Pan na Łęckim Zamku/ 3 (ostatni) rozdział

1
Z pierwszym dniem września tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego roku Zalewski Roman objął posadę w Urzędzie Komunalnym Miasta i Powiatu Łęk, jako kierownik Wydziału „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia”. Praca w niedługim czasie wydała swój pierwszy plon. Uporządkowano błonia nad jeziorem Łęckim. Pracownicy podlegli starszemu referentowi, pod jego bezpośrednim nadzorem posprzątali zaśmiecony teren, wytyczyli alejki, ustawili ławki, zasadzili drzewka liściaste, posiali trawę. Nie zapomnieli też zadbać, by mieszkańcy mieli godne miejsce dla kontemplacji krajobrazu. Wybudowany w ekspresowym tempie bar zakąskowy „Podzamcze”, nazwa nie wzięła się z niczego, ale o tym niebawem, z pięknym tarasem skąd rozprzestrzeniał się cudowny widok na zbiornik wodny, stał się ulubionym miejscem towarzyskich spotkań, tudzież rodzinnych, niedzielnych wypraw na łono natury. W każdą niedzielę, bez względu na porę roku, tuż po mszy, z kościoła prostą drogą w dół, niemal wszyscy wierni szli nad jezioro. Latem, z koszami pełnymi wałówki, bar, jak wspomniałem, serwował zimne napoje i przekąski, ojcowie z matkami pod rękę, za nimi gromadka dzieci, otoczeni krewnymi bliższymi i dalszymi, wspólnie razem ruszali nad wodę na dzień cały. Kobiety rozkładały na zielonej murawie koce, legały na słońcu w kostiumach wcale nie kąpielowych, pociechy zażywały kąpieli, mężczyźni gromadą tłoczyli się w zakładzie gastronomicznym. Na czas obiadu zwykły pled zastępował świąteczny obrus, dania dziwnym trafem u każdej familii prawie jednakie. Ziemniaki polane sosem, lub tłuszczem z zasmażaną cebulą, kotlet mielony, u poniektórych, bardziej zamożnych schabowy, na przystawkę kiszona kapusta, bądź kwaszony ogórek. Obowiązkowa butelka wódki, często gęsto mnożąca się w cudowny sposób, a na zapitkę kompocik. Powroty do domu już nie tak składne, nie w kompletnej liczbie rodzinnego stada. Gdzieś, ktoś zagubił się. Próżno trzódka wydzierała swe gardła. Na ogół brakowało głowy rodziny, jeżeli założymy, że to samiec przewodził trzodzie. Jednakże bywały przypadki, incydentalne, to prawda, to jednak tym bardziej naganne, gdy samica czując się silniejszą, nie zważając na obowiązki żony i matki oddaliwszy się samowolnie nie usłyszała sygnału wzywającego na wymarsz do domu. Gorzej, gdy On i Ona mocno zmęczeni wypoczynkiem, otumanieni orzeźwiającym powiewem powietrza, oszołomieni ciepłym podmuchem zefiru, udarem słońca mając porażony wzrok przestali baczyć na latorośle, potomków nie licząc, ba zupełnie o nich zapominając wracali do domów, snem zmożeni zasypiali niczego nie świadomi. W poniedziałek ze zdumieniem odkrywali brak pociechy w szczegółowym rejestrze domowników. Bywało, że On, lub Ona, szczególnie dotkliwie, gdy Ono, na zawsze odeszli na wieczne czasy w odmęty tlenku wodoru, albo drogi nawrotowej nie mogąc odnaleźć, inną, złą stronę wybrali. Na szczęście, nie w każdą niedzielę i w nie każdej rodzinie takie wypadki się zdarzały.
