarzem komitetu powiatowego PZPR, chociaż rzeczywiście się odbyło, jakiej sprawy dotyczyło, o czym rozmawiali panowie, to jest, przepraszam za przejęzyczenie, towarzysze tego nie wie nikt. Debata trwała długo, do późnych godzin nocnych. Strażnik strzegący siedziby władz partyjnych widział, jak opuszali budynek. Oddawszy honor spojrzał na zegarek. Nie był to zwykły odruch bezwarunkowy. Nocny wartownik miał obowiązek zachowywać czujność wobec wszelkiego rodzaju nietypowych tej porze zdarzeń. Wprawdzie normą stało się, że naczalstwo na chwiejnych nogach opuszczało swój posterunek dużo później, niż określały godziny pracy, by udać się do domu na zasłużony odpoczynek, co nie zwalniało z odpowiedzialności odnotowania tego faktu w poufnym sprawozdaniu wartownika, odpowiednim zapiskiem w kajecie na użytek organów bezpieki. Uchybienie nakazu groziło przykrymi konsekwencjami. Zarejestrowany czas wyjścia – trzecia siedemnaście, zachował się jedynie w pamięci pracownika ochrony. Nam nic z jego wspomnień. Odeszły wraz człowiekiem. Ponoć przeniesiony został do innej jednostki, w odległym miejscu. Żaden dokument nie uchował się na potwierdzenie przytoczonej sceny, a sekretarz, Maczała Józef do chwili śmierci (ta nastąpiła w niedługo potem) zachował w tej sprawie milczenie. W każdym bądź razie wkrótce po owianym tajemnicą zebraniu, jeszcze przed śmiertelnym zejściem Maczały, w ramach Urzędu Komunalnego powołano do życia samodzielny referat „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia” pod zwierzchnictwem, nikomu nieznanemu przedtem, Romanowi Zalewskiemu. Wcześniej, zanim powołany został na stanowisko kierownika wymienionego wydziału Roman Zalewski otrzymał order, nie w sensie odznaki, lecz przydziału kwaterunkowego mieszkania, lokalu oznaczonego numerem sześć, w budynku przyporządkowanym numerem piętnaście dla ulicy Armii Czerwonej.
Przytoczmy teraz w wielkim skrócie, w paru słowach zawarty rys dziejów Łęku. Miasto, po drugiej wojnie światowej przywrócone macierzy, eufemistyczne określenia dla terenów przemocą wcielonych, na mocy porozumienia mocarstw, w granice kraju, w zamian za zabrane przez sojusznicze państwo. Faktycznie zaś od wieki wieków pruskie. Autochtonów w przeważającej części przesiedlono. Ich miejsce zajęła ludność napływowa, z odległych krańców i spoza nowej granicy krainy polskiej przybyła. Zbiorowisko elementów wszelkiego autoramentu. Znajdziesz wśród nich istoty szukające przygód, na krótki moment osiadłe, zanim ruszyły w dalszą drogę. Ludzi szukających nowego, udanego życia, pracy dającej nadzieję na lepszą przyszłość. Byli też między nimi ludzie uciekający od własnej przeszłości. Co to sami chcieli zapomnieć o sobie i innych, i by inni o nich zapomnieli. Szukających leku na bolesną przeszłość, tabletki zapomnienia Nepennthes. I znaleźli się tutaj. Najczęściej nie za swoje grzechy popełnione i niepopełnione stanęli stopami na terra firma,terra ignota, terra incognita. Nowa Ziemia Obiecana, Nowym Testamentem Towarzysza Stalina, Nowemu Narodowi Wybranemu wywodzącemu się korzeniami z rodu Lecha dana. Zaginione Dwunaste Plemię odnalazło się w całkiem Nowym Terytorium, pod inną gwiazdą, innym niebem.
Na początku drugiej połowy ubiegłego wieku suma mieszkańców Łęku ustabilizowało się liczbą prawie dziesięciu tysięcy. Gród zabudowany murowanymi domami, zniszczonych w czasie wojennych działań niemieckich i polsko-sowieckich, nim wojna na dobre się skończyła, wysiłkiem rąk robotniczej klasy odbudowanych. Ulice wylano asfaltem, betonowe trotuary rozświetliły się nocą blaskiem latarń. Pracująca pełną parą, dwadzieścia cztery godziny na dobę gazownia dostarczała substancje lotne acz niezmiernie energetyczne gazu ziemnego każdemu bez wyjątku ognisku domowemu. Mieszkania, co prawda ogrzewano tradycyjnymi kaflowymi piecami, opalanymi węglem kamiennym, przechowywanym w piwnicznej komórce, ale górująca nad miastem wieża ciśnień pompowała wodę do kranów, kanalizacja odprowadzała nieczystości wprost do jeziora. Jednym słowem; Łęk był już wtedy miejscem cywilizowanym, godnym swej epoki, czym różnił się zdecydowanie od rdzennie ojczyźnianych, dużo większych metropolii.
Taki Łęk znalazł Roman Zalewski, Łęk znalazł takiego Romana Zalewskiego. Obopólne poznanie wywarło wzajemnie korzystne wrażenie. Całkiem możliwe, że Zalewski podobnie jak Łęk wcześniej nosił inne imię, ale naszym zadaniem jest rozwijać, krok po kroku, incydentalnie do przodu, częściej cofając się w czasie, nie uprzedzać przedwcześnie wielkiego finału powieści, nazwania przedmiotu in promptum, a tym bardziej podmiotu, tym bardziej, że jeszcze nie do końca poznanego. Powoli. Ad augusta per angusta. Zadanie konstrukcją dosyć karkołomne, niebezpieczne niczym wąska górska serpentyna wiodąca ku przepaści, na złamanie karku, karku, kto wie czy nie właśnie Zalewskiego. Być może tak, być może nie. Nie przesądzajmy przedwcześnie. Brnijmy dalej w głąb opowieści, szukajmy prawdy, i miejmy nadzieję, że jeżeli takowa istnieje nasza dociekliwość zostanie sowicie nagrodzona.
