Pilnujący drewnianej palisady strażnicy przeklinali szpetnie i co rusz przytupywali dla rozgrzewki. Obrzucając się niewybrednymi epitetami, rozpychali się nawzajem w walce o miejsce przy niewielkich paleniskach, równomiernie rozmieszczonych wzdłuż owalnego ostrokołu.
Rząd zaostrzonych, grubych jak ramię mężczyzny pali otaczał tymczasowe obozowisko grafa Rabbena, wzniesione pośrodku dużej, niemal idealnie okrągłej polany. Drewniane ogrodzenie ustawiono, utrzymując stałą odległość trzydziestu metrów od ciemnej ściany lasu. Gęsto rosnące drzewa i mrok, panujący w głębi lasu, napawały wartowników lękiem. Ten pierwotny, instynktowny strach żołnierzy był jedną z przyczyn ciągłych kłótni o miejsce przy jasnym, przyjaznym ogniu. Drugą była parszywa pogoda. Zimna, zamarzająca mżawka raz po raz zacinała kolejną nieprzyjemną falą, gnana nagłymi porywami wiatru.
Przyczajona na skraju polany, ukryta w gęstwinie krzewów głogu, leszczyny i czeremchy, Siilva nie mogła liczyć na luksus dającego ciepło ognia. Przeszła wiele kilometrów, skradając się przez cały dzień. Cierpliwie śledziła zbrojny orszak, powoli i ostrożnie przebijając się przez gęste poszycie lasu. Męcząca, mozolna wędrówka w deszczu i chłodzie wyczerpała ostatnie zapasy ciepła i energii dziewczyny. Wiele razy w ciągu dnia sklęła markgrafa i jego przodków na kilka pokoleń wstecz, ale nawet przez chwilę nie zwątpiła w konieczność wypełnienia rozkazu, który otrzymała. Stefan Rabben miał umrzeć, i to tej nocy. I umrze, pomyślała. Ale czemu musiało być tak piekielnie zimno? Na to pytanie Siilva nie umiała znaleźć odpowiedzi.
Skostniałymi dłońmi wyjęła z sakwy niewielkie, drewniane pudełeczko i odkręciła płaską przykrywkę. Nabrała na palce odrobinę wypełniającego szkatułkę ciemnego mazidła i wtarła je w twarz i kark. Nie chciała wcześniej używać maści, bo bała się zaalarmować konie żołnierzy grafa intensywnym zapachem kremu. Ale teraz, gdy zwierzęta odpoczywały po trudnej wędrówce w swoim namiocie, teraz nie było już niebezpieczeństwa i dziewczyna bez obaw mogła skorzystać z ziołowego balsamu.
Od razu poczuła ożywcze ciepło, rozgrzewające skórę szyi i twarzy. Szybko rozpięła guziki skórzanej kurtki i ściągnęła ją z pleców. Po chwili zrzuciła również ciemną koszulę i grubą bieliznę i, drżąc z zimna, zaczęła nacierać ciemnym kremem wilgotne, zmarznięte plecy i brzuch.
Nieco później, gdy nasmarowała tłustą pomadą także nogi i z ulgą się odziała, schowała pudełko do torby. Maść, mimo że nie usunęła zmęczenia, rozgrzewała tak dobrze, że dziewczyna zapomniała o ogłupiającym umysł i obezwładniającym ciało znużeniu.
***
Kompletnie już ubrana, dziewczyna jeszcze raz sprawdziła pasy podtrzymujące dwie nietypowe szable, przytroczone do pleców. Skórzana uprząż krzyżowała się na piersiach, boleśnie ugniatając żebra. Kobieta wcisnęła kciuki pod napięte bandolety i szarpnęła mocno, sprawdzając ich zapięcia. Sięgnęła przez ramię i wyjęła jedno z bliźniaczych ostrzy. Broń wysunęła się bezszelestnie z dobrze spasowanej pochwy. Siilva spojrzała na łagodnie wygiętą głownię, wykonaną z dziwacznej stali, ciemnej i chropawej, jakby wyżartej przez silny kwas. Kobieta pogładziła powolnym ruchem szablę, po czym wsunęła ją do uchwytu. Wyjrzała ostrożnie z krzaków i ruszyła w kierunku drewnianej palisady.