Jesienią złotą ciągnęły szkolne i przedszkolne wycieczki. Dzieci, pod nadzorem opiekunów, nauczycieli zbierały opadłe kasztany i żołędzie, kolorowe liście. Plenerowe lekcje przyrody. Ulubiony przedmiot dziatwy pobierającej podstawowe nauki. Dwie szkoły powszechne dawały wiedzę najmłodszemu pokoleniu Łęku. Numer Jeden i Numer Dwa. Obie miały siedzibę w tym samym budynku przedzielonym ślepą ścianą. Dwa wejścia z pierwszym dniem września otwierały podwoje na powitanie uczniów w nowym roku szkolnym. Mali mieszkańcy lewej strony miasta, nie znaczy, że gorszej, uczęszczali do Dwójki. Prawej, do Jedynki. Boisko było wspólne, przez co było stałym źródłem nieporozumień uczni i pedagogów. Wzajemne pretensje i kłótnie wyniesione z lekcji gimnastyki przeistoczyły się w zawziętą wrogość placówek oświatowych. Niechęć uczniów udzieliła się ciału pedagogicznemu. Po stronie dzieci i nauczycieli stanęli rodzice. Podziały nikły po godzinach nauki. Wracajmy nad jezioro. Zimą, kiedy mróz skuł lodem taflę wody urządzano na nim ślizgawkę. Ku zabawie małych i dużych. Kto miał łyżwy, szusował na łyżwach. Komu ich brakło, ślizgał się na podeszwach butów. Drogą od kościoła zjeżdżano sankami. Możliwość wypadku, potrącenia przez samochód nie wchodziła w rachubę. Pojazdy mechaniczne z rzadka spotykano na ulicach Łęku. Parę sztuk, nie więcej niż palców u obu rąk jednej ręki, pojedynczej osoby należały do państwowych zakładów. Jeden samochód ciężarowy zaopatrywał w towar sklepy. Dwa osobowe, tak zwane łaziki służyły milicji. Te auta terenowe, z demobilu rodem miały ciekawą karoserię. Prostokątnego kształtu, ze szmacianym pokrowcem zamiast dachu, letnią porą zdejmowanym, przewiewne niczym luksusowe kabriolety. Milicyjni kierowcy do dyspozycji komendanta i partyjnego szefostwa oddelegowani, mniej lub bardziej oficjalnie, ich żonom i kochankom również służyli przewozem. Bardziej dla picu i blichtru, niż potrzeby. Całe miasto na piechotę można było przejść w pół godziny. Bez pośpiechu. Ruch uliczny, oprócz pieszych ograniczał się do konnych furmanek. Wystarczy. Mieliśmy się ograniczyć do pracy Romana Zalewskiego. Zamiast trzymać się wyznaczonego kursu, daliśmy się ponieść na zbędne manowce. Wracajmy na szlak wytyczony wysiłkiem starszego referenta i jego zespołu.
Niespełna rok wystarczył na dokonanie ogromnego dzieła. Dziewięć księżycowych miesięcy. Akurat tyle, ile trwa ciąża u samicy z gatunku homo sapiens. Łącznie z porodem. Rozwiązanie nastąpiło w przewidzianym przez Zalewskiego terminie. Szczęściem zima z pięćdziesiątego pierwszego na pięćdziesiąty drugi lekką była. Bez wielkich mrozów i nadmiernych opadów śniegu. Roboty przerwano wprawdzie w lutym pięćdziesiątego drugiego, ale na krótko. Na dwa tygodnie. Sezon wakacyjny tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego drugiego roku oprócz uroczystego poczęcia bulwaru, wspólnym poświęceniem proboszcza i sekretarza partii uświetniony zasłynął w Łęku jeszcze jednym wspaniałym dokonaniem resortu kierowanego przez kierownika, starszego referenta Zalewskiego. Wielkim osiągnięciem zakończyła się budowa placu zabaw, niemała frajda dla dzieci. Działka ogrodzona wysoką siatką drucianą, ścieżkami wysypanymi żwirem, ogromną piaskownicą, zjeżdżalnią trochę marnie wykonaną, rynna obita kawałkami blachy rwała ubranka dzieci i kaleczyła boleśnie nóżki i pupcie maluśkich, huśtawkami, karuzelą a nawet z zamkiem wykonanym z bali i z tego samego materiału palisadą. Tak nawiasem mówiąc nie ten zamek miałem na myśli wspominając przy okazji opisywania baru „Podzamcze”. Na razie pozostańmy w dziecięcym, ten dla dorosłych odłóżmy na później. Plac zabaw został nazwany niejasnym dla wszystkich Ogrodem „Jordana”. Kim był ten „Jordan” nie wiedział nikt. Nawet ksiądz proboszcz. Wyczytał w Świętej Księdze wzmiankę o rzece Jordan, w której Święty Jan Chrzciciel udzielał chrztu, znalazł też ustęp o Rajskim Ogrodzie, lecz ten zwał się Eden. Tak, czy siak nazwa nieszczęśliwa szczęśliwie przez dzieci i rodziców przeinaczona na Ogród „Romana”.