Tymczasem gdzieś się zapodział nasz bohater. Po raz ostatni widzieliśmy, jak podtrzymując silnym ramieniem zalanego w sztok towarzysza Kazimierza Maczałę, prowadził tegoż, czy też odwrotnie, Maczała wiódł Zalewskiego uliczkami śpiącego miasta gdzieś, dokądś? Gwoli sprawiedliwości dodajmy, że pijany był sekretarz, zaś Roman Zalewski nieprzyzwoicie wręcz trzeźwy. W tamtych latach wstrzemięźliwość była cechą niezmiernie rzadką i źle widzianą we wszelkich kręgach społeczeństwa i władzuy. Alkohol lał się obfitą strugą przy każdej nadarzającej okazji. Byle pretekst usprawiedliwiał zakrapianą imprezę. Zwyczajny brak okoliczności, jeżeli taki się zdarzył, tym bardziej wymagał opicia. Powszechne wyrozumienie objawiało się w wyrokach sądu, który słusznie uznawał stan upojenia za okoliczność łagodzącą. Mąż bijący żonę, złodziej, morderca, kierowca samochodu, wszyscy wchodzący w kolizję z prawem mogli liczyć na wyrozumiałość Temidy, jeżeli przestępstwo znamionowała implikacją pijackiego zwidu. Wyjątki, chociaż potwierdzały regułę, pogardą otaczano. Kto nie pił, albo był chory, albo donosił. Bolejący w zdrowym narodzie nie cieszył się estymą ani współczuciem. Denuncjator, niby także niemile wdziany, mniejszej ulegał deprecjacji. Może dlatego, że nie brakowało ich w birbanckiej braci. Ba, donosiciel trafiał się w najlepszej, jeżeli nie w każdej rodzinie.
Zalewski chorym nie był, o rodzinie nic dotąd nie wiemy. Jakim sposobem mógł trzeźwość uchronić? Zadanie równie łatwe jak znalezienie cnotliwej dziwki w burdelu. Cóż, na usprawiedliwienie wyimka mogę powiedzieć, parafrazując słowa pewnej nauczycielki języka rosyjskiego, cuda w przyrodzie bywają. Takim czudziesam prirody okazał się Roman Zalewski. Niektórzy piją z nawyku, on nie pił po prostu z przyzwyczajenia. Niemożliwe? Kwestia indywidualnego wyboru. Upartego i długiego treningu. Nienormalne zachowanie? Nie przeczę i nie potwierdzam. Niemoralna norma wobec etyki ogółu? Niech będzie. Pozbawienie esencji patosu, odrobiny optymizmu w pesymistycznej kwintesencji prozaicznego etosu? Jak go zwał, tak zwał. Pytania rodzą pytania, odpowiedzi, jak nie było tak nie ma. Przynajmniej na tę chwilę.
Śpieszmy śladem panów znikających w mrocznym zaułku, zaułku ciemnym ciemnością zgaszonych, o tej porze, ulicznych lamp. Trop świeży zapachem, lekko wiejący wiaterek sprzyjał naszym nosom, idąc po nawietrznej stronie doganiamy ich w chwili, gdy próbują trafić w zamknięte drzwi hotelu. Hotel noszący nazwę, a jakże, nie inaczej, właśnie „Hotel”, bez dodatkowych określeń, bo i po co, skoro jedynym był w mieście. Pensjonat nocą, od, około dwudziestej trzeciej, kiedy restaurację opuścił ostatni z ostatnich biesiadników, zamykany na cztery spusty, bladym świtem, o piątej otwierał podwoje. Zegarek wskazywał na trzecią trzydzieści, godzinę nieprzewidzianą hotelowym regulaminem przyjęciu zmęczonych przybyszy. Personel miał, gwarantowane prawem, prawo do odpoczynku. Łomotanie w odrzwia przyniosło w końcu skutek. Zaspany dyżurny milicjant, tak, tak, nie kto inny, tylko stróż prawa pilnował domu gościnnego, widząc Maczałę odryglował podwoje, stanął na baczność, broń (karabin) zaprezentował, poczym pomógł Zalewskiemu odtransportować do wolnego numeru, towarzysza – sekretarza bezwolne ciało. Wkrótce wrócił, ponownie zamknął kluczem drzwi nocnego wytchnienia świątyni, zniknął wewnątrz, światło w holu zgasło. Nam kazano czekać do momentu, gdy późnym popołudniem panowie; Zalewski i Maczała należycie się wyspawszy, zjedli śniadanio-obiad i wreszcie, nareszcie wyszli na zalaną i rozgrzaną słońcem uliczkę.