***
Szlachetnie urodzony panicz Stefan sprawował pieczę nad niewielkim hrabstwem Colerain, terenem leżącym na zachód od Lasów Giddioch i składającym się głównie z nieurodzajnych łąk, śmierdzących bagien i trzynastu biednych, zawszonych wiosek.
Od śmierci seniora rodu markgraf żył w ciągłym stresie, wywołanym koniecznością zarządzania niedawno odziedziczoną ojcowizną. Stres ten związany był z wiatrami hulającymi po pustym skarbcu rodowym. Pustka owa wynikała z panującej od wieków w Colerain biedy, bardzo utrudniającej zapełnienie kiesy wielmoży. Chcąc odreagować napięcie, dziedzic na Colerain już trzeci raz w tym roku urządził dla siebie i swoich przyjaciół polowanie w Lasach Giddioch.
Nie była to zwykła puszcza i nie były to zwykłe polowania. Dzikie i niebezpieczne ostępy przecięte była dwiema wstążkami traktów, łączących Colerain z sąsiednimi marchiami Stabain i Athain. Drogi te nigdy nie uchodziły za bezpieczne, ale ostatnio dzicy z Giddioch coraz częściej naprzykrzali się przemierzającym knieje wędrowcom.
Plemiona zamieszkujące gęstą puszczę skutecznie opierały się wszelkim wysiłkom zakrzewienia zalążków kultury i cywilizacji na tych terenach. Było to zrozumiałe, bo dotychczas polegało to prawie wyłącznie na grabieżczym plądrowaniu osad dzikusów oraz paleniu tego wszystkiego, czego nie dało się zrabować.
Chlubnym wyjątkiem od tej tradycji była próba ucywilizowania tych terenów, podjęta przez kapłana Wiledrota. Niestety, skończyła się tak, jak skończyć musiała. Duchowny i jego świta zostali pojmani, upieczeni i najprawdopodobniej zjedzeni przez jeden z leśnych ludów. Ostatecznych dowodów na to konsumpcję duchownego nie udało się zdobyć. Nie przeszkadzało to jednak władcom marchii, otaczających Lasy, używać tego incydentu – wraz z jego kulinarnym zakończeniem – jako pretekstu do podjęcia starań o podporządkowanie sobie Giddioch.
Po kilku wyprawach okazało się, że w pojedynkę żaden z biednych grafów nie jest w stanie zdobyć zamieszkanej przez bitne plemiona puszczy. Na jakiekolwiek przymierze pomiędzy zwaśnionymi rodami raczej się nie zanosiło, wobec tego trzej możnowładcy doszli do jednomyślnego wniosku: puszczy podbić się nie da, więc pozostaje jedynie rabunek.
Wkrótce zwykłe najazdy już nie wystarczyły znudzonym włodarzom. Znaczna odległość od stolicy Cesarstwa odcinała ich od wszelkich rozrywek, modnych wśród dobrze urodzonych tego świata. Wobec tego wymyślono nowe zabawy. Na przykład polowania. Na ludzi. Jedna z takich imprez dobiegała właśnie końca w wielkim, bogato zdobionym namiocie grafa Stefana Rabbena.
***
Młody markgraf zasiadał na wysokim fotelu obitym najlepszym, czerwonym suknem pochodzącym ze słynnych tkalni południowego miasta Saagti. Mimo upływu lat siedzisko wciąż błyszczało jak nowe, potwierdzając renomę swych twórców.
Młodzian miał na sobie lekko znoszony, zdobiony złotymi guzami kaftan w ciemnozielonym kolorze, na który z pozoru niedbale narzucono krwistoczerwony mucet. Kolor peleryny, podkreślający wysoki niegdyś status rodu Rabben, z upływem czasu wyblakł tak samo, jak znaczenie familii grafów, powoli tracącej wpływy w stolicy. Zarówno zielony kaftan, jak i mucet miały dobrze widoczne odgniecenia – ślady mocowań zbroi rycerskiej dowodzące niezbicie, że graf Stefan, tak jak jego przodkowie, lubił pokazywać się w zbroi. Rzadko, to prawda, ale jednak lubił.