Rok drugi swej pracy przeznaczył Zalewski na renowację Parku Miejskiego. Zewnętrzne granice obsadził szybko rosnącym żywopłotem. Wewnątrz wytyczono spacerowe ścieżki, dla ogólnej wygody wylano je asfaltem. Puste połacie obsiano trawą, wbito tabliczki z napisem; „Proszę nie deptać zieleni”. Odnowiono fontannę, lecz bez wodotrysku, słusznie mniemając, że niektórzy mieszkańcy taki obiekt mogli by użytkować niezgodnie z jego przeznaczeniem, traktując jako wielką wannę z prysznicem służącą kąpieli. W latach dużo późniejszych, już za następcy Zalewskiego, został wzniesiony spiczasty cokół ku czci Żołnierzy Radzieckich. Zaraz, chwileczkę. Co nas obchodzi, kto i co zrobił, kto inny? Nic, a nic. Nie ma tematu, nie ma pomnika. Zalewski dopiero rozpoczął swój pobyt i działalność w Łęku. Hm. Hm. Jak by tu rzec? Działalność w domenie „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia” już był zakończył na tych wymienionych obiektach. Kierował referatem w dalszym ciągu, do samego tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego roku, ale stwierdzić, że on lub kierowany przez niego wydział coś robił, to gruba przesada. Nie zaprzeczam. Codziennie, z pominięciem niedziel, rano zjawiał się w biurze, wypijał herbatę, przeglądał prasę, za co słusznie pierwszego dnia każdego miesiąca pobierał wynagrodzenie. To wszystko, co robił. Wiem, wcale nie mało. Też nie za dużo. Akurat tyle, co i inni. Zalewski po pierwszym przebłysku zapału do wprowadzenia zmian w Łęku, kiedy dokonał tyle, co mógł, chciał i dostał pozwolenie poprzestał. Innym przedmiotem się zajął. Ale o tym po krótkiej przerwie. Adaptator zasłyszanych wieści też człowiek, ma swoje prawa. Pozwolicie więc, że z nich skorzystam. Na teraz wystarczy. Jutro powrócę. Dzisiaj dobranoc.
Jak noc minęła? Spokojnie? A ranek? Też dobrze? To świetnie! Zatem ruszajmy do Łęku. Pan Roman czeka. Właśnie siedzi w biurze. Pije herbatę. Dlaczego nie kawę? Kawa akurat wyszła, w sklepie spożywczym też jej nie widziano. Będzie w najbliższej dostawie. Kiedy dokładnie? Głupie pytanie. Dostawa będzie, kiedy towar dowiozą. Ani wcześniej, ani później.
Herbata, kolorem i smakiem różniła się od tej nam znanej, dzisiejszej. Nie powiem, że na lepsze. Nie herbata tu najważniejsza, lecz ceremoniał. Stały, niezmienny, codziennie powtarzany akt twórczy. Czytanie prasy. Każdy urzędnik, bez względu na stopień na szczeblu porządku biurokratycznej drabiny, miał i nadal ma święty obowiązek dokładnego przestudiowania artykułów zamieszczonych w periodykach. Wtedy łatwiejsze ludziom zadanie, niż teraz. Gazeta ogólnokrajowa, organ PZPR, Trybuna Ludu nie miała konkurencji, jako że jedyną była. Przeczytawszy od deski do deski, od pierwszej do ostatniej strony, biuralista miał prawo zająć się czymś innym, niekoniecznie wynikającą z obowiązków, pracą. Po ósmej, kiedy czas przeznaczony na prasówkę minął, pustoszały pokoje, rzesza pracowników umysłowych opuszczała mury placówek państwowych, ruszała na miasto. Trzeba przyznać, że między ósmą, a czternastą tłum przechodniów na ulicach był daleko większy, niż w godzinach wieczornych. Pojedynczo i grupkami urzędnicy szli załatwiać swoje, tylko im wiadome interesy. Kierując się rozlicznymi obowiązkami szwendali się to tu, to tam. Widziano ich robiących zakupy w obiektach handlowych, przesiadujących w cukierniach, restauracjach. Nawet w pospolitych barach z piwem spotykało się przedstawicieli inteligencji pracującej. Po czternastej wracali na miejsca pracy jedynie po to, by pochować rozłożone papiery, pozamykać na klucz biurka i równo o piętnastej, po ciężko przepracowanych ośmiu godzinach udać się do domu na zasłużony obiad, a po nim zażyć chwilę relaksu, uciąć godzinkę, dwie, należnej drzemki. Nie ma potrzeby wyrzucać panom i paniom, że z powrotami na łono rodziny różnie bywało. W zależności od stopnia zmęczenia. Ci bardziej strudzeni poruszali