Kazimierz Maczała z racji obowiązków skierował się w stronę budynku partii, Zalewski Roman niespiesznym spacerkiem wybrał się na zwiedzanie Łęku. Miasto i owszem, spodobało się przyszłemu starszemu referentowi. Czysta, porządna, zadbana miejscowość. Nie za duża, nie za mała. Mieszkańcy również wywarli korzystne wrażenie. Trochę szarzy, ni smutni, ni weseli, normalni, zwykli obywatele socjalistycznego kraju. Zajęci sami sobą i swoimi sprawami, bez żadnych emocji, obojętnie mijali Romana, nie rozpoznając w nim, co ważne mu było, obcego alochtona. Czyżby dlatego, że wciąż jeszcze sami przybyszami się czuli? Nie ważne. Dzień cały, z przerwą na podwieczorek w barze mlecznym, spędził na świeżym powietrzu przechadzając się tu i tam, aż zapadło noc druga w grodzie, w którym obrał sobie za stałe miejsce pobytu na długich lat osiem. O zmierzchu, odprowadzony zapalanym, od zmroku do drugiej nad ranem, żółtym światłem kandelabrów dotarł do hotelu na umówione wcześniej spotkanie z towarzyszem pierwszym sekretarzem powiatowego kolektywu partyjnego. Towarzyszowi towarzyszył towarzysz – Przewodniczący Rady Narodowej Miasta Łęku, Bogumił Sondek.
- A oto i on – zakrzyknął pierwszy sekretarz na widok Zalewskiego – nasz przyjaciel. Towarzysz.. towarzysz… Cholera, zupełnie wyleciało mi z głowy wasze nazwisko. Wybaczcie…
- Roman Zalewski – przyjaciel sekretarza, nasz bohater przedstawił się.
- Właśnie, towarzysz Zalewski z Warszawy – z niejaką dumą Maczała podkreślił nazwę miasta, z którego przyjechał Zalewski. Warszawa, stolica, wielki świat.
- Poznajcie się; towarzysz przewodniczący Sondek – bez niepotrzebnego wstępu przystąpił do prezentacji – towarzysz Zalewski.
- Witajcie towarzyszu – Sondek uścisnął prawicę Zalewskiego.
- Miło mi – Zalewski oddał uścisk Sondkowi.
- Mnie tym bardziej – przymilny uśmiech okrasił twarz przewodniczącego Bogumiła
W knajpce, przy kielichu i przekąsce (podsmażana kaszanka), przy biernej w tym względzie postawie Romana, dwaj panowie rozpoczęli naradę w kwestii znalezienia odpowiedniej posady trzeciemu panu. Łatwo się domyśleć, obradowali sekretarz i przewodniczący.
- Jak tam towarzyszu Sondek – zagaił Kazimierz Maczała – dużo roboty? Dajecie sobie radę?
- Sami wiecie, – mimowolne westchnienie wyrwało się z piersi Bogumiła Sondka – co tu dużo mówić. Harówa, nie praca. Od świtu do nocy. Całe miasto na mojej głowie.
- Nie przesadzajcie towarzyszu, nie przesadzajcie. – Maczała pryncypialnie zaprotestował. – Wy narzekacie? A ja? Postawcie się na moim miejscu, dopiero zrozumiecie, co znaczy autentyczna katorga.
- Ja wiem, ja rozumiem – stękał zakłopotany urzędnik – ja nie w tym sensie… Gdzież mnie, pospolitej miernocie równać do zasług towarzysza sekretarza.
- Więc przestańcie biadolić. Partia wyznaczyła nam zadania. Musimy je wykonać z całym poświęceniem, wszelkim wysiłkiem i pełnym zaangażowaniem. Nie możemy zawieść powierzonego zaufania. Słabeuszom i obibokom mówimy; won. Inni znajdą się na ich miejsce. Towarzysz Zalewski na ten przykład…
- Ależ, co wy? Przecież wiecie… Nigdy nie zawiodłem… - Przeląkł się przewodniczący.
- Cha, cha, cha – zaśmiał się rubasznie towarzysz Kazimierz – ależ się wystraszył! Posrałeś w gacie? Niepotrzebnie. Nie bój się, ze strony towarzysza Romana nic ci nie grozi.
Atmosfera rozluźniła się. Proporcjonalnie, w miarę jak w butelce ubywało, tak nastrój robił się swobodniejszy. Towarzysze przeszli na ty, zrezygnowali z partyjnej nowomowy, używania liczby mnogiej w stosunku do jednostki. Kazik (żaden Kazek) i Boguś, obaj serdeczne wznosili toasty za zdrowie drogiego przyjaciela z Warszawy, Romka. Trochę dziwne im było, że Romuś, Łęk przedłożył nad stolicę, potem już mniej, później jeszcze mniej, na koniec wcale. Gdzież tam innym miastom do urokliwego ustronia zaznaczonego małym punkcikiem w północnowschodnim zakątku na mapie Polski? Romek uznając tę rację wyraził nadzieję, że swoją pracą przyczyni się do jego dalszego rozwoju, jeszcze większego rozkwitu. Zgrabnie sformułowana fraza naprowadziła rozmowę ku zasadniczej intencji wieczornego spotkania.
- Powiedz Romku, co chciałbyś robić? – Kazik wprost zapytał. – Chcesz być moim zastępcą? Drugim sekretarzem miasta i powiatu?
- Gdybym miał taką ochotę – Roman również bez owijania w bawełnę oświadczył – byłbym pierwszym, ty drugim. Nie gniewaj się Kaziu za moją szczerość. Nie chcę być twoim przełożonym, ani tym bardziej zastępcą.
- Brawo Romek. Daj pyska. Cenię uczciwość, chociażby nawet popartą bezczelną bezwzględnością. Podoba mi się takie otwarte postawienie sprawy. Szanuję i doceniam. – Kazik próbował bez skutku ucałować usta Romka, Zalewski zbyt zręcznie czynił uniki. W rękę Romkową się wczepił, cmokał i ślinił.
- To może do mnie, hę? – Bogumił miał wielką nadzieję, że Romek i tę propozycję odrzuci.