Tego dnia blachy oddano giermkom do czyszczenia, a młody, ledwie dwudziestotrzyletni dziedzic oddawał się zasłużonym, wieczornym rozrywkom. Przed grafem ustawiono dużą dębową ławę, zapełnioną przez służbę mięsem, owocami i dzbanami z wodą i trunkami. Mimo pustego skarbca panicz Stefan lubił i umiał się bawić. Stanowiący centrum namiotu stół otaczało ciasnym wianuszkiem kilkunastu najbliższych przyjaciół grafa, głośno dysputujących nad przebiegiem zakończonego właśnie polowania. Młodzieńcy ci postępowali zgodnie z rycerskim zwyczajem, wraz z tempem pochłaniania kolejnych dzbanów coraz śmielej konfabulując swoje dokonania.
Stefan siedział w milczeniu, w prawej dłoni ściskając stalowy kielich wypełniony czerwonym, ruadyjskim winem, palcami zaś lewej obejmował czoło; starał się w ten sposób wypędzić z głowy dręczącą go przez cały dzień migrenę.
Ani sprośne dowcipy posiadacza fantazyjnie zaczesanej na czoło złotej grzywy, rycerza Deana Biducha, ani żołnierskie przyśpiewki najlepszego przyjaciela grafa, Adiana vein Trettera, nie były w stanie uporać się z nawracającym bólem czaszki grafa. Młody hrabia smętnym wzrokiem wpatrywał się w dwie szczupłe, ciemnoskóre tancerki, sprowadzone za olbrzymią sumę stu oboli w zeszłym miesiącu z nadmorskiego księstwa Naith.
Odziane jedynie w delikatne, muślinowe spódnice, zawiązane nisko na biodrach, dziewczęta tańczyły w rytm muzyki, niemal kompletnie zagłuszanej przez głośne krzyki biesiadujących rycerzy. Ich nagie, nabłyszczone aromatyzowaną oliwką ciała splatały się ze sobą, poruszając się w takt zmysłowej melodii i tworząc niesamowite figury akrobatyczno–erotyczne.
Obydwie były do siebie łudząco podobne, na tyle że graf początkowo wziął je za rodzone siostry. Ale już w pierwszą noc po przyjeździe do Colerain, którą obie dziewczyny spędziły w jego łożu, okazało się, że nie są ze sobą spokrewnione. Owej nocy, nie ostatniej takiej zresztą, obie tancerki o egzotycznych imionach Pa’ah i A’ith przekonały się, że nie opłaca się sprzeciwiać woli hrabiego w żadnej kwestii, a tym bardziej w tak błahej sprawie, jak oddanie się nowemu panu.
Doświadczone kilkutygodniowym pobytem na dworze Rabben, Pa’ah i A’ith tańczyły najpiękniej, jak tylko potrafiły i oddawały się młodemu dziedzicowi tak często, jak sobie tego życzył. Alternatywa była bardzo bolesna i poniżająca – służba i stajenni hrabiego nie mieliby litości dla dwu ciemnoskórych piękności.
Znudzony graf przyglądał się w milczeniu, jak Pa’ah klęka przed powoli obracającą się, kręcącą szczupłymi biodrami partnerką i, delikatnie muskając dłońmi jej niemal czekoladową skórę, składa wyimaginowane pocałunki na płaskim brzuchu A’ith.
Po raz pierwszy pomyślał, że dziewczyny są kochankami. Muszę to sprawdzić, jak tylko wrócę na zamek, stwierdził. Jeśli to prawda, przećwiczę je bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Mogą mieć tylko jednego kochanka. Mnie.
Klęcząca dziewczyna przesunęła ręce w górę, muskając niewielkie piersi A’ith i obejmując je swoimi smukłymi dłońmi. Rabben wściekle ścisnął kielich w dłoni. Był już pewien zdrady swoich nałożnic i zaczął wymyślać karę, wystarczająco bolesną dla obydwu kobiet, gdy nowa fala migrenowego bólu zmąciła jego myśli i rozproszyła uwagę.