- Oferta warta rozważenia – Zalewski zastanowił się – Znajdziesz u siebie jakieś niezależne stanowisko? Niezbyt wysokie. Nierzucające się innym w oczy, skromne, ale samodzielne zajęcie? To bardzo ważne. Przyzwyczaiłem się do samodzielności.
- Co ty na to, Boguś? – Maczała trącił łokciem w żebra zamyślonego Sondka.
- Trochę nietypowe wymagania – szef rady narodowej szukał w myślach stanowiska spełniającego życzenie Romka – trudne zadanie.
- Zadanie, gadanie – Maczała się zniecierpliwił – nawet jak nie ma to będzie. Stworzysz nowy etat i po problemie.
Kwestia znalazła szczęśliwe rozwiązanie. Po godzinnej, może dłuższej deliberacji, podlewanej dla rozszerzenia twórczej imaginacji kolejnymi kolejkami, dwaj panowie, Kazik i Romek stali się świadkami poczęcia autonomicznego, w ramach Urzędu Komunalnego, którego formalnie dyrektorem nie był Bogumił Sondek, lecz zupełnie inna osoba, osoba mająca jednak dużo do zawdzięczenia przewodniczącemu rady, jeszcze więcej sekretarzowi partii, tak więc o niczym nie decydująca, nie ważna, szczęśliwym ojcem narodzonego nowego organizmu w swej strukturze, referatu pod nazwą „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia” został Boguś, a Roman Zalewski, zanim zdążył sygnować angaż mógł się uważać za starszego referenta, kierownika jednostki wydzielonej z jurysdykcji urzędu i dyrektora. Bezterminowa umowa o pracę miała, po złożenia pod nią podpisów zainteresowanych stron w końcu miesiąca sierpnia, obowiązywać od pierwszego września tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego roku. Rozpatrzenia ostatniego punktu posiedzenia, sprawę przydzielenia metrażu mieszkalnego Romanowi, nowo mianowanemu kierownikowi, ze względu na późną porę przeniesiono na dzień następny.
Rozstanie, sądząc z zachowania sekretarza i przewodniczącego, którzy chóralnym śpiewem ludowej piosenki „Szła dzieweczka do laseczka”, przeplatanym szlochem i płaczem, głosili wszem i wobec o okrutnym dramacie rozłąki, postronnej publiczności zdawać się mogło na zawsze, tylko do dnia następnego miało trwać.
Noc, Romanowi Zalewskiemu minęła spokojnie, bez zbędnych sensacji. Ta sama noc sierpniowa zupełnie inaczej przebiegła Bogumiłowi Sondkowi. W progu mieszkania powitał się z małżonką. Nikomu nie życzę takiego honoru, jakim go obdarzyła. Najkrócej, lecz nie dosłownie, można ująć w słowach wyjętymi z „Pieśni” (101) Katullusa „Ave atcque vale”. Wyrażając się po polsku „Witaj i żegnaj”. Krótko, dosadnie, węzłowato. Gdybyż tylko do tych dwóch słów połączonych spójnikiem ograniczyła się Danuta, po mężu Sondek. Można by jej wybaczyć kobiecą niewrażliwość na obligatoryjność, jakiej podlegał z tytułu sprawowanego stanowiska w Miejskiej Radzie Narodowej. Wulgaryzmy wypluwane ustami żony, popularnie zwane notabene łaciną, nie licowały z powagą piastowanego urzędu przewodniczącego wyżej wymienionej rady. Takiego chamstwa zdzierżyć nie mógł i nie zdzierżył Bogumił. Parę nieskoordynowanych ciosów, lecz celnych ciosów w urodziwą twarzyczkę współtowarzyszki życia w rodzinny stadle, uciszyło, odebrało jej chęć do kontynuowania bezowocnego monologu. Dlaczego monologu? Z prostego powodu. Bogumił Sondek nie zwykł wdawać w dyskusje z istotami niższego rzędu. Przewodniczący Sondek mógł znosić poniżenia i obelgi tylko od wyżej postawionych w hierarchii biurokratycznego porządku osobistościach. Nigdy od podległych jego władzy. Płacił i wymagał całkowitego posłuszeństwa. Także. a może tym bezwzględniej od żony. Jakkolwiek Danuta w mig zmieniła strategię, zamknęła gębę i cicho, cichutko poszła do sypialni, by tam zatopić we łzach doznaną, niesprawiedliwą krzywdę, jej ustępstwo wobec siły perswazji nie wpłynęło zasadniczo na poprawę nastroju męża. Straszne tortury cierpiał towarzysz Bogusław. Nie męki sumienia. Takich humorów nie znało jego usposobieniu. Ciało, własne ciało ogłosiło rebelię. Niestrawność układu pokarmowego ze szczególnym uwzględnieniem zbuntowanego żołądka. Narzygał tam gdzie stał. Na środku pokoju. Nikła korzyść wynikła z wymiotów. Brzuch jak bolał tak bolał. „Ach ta praca! Wzdychał zdjęty boleścią przewodniczący Sondek. Ona mnie zniszczy. Zabije”. Ponadto uciążliwy ból głowy zespolony z zawrotami, powodował, że cały świat dostał kręćka wokół jego centrum ciężkości. Próżno się starał, daremne czynił wysiłki by dotrzeć do kanapy. Zbyt wiele przeszkód napotykał na drodze do wyznaczonego celu. To stół, to krzesło raz po raz stawało przeszkodą marszrucie. Siła przyciągania ziemskiego zwyciężyła. Padł na dywanie i zasnął.
Jeszcze inaczej ta noc nastała w apartamencie Kazimierza Maczały. Ceremonia powitania sekretarza przez sekretarzową całym kontrastem ukazała odmienność pożycia małżeńskiego, ich wzajemnego zaufania i zrozumienia, niż to widzieliśmy na przykładzie familii Sondków. Żadnych nieporozumień, fochów, ubliżeń. Maczała kochał Maczałową, Zofia Maczałowa życie gotowa byłaby oddać za zdrowie Maczały. Stół przykryty białym obrusem, na nim zapalone świece, ustawiona w gotowości bojowej zastawa z zimnymi przekąskami dla dwojga osób, ćwiartka „Zbożowej”, wszystko co potrzebne do uroczej celebracji domowej wieczerzy. Zasiedli Maczałowie do posiłku miło gawędząc, wspominając epizody mijającego dnia. Dobrze po północy ułożywszy się w małżeńskim łożu, życząc wzajem miłych snów, smacznie zasnęli.
Oj kronikarzu! Zakrzyknie czytelnik. Czy będziesz raczył nas każdym detalem dnia i nocy, nie tylko bohatera, ale i wszystkich jego znajomych? Nie drogi adresacie moich zapisków. Ani mi to w głowie. Drobne alegorie mają pokazać Romana Zalewskiego, jako człowieka z krwi i kości żyjącego wśród ludzi różnego temperamentu, charakteru. Oznaczam ledwie dostrzegalnym konturem przymioty przypadkiem wybranych postaci.
Jakiś czas później Roman Zalewski otrzymał obiecane mieszkanie. Pobieżny opis zamieszczony na początku opowieści musimy uzupełnić paroma szczegółami. Lokal numer dwanaście na ostatnim trzecim piętrze kamienicy przy ulicy Pierwszego Maja liczbą sześć oznaczony… Zaraz…, zaraz... Przyjrzyjmy się dokładniej tej uliczce i budynkom. Cóż widzimy? Domy mają wyłącznie numery parzyste. Dwa, cztery, sześć, osiem. Gdzie się podziały; jedynka, trójka, piątka, siódemka? Nie ma ich! Nigdy nie było i nie będzie! Fenomen ten można wyjaśnić w następujący sposób. Patrząc na zaułek od strony przecznicy nazwanej od nazwiska poety, Mickiewicza w kierunku Armii Czerwonej widzimy tylko jedną, prawą zabudowaną stronę. Po lewej ręce rozłożył się łysy placek z niewielką kępą drzew. Tak, ten plac, to Park Miejski. Zielona kępa. Wracajmy do budynku, w którym zamieszkał starszy referent Zalewski. Rozkład mieszkań trochę dziwny. Dwa na parterze, cztery na pierwszym, cztery na drugim piętrze i znowu dwa na najwyższej kondygnacji. Z czego to wynikało? Nie wiemy. Zaglądać sąsiadom w domowe pielesze nie będziemy. Nie wypada. Zostawmy zagadkę bez szukania wyjaśnienia.
Klatka schodowa z krętymi schodami prowadzi nas na samą górę, wprost do drzwi kwatery Romana. Długi przedpokój. Lewa ściana całkowicie zamurowana. Drzwi na prawo, kuchnia. Drugie, sypialnie. Za ostatnimi, tymi na wprost wejścia, sporej wielkości salon. Pomieszczenie pierwsze wielkością nie ustępuje trzeciemu. Komu potrzebna taka wielka kuchnia? Najmniej Zalewskiemu, lecz skoro już tak jest, niech więc i tak pozostanie. Jej ściana, ta naprzeciw drzwi ma otwór okienny, obok wejścia do łazienki. Widok z niego ukazuje podwórze okolone ścianami tego i sąsiedniego budynku. Studzienne dno. Z kuchni można wyjść do przedpokoju, lub wejść do sypialni, zależnie od, w danej chwili potrzeby. Można też na moment zatrzymać się i popatrzyć jak jest urządzona. Pod oknem stoi stół, duży. Przy nim trzy proste drewniane krzesła, zydlami kiedyś zwanymi. Jest kuchenka gazowa na cztery palniki z piekarnikiem. Kran z żeliwnym zlewem, kredens a w nim schowane garnki i naczynia. Dalej widzimy, pod lewą ścianą, kanapę przykrytą wzorzystą narzutą. Coś jeszcze? Wszystko? Niczego nie przegapiliśmy? Chyba nie. Idźmy, więc dalej. Popatrzmy, po czym stąpamy. Betonowa posadzka wylana lastrykiem lśni niczym zalana wodą. Złudzenie każe stawiać kroki ostrożnie, delikatnie, by nie zachlapać obuwia. Jeszcze parę kroków i oto izba sypialna. Ogromne łoże oparte wezgłowiem do elewacji, prostopadle do wejścia. Po prawej, okno, po lewej, a jakże, następne drzwi. Nie jedne. Dwoje. Pierwsze do przedsionka, drugie do salonu prowadzące. Przechodząc do jednych, lub drugich mijamy trzynawową, lub jak kto woli trójnawowa szafę. Co skrywa jej wnętrze? Nie bądźmy niedyskretni. Nie nasza sprawa. Oto, nareszcie i salon. Chluba mieszkania. Podwójne weneckie okna, pomiędzy nimi biurko, z marmurowym blatem, (kto toto wniósł tak wysoko?). Na kamiennym pulpicie telefon (niemożliwe? a jednak!), maszyna licząca, arytmometr (mechaniczny poprzednik kalkulatora), luźno, jakby niedbale rozrzucone papiery, kałamarz, suszka do atramentu, osadzona na mosiężnej nóżce w kształcie koziego kopyta, lampka