Mrużąc oczy, podrażnione dymem palonych w namiocie pochodni, graf spojrzał w bok, ku wejściu do namiotu. Znajdowały się tam trofea, przywiezione z dzisiejszych łowów. Nieco ponad tuzin ociekających krwią ludzkich głów nabito na drewniane, grube drągi, stojące w stalowych uchwytach. Głowy te w makabryczny sposób świadczyć miały o łowieckich talentach hrabiego i jego kompanii. Uchwyty podtrzymujące drewniane tyczki były dość sprytnie wykonane, dzięki czemu krew, spływająca z przerażających szczątków, odprowadzana była systemem rynienek do niewielkiej drewnianej balii, nie brudząc wyścielających namiot dywanów.
Zakrwawione trofea zapewniały różnorodne wrażenia estetyczne. Męskie, kobiece, ba, trafiła się nawet jedna, wykrzywiona grymasem strachu, główka dziecka. Stare, młode, wszystkie jednakowo straszne i w swej grotesce nijakie, pomyślał raptem graf. Nie cieszyła go już nagonka, pościg, mordowanie, ani nawet będące stałym rytuałem obdzieranie ze skóry i dekapitacja ofiar. Znudziłem się, skonstatował z przerażeniem Rabben. Co teraz będę robił? – spytał sam siebie hrabia. Nie znajdując odpowiedzi, znów spojrzał na nabite na drzewce głowy. A właściwie patrzył na postać przywiązaną do beczki wina, stojącej obok makabrycznej wystawy. Istota ta, tajemnicza w swym prymitywizmie, mimo mocnych więzów krępujących jej członki nie przestawała rzucać energicznie ciałem na boki w daremnej próbie uwolnienia się z okowów.
Nieczęsto zdarzało się, że jeden z leśnych ludzi dawał złapać się żywcem. A tym razem udało się pojmać młodą kobietę. Dziewczynę niemal. Ciekawe, czy jest jeszcze wirginą? – pomyślał graf. Czy poznała już smak męskiej miłości?
Jeśli nie, tym lepiej. Pozna dziś, i to już za chwilę, postanowił. Delikatnie, niemal niezauważalnie skinął głową na stojącego nieco z tyłu młodego giermka o imieniu Ridion. Młodzieniec podszedł szybko. Wiedział, czym grozi jakakolwiek opieszałość względem poleceń młodego Rabbena.
– Przygotujcie mi mój namiot, nagrzejcie łoże. I zanieście do mnie tę, tam – graf ruchem głowy wskazał spętaną dzikuskę. – Od razu widać, że trzeba ją troszkę uspokoić – dodał, patrząc na szarpiącą się dziewczynę.
Giermek skinął głową i cofnął się w cień krzesła grafa, a tam wydał odpowiednie dyspozycje służbie, po czym odetchnął bezgłośnie. Może ten moczymorda szybciej da mi dziś spokój, pomyślał chłopiec. Może obejdzie się bez codziennej porcji obelg i razów.
***
Zmęczeni strażnicy stracili nieco czujności. Winna temu była późna godzina, doskwierające wszystkim przenikliwy ziąb i zacinający podle jesienny deszcz, a także niewielka, acz przyjemnie rozgrzewająca ilość wykradzionego z uczty wina. Zresztą, po całodziennych łowach, nie było czego się obawiać. Przerażone krwawą pogonią leśne ludy schowały się głęboko w kniei, a do tego graf Rabben nakazał ponabijać na pale oskórowane, bezgłowe ciała i wystawić je na pokaz wszystkim mieszkańcom Puszczy Giddioch. Tak dla przestrogi, jak sam stwierdził. Zadziałało. Jedynie lisy odważyły się zbliżyć do obozowiska, zwabione zapachem świeżego mięsa. Wojownicy hrabiego mieli wszelkie podstawy do tego, aby swą czujność przytępić spożywanym winem. Lecz chyba nie powinni.
Skryta pod czarem niewidzialności Siilva starała się nie wchodzić w drogę zajętym konsumpcją wina wartownikom. A nuż któryś z nich był inteligentniejszy, niż na to wyglądał. Nuż zauważy lekkie zakrzywienie kropel siekącej mżawki, niepoddających się przecież urokowi eliksiru Doore, oszukującego jedynie wzrok. Lisy, na przykład, nie dały się nabrać. Ufając swym nosom o wiele bardziej niż wzrokowi, zwierzęta już dawno odkryły obecność pachnącego dziwacznie intruza i odstąpiły od wiszącej na palach padliny. Oczekiwały na dalszy bieg wydarzeń, obserwując obozowisko z bezpiecznej odległości.
Siilva cicho, ostrożnie przemknęła obok skupionych wokół ogniska i antałka z winem żołnierzy i przylgnęła plecami do drewnianej palisady. Rozejrzała się wokoło. Od bliższego ogniska, tego po prawej, dzieliło ją kilkanaście metrów. Ludzie stojący na lewo od niej byli zbyt daleko, by cokolwiek usłyszeć.
Dziewczyna spojrzała w górę. Tworzące palisadę pnie, u góry ociosane przy pomocy siekier i mieczy na kształt ostrych szpikulców, miały jakieś trzy, może trzy i pół metra wysokości. Nic trudnego. Siilva raz jeszcze spojrzała uważnie w lewo i w prawo, po czym bezszelestnie wyrzuciła w górę mały, drewniany hak, do którego przymocowana była lina, tak samo jak zaczep wykonana z włókien żywego pnącza Waartha. Roślina ta charakteryzowała się doskonałą mimikrą, błyskawicznie przyjmując wygląd i strukturę materii, do której została przyłożona. Wprawni rzemieślnicy potrafili wykorzystać jej niezwykłe właściwości do wykonania bardzo specjalistycznego sprzętu – idealnie nadającego się do profesji Siilvy. Niestety, bardzo trudno było znaleźć i rozpoznać pnącze Waartha, w warunkach naturalnych doskonale upodabniające się do otaczającej je flory. Pierwszy metodę na ich odnajdywanie, opartą na skomplikowanej magii identyfikacyjnej, opracował czarnoksiężnik Waarth, od którego imienia, jak nietrudno się domyśleć, pochodziła nazwa rośliny.
Hak cichutko stuknął, obijając się o drewniane bale częstokołu. Siilva napięła linkę, dociskając ją do powierzchni nieokorowanego drewna. Popatrzyła na trwający krótką chwilę proces, podczas którego linka niemal zupełnie wtopiła się w strukturę pni. Zerknąwszy po raz ostatni na boki, chwyciła dłońmi sznur i szybko wspięła się na palisadę. Zręcznie przycupnęła na jego szczycie i rozejrzała się po obozowisku. Przerzuciła linkę na wewnętrzną stronę ogrodzenia i zsunęła się po niej na mokrą od deszczu trawę. Przystanęła na chwilę w cieniu częstokołu, uspokajając oddech. Splotła palce obu dłoni, układając je w skomplikowany wzór, i przycisnęła do wilgotnego drewna. W ten sposób zostawiła na palisadzie niewidoczny gołym okiem znak magiczny, wskazujący drogę ucieczki. Teraz musiała tylko niepostrzeżenie przemknąć przez obozowisko i wykonać zadanie
***
Markgraf lubił, kiedy służba szybko i dokładnie wykonywała jego polecenia. Dlatego też, kiedy szybkim krokiem przeszedł po mokrej trawie z namiotu głównego do swojej prywatnej kwatery i gwałtownym ruchem odsłonił wejście do jej wnętrza, mruknął zadowolony. Wyłożony puszystymi futrami srebrnych jeleni z zaśnieżonych pustkowi mroźnego Skaggeth namiot był już dla niego przygotowany. Wnętrze rozświetlał blask bijący z dwu lamp, zawieszonych na grubych łańcuchach pod przeciwległą ścianą namiotu, na wprost wejścia. Rozgrzane do miłej dla ciała temperatury powietrze zapraszało do zrzucenia zawilgoconych ubrań, co też graf pospiesznie uczynił. Asystujący mu giermek zręcznie podniósł z ziemi mucet i kaftan hrabiego i wycofał się z namiotu, zasznurowując wejście. Dzisiejszej nocy nikt nie miał prawa przeszkadzać młodemu władcy Colerain.
Graf chwycił za stojący na koźle kielich, wypełniony palącym gardło rumem i, przełykając z głośnym bulgotem trunek, zerknął na dziewczynę, przywiązaną do podtrzymującego namiot słupa.