i radioodbiornik. Aparat radiowy nie byle jaki! Z magicznym okiem. Panel ze wskaźnikiem fal długich, średnich i krótkich można unieść do góry i oto oczom zdumionego gościa ukazywał się gramofon, zwany adapterem. Talerz wirujący się z szybkością siedemdziesięciu ośmiu, lub czterdziestu pięciu, w zależności od ustawionej przekładni, obrotów na minutę. Czarna płyta przy pomocy tak zwanego adaptera odtwarzała, ukryte w spiralnym rowku dźwięki. Muzyka płynąca z głośnika, charakteryzująca się skrzypieniem, drapaniem ciut stępionej igły o czarny ebonit, nie, wtedy jeszcze nie winyl, przeważnie solistów rosyjskojęzycznych nagrywających dla radzieckiego koncernu fonograficznego „Miełodia”. „Oczi czornyje”, „Wołga, Wołga mać radnaja”, rodzime, chociaż przykro przyznać, przedwojenne; „Tango Milonga”, „Siwy włos”, „Miłość ci wszystko wybaczy”, nieśmiertelne szlagiery umilały chwile samotności naszego pana Romana. I chociaż odizolowanie się od środowiska wybrał świadomie, jego dusza na poezję wrażliwa, (czyż muzyka nie jest swego rodzaju poematem) chłonęła dźwięki łapczywie i zachłannie. Zalewski preferował repertuar z kategorii „duszyszczipatylnych”, takie za serce chwytające, wyciskające łzy z oczu. Mieczysław Fogg, Ludwik Sempoliński, Chór Dana, Hanka Ordonówna należeli do ulubionych wykonawców. Jednak nader wszystko uwielbiał romanse cygańskie. Nie znosił natomiast tak zwanej muzyki poważnej. Tego gatunku nie cierpiał. Piosenki ludowe, proszę bardzo. Żadne tam sonaty, uwertury, symfonie i tym podobne, nudne kawałki. Wygodnemu delektowaniu się dźwiękiem łatwo wpadającym w ucho służył wygodny, głęboki fotel. Ściany salonu udekorowane oleodrukami najwyższej jakości, jemu nie do odróżnienia od oryginałów, wartości artystycznej określanej słowem kicz. Pejzaże, scenki rodzajowe nadawały gabinetowi, jako urzędnik przedkładał określenie gabinet nad salon, sielski urok. Podłoga w obu pokojach i korytarzu wyłożona była drewnianym parkietem, na nim rozłożono perskie dywany.
Popatrzyliśmy, pooglądaliśmy, podziwialiśmy zaciszny zakątek, ciepłe gniazdko Romana Zalewskiego teraz już wyjdźmy. Drzwiami do przedpokoju, z niego na korytarz, schodami na dół, na ulicę, na świeże powietrze. Wrzesień, pora spadających kasztanów, miesiąc rozpoczęcia roku szkolnego, jesienny klimat, pełna kolorów przyroda.
Ostatnio zmieniony czw 09 sie 2012, 17:20 przez kuba, łącznie zmieniany 3 razy.
prawda jest zawsze subiektywna
-----------------------------------------------------------
prawda pierwsza: przyjemność, kiedy staje się obowiązkiem przestaje być przyjemnością
prawda druga: obowiązek połączony z przyjemnością jest masochizmem, cokolwiek to słowo znaczyć by miało
prawda trzecia: zamiast kropki lepiej postawić wielokropek

2
Tak troszeczkę na poczatek.
Całego pewnie nie zrobię, za długi, ale może ktoś pociągnie.
tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego roku
Datę naprawdę wolno cyframi.
Z wagonu drugiej klasy wysiadł mężczyzna. Wysokiego wzrostu, szczupłej budowy ciała, wyróżniał się od innych pasażerów.
Kropka i ciąg dalszy po kropce - pauza wymuszona, źle to brzmi.
Jeśli od innych pasażerów - to się różnił.
Jesli się wyróżniał, to wśród innych pasażerów.
Elegancko ubrany; samodziałowy garnitur w jasnobrązowym kolorze, żółta bawełniana koszula, szary filcowy kapelusz, czarne skarpety i buty, tak zwane oficerki. W prawej ręce trzymał średniej wielkości walizkę, w lewej, całkiem spore , podłużne pudło.
Usypiasz Kubo. Za długi opis. Na początek rzucaj ogólnikami, potem przy kolejnych okazjach uszczegółowiaj opis.
Podróżny wszedł do budynku dworca, zatrzymał się przed tablicą z planem miasta.
Wszedł, zatrzymał się. Brakuje "i" zamiast przecinka.
Funkcjonariuszowi Służby Ochrony Kolei, Kazimierzowi Wolskiemu odmienna postać od szarego tłumu, jego pełne pewności siebie zachowanie wydało się podejrzane.
Odmienna od szarego tłumu postać.
Znaczy, szyk zdania sztuczny.
W drugiej części podmiot się zgubił. Zachowanie pełne pewności siebie nie jego, tylko jej - postaci, o której mowa. Bo gdy jest "jego", to chodzi o SOKistę. No i "pełne pewności siebie zachowanie"? Przekombinowane zdanie. Pewne siebie zachowanie - ot co!
Notabene, nierealne to ejst. Jak świat światem, uwagę mundurowych zwracają ludzie zachowujący się i wyglądający niepewnie, przestraszeni itp. Jak ktoś wygląda pewnie, to uwagi nie zwraca. A jeszcze w głębokim PRLu? To znak, że to ktoś z organów jest!