Naga, może szesnastoletnia dziewka została przez Ridiona dobrze przygotowana – umyto ją w zimnej wodzie i rozczesano długie włosy. Jutro pochwalę tego głupka, pomyślał Rabben, zrzucając z siebie ozdobny, wyszywany złotymi nićmi pas z przymocowanym doń eleganckim, długim sztyletem o prostym ostrzu. Broń miała jedynie charakter reprezentacyjny i w żaden sposób nie sprawdziłaby się jako oręż w walce, ale puginał był wyjątkowo strojny i tylko dla zaspokojenia próżności hrabia go nosił.
Młodzieniec dopił do końca rum i niespodziewanie stwierdził, że upierdliwa migrena znikła – tak nagle, jak się pojawiła. Raz jeszcze popatrzył na dzikuskę. Skrępowane w nadgarstkach ramiona miała przywiązane do stalowego kółka, zawieszonego dość wysoko na masywnym słupie. Mocno napięte ręce na pewno bolały dziewczynę, ale dzięki temu młodzieniec mógł nacieszyć oko widokiem jej nagiego, wyprężonego ciała. A to jest warte tej odrobiny cierpienia, skonstatował hrabia. Nogi dziewczyny przywiązano do znacznie oddalonych od siebie, wbitych w ziemię stalowych kolców, dzięki czemu wszystkie sekrety jej kobiecości były doskonale widoczne. Rabben zapatrzył się na płaski brzuch dzikuski. Szybko zrzucił ze stóp skórzane trzewiki i ściągnął z siebie ostatni element odzienia, cienką tunikę. Nie odrywając oczu od przerażonej kobiety nalał sobie do kielicha drugą porcję rumu. Umyta, prezentowała się o niebo lepiej niż wcześniej, tuż po schwytaniu. Czując rosnącą żądzę, Rabben podszedł do skrępowanej dzikuski i zajrzał jej w ciemne oczy. Lękała się go, choć próbowała ukryć to przed oprawcą. Ale Rabben dostrzegał wszystkie, nawet najdrobniejsze, objawy jej strachu – lekko napięte mięśnie twarzy, niemal niezauważalnie drgający podbródek, kurczowo zaciśnięte na sznurach dłonie. Bała się, co jeszcze bardziej podniecało hrabiego. Nadszedł czas na pokazanie dzikusce, na czym polega męska miłość, pomyślał młodzieniec. Dziewczyna głośno krzyknęła.
Już po wszystkim graf powolnym ruchem otarł pot z twarzy. Przymrużył oczy i spojrzał na znieruchomiałą kobietę, nieruchomo zwisającą na krępujących nadgarstki więzach. Pochylił się i podniósł z ziemi połyskujący w świetle lamp sztylet. Trzymając go w dłoni, zbliżył się do uprowadzonej dziewczyny.
– Cóż – powiedział spokojnie. – Sama chyba rozumiesz, że ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebujemy to kolejny zawszony bękart, pętający się po Lasach Giddioch z podobnymi tobie zwierzętami, prawda?
Jakby akcentując ostatnie słowo, graf zadał szybki cios, aż po jelec wbijając klingę puginału w śniady brzuch kochanki. Kobieta jęknęła rozdzierająco, jej ciało drgnęło w gwałtownym spazmie, który napiął mięśnie dziewczyny tak, że wyglądała jak kawałek suchego, skręconego rzemienia. Graf Rabben z zafascynowaniem spojrzał w poszarzałą twarz dziewczyny, po czym mocno pociągnął rękojeść sztyletu w górę. Czuł krew, lejącą się z głębokiej rany na dłoń, widział ból i strach w gasnących oczach dzikuski. Chłonął te emocje równie łapczywie, jak przed chwilą swoje pożądanie. Kobieta wydała z siebie rozdzierający szloch i umarła, a jej głowa opadła na pierś hrabiego.
Mężczyzna wyrwał ostrze z bezwładnego ciała i w roztargnieniu wytarł zakrwawioną klingę o podniesioną z ziemi tunikę. Jakby raptownie trzeźwiejąc zerknął z obrzydzeniem na zbrukany krwią strój. Ze wstrętem odrzucił sztylet, owinięty w poplamiony jedwab. Odwrócił się ku wyjściu z namiotu, chcąc wezwać Ridiona i nakazać mu uprzątnięcie trupa, ale zamarł, ze zdziwieniem wpatrując się w stojącą tuż przed nim szczupłą, pachnącą dziwacznie kobietę. Nieznajoma ubrana była w lekką skórzaną zbroję, która błyszczała jeszcze wilgocią od padającego na zewnątrz deszczu, na głowie zaś miała niepasującą do reszty stroju zielonkawą chustę. Mimo, iż chusta była mocno zawiązana, kilka niesfornych, kasztanowych kosmyków wystawało spod materiału, opadając na młodą, ładną twarz.
Po chwili, wypełnionej skonsternowanym milczeniem, graf Rabben przypomniał sobie kim jest i gdzie się znajduje, i odezwał się władczym tonem:
– Ktoś ty i jak śmiesz włazić do mojego namiotu bez zezwolenia?
Siilva spojrzała na niego, zaskoczona. Nie wzruszył jej zakrwawiony trup dziewczyny, uwiązany do słupa wznoszącego się ku powale namiotu. Znała gwałtowność Rabbena względem kobiet, bo podczas fazy przygotowawczej zawsze dogłębnie analizowała zwyczaje i charakter tych, na których przyjęła zlecenie. Dziwny był fakt, że graf ją zobaczył. Oznaczało to dwie rzeczy: w bezpośrednim otoczeniu wielmoży znajdował się jakiś mag i to on musiał wyposażyć młodzieńca w amulet uodparniający na czar niewidzialności. A że dobranie właściwych proporcji do wytworzenia Doore wymagało nie lada kunsztu, tak samo przełamujący go talizman musiał zostać wykonany przez sprawnego w magicznym rzemiośle specjalistę. Obydwa powyższe wnioski oznaczały jedno: należało czym prędzej wykonać zlecenie i znikać.
– Gadaj, kim jesteś, bo jeszcze chwila, a wzywam moich ludzi! – warknął markgraf, dziwiąc się, że jeszcze tego nie uczynił.
– To będzie trudne, panie Rabben – odpowiedziała Siilva. Hrabia zamrugał oczami, słysząc jej zaskakująco niski, kontrastujący z drobną posturą głos. – Pańscy ludzie są… niedysponowani.
– Co to ma znaczyć, do kurwy nędzy?! – Wściekł się młodzieniec. „Panie Rabben”? Jak śmiała? Zaraz przywiąże ją do słupa obok jeszcze ciepłego ścierwa dzikuski i tak obije batogiem, że będzie błagała o śmierć. – Jak śmiesz, dziwko…?
Siilva błysnęła bielutkimi zębami, wykrzywiając kształtne usta w nagłym uśmiechu. Gwałtownym ruchem wyciągnęła trzymane za plecami ramiona, a w jej dłoniach błysnęły zakrzywione szable niemal metrowej długości o charakterystycznych, ciemnych i jakby wytrawionych kwasem głowniach. Pulady, to są legendarne pulady, zdążył pomyśleć graf, a w następnej chwili ostrza dosięgły jego szyi, przecinając obie tętnice szyjne i niemal odrywając głowę od reszty ciała. Hrabia uniósł dłonie, łapiąc się za cięcie, i zatoczył się do tyłu. Przerażonym wzrokiem popatrzył na tryskającą niczym z fontanny krew. Po krótkiej chwili słabnące nogi uległy i makgraf padł na kolana, a obrzydliwe cięcie na szyi rozdziawiło się niczym krwawa paszcza, rozciągnięte opadającą do tyłu głową martwego już możnowładcy.
Dziewczyna przezornie odstąpiła dwa kroki do tyłu, aby nie ubrudzić się krwią markgrafa, tryskającą z rozciętych arterii. Poczekała krótką chwilę, aż ciało przestało się poruszać, po czym odgarnęła poły ciężkiego sukna zasłaniające wejście do namiotu, rozejrzała się uważnie dookoła i bezszelestnie wybiegła w mrok. Zadanie zostało wykonane.
[ Dodano: Czw 19 Lip, 2012 ]
Część pierwsza tekstu, który z racji ogranicznika ilości znaków w poście musiałem sztucznie rozdzielić na mniejsze partie. Zapraszam do lektury i czekam na opinie.
Pozdrawiam, toms007
Rudowłosa część I
1
Ostatnio zmieniony pn 23 lip 2012, 10:48 przez Toms007, łącznie zmieniany 3 razy.
"Prawda rzadko bywa czysta, a nigdy nie jest prosta."