Słuszne powziął przypuszczenie, że osobnik nieobeznany z topografią nie jest mieszkańcem stolicy powiatu.
Bo w stolicy powiatu (jest coś takiego jak stolica powiatu? Jest miasto powiatowe...) mieszkają tylko ludzie obeznani z topografią, pokończyli tróżne szkoły i technika, uczyli się geografii, geologii, topografii - i teraz zaludniaja to miasto powiatowe. Taki eksperyment socjologiczny...
Wnioski dedukcyjne nasunęły się same. Obcy mógł stanowić potencjalne zagrożenie dla porządku publicznego. Wolski, strażnik ładu państwowego na wyznaczonym odcinku Polskich Kolei Państwowych, musiał bezwzględnie przedsięwziąć środki zaradcze.
Generalnie, jak wyżej. A określenie, którego Ci tu Kubo zabrakło, to "ład ludowy" :)
Czy muszę dodawać, ze z interpunkcją jest dotąd tak sobie?
- Obywatelu, wasze dokumenty – srogim głosem wezwał do pokazania dowodu tożsamości.
Primo - jeśli wezwał, to z małej litery, jeśli "srogim głosem" zaczyna się wtrącenie, to z wielkiej.
Secundo - nad-opis we wtrąceniu, przecież z dialogu wsio wiadomo.
Tertio - nieco ten nad-opis kłamliwy.
A czemu w dialogu nie zażądał od razu dowodu?
Cywil noszący wojskowe obuwie poszperał w wewnętrznej kieszeni marynarki
Zbędne.
Niegrzeczne zachowanie ukarano by nie chybnie odpowiednią reprymendą popartą razami pałki
To jest jedno słowo.
odwieźć gościa służbowym łazikiem do Powiatowego Komitetu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.
Zbędne. Pamietaj, Kubo, czytelnicy nie ptorzebują aż takiego uszczegóławiania. Tym bardziej, że narrator zdradza się, jako istniejacy, auktorialny może (i mam nadzieję, że znajdę w tekście uzasadnienie dla tego), skoro on zna realia i snuje historię, to powiedziałby po prostu - do Komitetu Powiatowego. I już.
Rozstanie obu panów, uroczyście zakończone serdecznym uściskiem dłoni, stuknięciem obcasów oraz salutem dwoma palcami prawej dłoni – sierżanta w daszek czapki, nieznajomego w rondo kapelusza kazało domyśleć się zgromadzonym przedstawicielom władzy ludowej, w osobie dumnie wyglądającego mężczyzny mają nie byle, kogo.
Przeskok, porucznik kazał a już się sierżant żegna z cywilem czule. Tak w podróży krótkiej do komitetu się serdecznie zaprzyjaźnili?
Pogrubione, koszmarna składnia, brakuje tam też "że".
Czy tak było w istocie? Nagabywany naczelnik zbył wszelkie dociekania uniwersalnym słowem – tajemnica służbowa . Użyty termin zamykał usta podwładnym
.
O jakiego naczelnika chodzi? O jakich jego podwładnych? Zamieszanie.
Na pewno nie porucznik MO i jego milicjanci i sokiści, bo przeciez sierżant już odwiózł cywila i się z nim serdecznie pożegnał, tak?
Użyty termin zamykał usta podwładnym. Chociaż usta milczały niczym zaklęte,
Powtórzenie.
Niech na razie wystarczy. Wrócimy do tego.

3
kuba pisze:Nam nic z jego wspomnień. Odeszły wraz człowiekiem.
kuba pisze:Oddawszy honor spojrzał na zegarek.(1) Nie był to zwykły odruch bezwarunkowy.(2)
1. Oddawszy honory - tak brzmi frazeologizm
2. Odruchy bezwarunkowe są wrodzone.
kuba pisze:Uchybienie nakazu
to przedziwne sformułowanie ---> gramatycznie błędne bo uchybienie (komu? czemu?) nakazowi---> nierespektowanie nakazu?
kuba pisze:Nam nic z jego wspomnień. Odeszły wraz człowiekiem.
a zeszyt?? Zresztą - on otwarcie taki zeszyt prowadził? Był oficjalnie pracownikiem bezpieki?
kuba pisze:w budynku przyporządkowanym numerem piętnaście dla ulicy Armii Czerwonej.
przyporządkowanym komu? czemu -- numerowi 15, ale w ogóle wyrażenie do chrzanu
.
kuba pisze:Żaden dokument nie uchował się na potwierdzenie przytoczonej sceny
albo potwierdzenie prawdziwości, albo przytoczonych faktów
kuba pisze:Przytoczmy teraz w wielkim skrócie, w paru słowach zawarty rys dziejów Łęku. Miasto, po drugiej wojnie światowej przywrócone macierzy, eufemistyczne określenia dla terenów przemocą wcielonych, na mocy porozumienia mocarstw, w granice kraju, w zamian za zabrane przez sojusznicze państwo. Faktycznie zaś od wieki wieków pruskie. Autochtonów w przeważającej części przesiedlono. Ich miejsce zajęła ludność napływowa, z odległych krańców i spoza nowej granicy krainy polskiej przybyła. Zbiorowisko elementów wszelkiego autoramentu. Znajdziesz wśród nich istoty szukające przygód, na krótki moment osiadłe, zanim ruszyły w dalszą drogę. Ludzi szukających nowego, udanego życia, pracy dającej nadzieję na lepszą przyszłość. Byli też między nimi ludzie uciekający od własnej przeszłości. Co to sami chcieli zapomnieć o sobie i innych, i by inni o nich zapomnieli. Szukających leku na bolesną przeszłość, tabletki zapomnienia Nepennthes. I znaleźli się tutaj. Najczęściej nie za swoje grzechy popełnione i niepopełnione stanęli stopami na terra firma,terra ignota, terra incognita. Nowa Ziemia Obiecana, Nowym Testamentem Towarzysza Stalina, Nowemu Narodowi Wybranemu wywodzącemu się korzeniami z rodu Lecha dana. Zaginione Dwunaste Plemię odnalazło się w całkiem Nowym Terytorium, pod inną gwiazdą, innym niebem.
tu już nie uwagi poprawnościowe, ale redakcyjne: mam dziwne wrażenie, że narratorowi się nagle coś włączyło, zaczął mówić dziwnym tekstem, nawiedzonym i poetyckim. To nagłe przejście z języka sprawozdawczego do stylizacji na Księgi narodu i pielgrzymstwa działa jak rażenie prądem. Znaczy...boli.
W pogrubionym zdaniu - wyciąć zbędne przecinki, w zamian za zabrane co? np. ziemie
kuba pisze:suma mieszkańców Łęku ustabilizowało się liczbą prawie dziesięciu tysięcy.
połamaniec! liczba mieszkańców ustabilizowała się w okolicach dziesieciu tysięcy.

do tego miejsca dałam radę tekstowi. Jest stylistycznie niespójny, udziwniony, miejscami sztucznością języka drażniący - przekaz staje się mniej ważny niż autoprezentacja z akcentem na fajność narratora
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

4
kuba pisze:Miasto, po drugiej wojnie światowej przywrócone macierzy, eufemistyczne określenia dla terenów przemocą wcielonych, na mocy porozumienia mocarstw, w granice kraju, w zamian za zabrane przez sojusznicze państwo.
Panna Interpunkcja zaszalała. Orgia przecinkowa przewróciła jej w głowie. :)

A poważnie - to zdanie jest szalone, nie tylko ze względu na przecinki. Za wiele na raz. Informacje posiekane, przemieszane...
Miasto po drugiej wojnie światowej przywrócone macierzy, jak eufemistycznie określano tereny przemocą wcielone w granice kraju, na mocy porozumienia mocarstw w zamian za zabrane przez sojusznicze państwo.

Przyznasz, że to zdanie brzmi jak wyimek z encyklopedii lub podręcznika historii, nie powieści.
kuba pisze:Powszechne wyrozumienie objawiało się w wyrokach sądu, który słusznie uznawał stan upojenia za okoliczność łagodzącą. Mąż bijący żonę, złodziej, morderca, kierowca samochodu, wszyscy wchodzący w kolizję z prawem mogli liczyć na wyrozumiałość Temidy, jeżeli przestępstwo znamionowała implikacją pijackiego zwidu.
Słowa wyrozumienie nie pojmuję. Proponuję zrozumienie lub zaznaczoną niżej wyrozumiałość.
kuba pisze:w ramach Urzędu Komunalnego powołano do życia samodzielny referat „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia” pod zwierzchnictwem, nikomu nieznanemu przedtem, Romanowi Zalewskiemu.
nikomu nieznanego przedtem Romana Zalewskiego
kuba pisze:Całkiem możliwe, że Zalewski podobnie jak Łęk wcześniej nosił inne imię, ale naszym zadaniem jest rozwijać, krok po kroku, incydentalnie do przodu, częściej cofając się w czasie, nie uprzedzać przedwcześnie wielkiego finału powieści, nazwania przedmiotu in promptum, a tym bardziej podmiotu, tym bardziej, że jeszcze nie do końca poznanego. Powoli. Ad augusta per angusta. Zadanie konstrukcją dosyć karkołomne, niebezpieczne niczym wąska górska serpentyna wiodąca ku przepaści, na złamanie karku, karku, kto wie czy nie właśnie Zalewskiego. Być może tak, być może nie. Nie przesądzajmy przedwcześnie. Brnijmy dalej w głąb opowieści, szukajmy prawdy, i miejmy nadzieję, że jeżeli takowa istnieje nasza dociekliwość zostanie sowicie nagrodzona.
Nie wiem, czy lubię w powieściach taki autotematyczne wtrącenia. To takie perskie oczko do czytelnika? Ale co kto lubi.
in promptum - in promptu;
kuba pisze:Cóż, na usprawiedliwienie wyimka mogę powiedzieć, parafrazując słowa pewnej nauczycielki języka rosyjskiego, cuda w przyrodzie bywają.
Po co nagle ta nauczycielka? Kwiatek do kożucha.
wyimek - część, fragment, urywek, wyjątek, cząstka, element, wycinek, kawałek, partia, szczątek, akapit, urywek, ustęp. Pasuje znaczeniowo?
kuba pisze: Niemożliwe? Kwestia indywidualnego wyboru. Upartego i długiego treningu. Nienormalne zachowanie? Nie przeczę i nie potwierdzam. Niemoralna norma wobec etyki ogółu? Niech będzie. Pozbawienie esencji patosu, odrobiny optymizmu w pesymistycznej kwintesencji prozaicznego etosu? Jak go zwał, tak zwał.
Można bardziej przystępnie. Naprawdę.

Trudna lektura. Nie wiem, czy miałabym dość samozaparcia, by przeczytać całość. Na ogół czyta się dość dobrze, ale czasami wielopiętrowa budowa zdań, ich zagmatwanie odbierają chęć do dalszego śledzenia losów Romana Zalewskiego.

Pozdrawiam.

Powstała całość?
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”