się nie w linii prostej. Zygzakowata ścieżka pełna ruchomych przeszkód w formie nieożywionych substancji sprawiała, iż dłuższy czas pochłaniała, niż wydawać się mogło na podstawie liczonego w kilometrach dystansu. Mniej sfatygowani, chcąc odłożyć czas powrotu, przedłużyć miłe momenty przebywania z kolegami, bądź koleżankami w ramach godzin nadliczbowych rozprawiali o czekających nowych zadaniach, wyzwaniach, przemianach, rozwoju socjalistycznego państwa, o ich przodującej roli, czyli o tym i owym, a konkretnie o niczym, ważne, przy czym, zaś przyczyna pogawędki zawsze ta sama, butelczyna wódeczności. Serdeczna atmosfera coraz bardziej i głębiej wciągała towarzystwo, trzymała, puścić nie chciała, a jak już puściła, to dopiero wtedy, gdy albo koleżeństwo utrzymać się na własnych nogach nie dało rady, albo zabrakło tematu, jądra rozmowy ukrytego w pustej już flaszce. Nie oszukujmy się. Były wyjątki. Były osoby potrafiące oprzeć się pokusie, co ani w czasie, ani po pracy nie uległy ogólnej presji, twardo dające odpór, śmiało potrafiące powiedzieć; dziękuję, ja nie piję. Do takich odstępców należał Roman Zalewski. Heretyk, profan, poganin? Nie, nikt nie obdarzył podobnym epitetem starszego referenta. Powiedzenie; aut bibat aut beat jego nie dotyczyło. Zalewski nie był objęty ostracyzmem. Już o tym pisałem? Wiem, pamiętam. Powtarzam z rozmysłem. Nie raz, nie dwa powrócimy do problemu Zalewskiego. Niewątpliwie w ówczesnym politycznym nastroju abstynencja narażała nieszczęśnika na pośmiewisko otoczenia. Takie kuriozum ciężki żywot wiodło. Starszy referent, co by nie mówić, uchował się bez większej dla siebie szkody.
Nie pijąc nie stronił od towarzystwa pijących. Chyba dzięki temu nie został przez bliźnich wzgardzony. Chętnie wspomagał swoją obecnością okazjonalne spotkania. Może nieśpieszno mu było do pustego mieszkania? Lubił klimat pijackich biesiad? Zapach wódczanych oparów, kiszonych ogórków, dym papierosów wywoływał miłe sercu wspomnienia? Kto go tam wie? Nam trzeba przyjąć do wiadomości niewiarygodną prawdę. Nigdy jednak nie złamał żelaznej zasady wstrzemięźliwości. Niedowiarkom raz jeszcze, niczym mantrę, refren w piosence powtórzę; namowy, prośby nie odnosiły zmiany idiotycznego postanowienia. Innemu nie darowano by anty obywatelskiej postawy. Jakiś donosik, rzucone za plecami oskarżenie o sprzeczny z interesem społecznym światopogląd, wrogą ludowi pracującemu miast i wsi ideologię, poglądy nieżyczliwe demokracji socjalistycznej, i wyłamujący się z dyscypliny klasowej, jako nieprzydatna jednostka zakończyła karierę, wytrącona poza nawias społeczny, zesłaniem do miejsca odosobnienia, izolowanego celą na Łęckim Zamku. Tak, tak. Ani słowa przesady. Romanowi Zalewskiemu, jakimś cudem, cokolwiek zrobił, powiedział, wszyscy zgodnie przyznawali rację. Nawet wtedy, gdy mieli inne w tym względzie zdanie, z pewną konsternacją musieli się przyznać do pomyłki. Dlaczego tak się działo? Odpowiedź nie należy do prostych i łatwych.
W tym miejscu musimy przybliżyć, w olbrzymim skrócie, sylwetkę głównej postaci niniejszej narracji. Wzrost, mierząc centymetrami, (sto osiemdziesiąt trzy) miał ponad przeciętny. Poszczególne członki ciała proporcjonalnie zbudowane. Przegląd zacznijmy od podstawy, to jest od głowy. Organizmowi człowieka niezbędny do życia jest mózg. Reszta organów jest zaledwie przydatnym dodatkiem. Niekoniecznie koniecznym uzupełnieniem. Osobnikom rodzaju ludzkiego przydarza się nie posiadać ręki, nogi, szczególnie w okresie powojennym, być inwalidą nie oznacza egzystencji stricte homo insipiens, opozycji w stosunku do homo sapiens. Cul de jatte, dla tych, którym języki obce są obce przytoczę dosłowne tłumaczenie z francuskiego na język polski; dno miski (żabojady w tak niewybredny sposób określają kalekę pozbawioną kończyn dolnych), powtórzę raz jeszcze cul de jatte jest w pełnym tego słowa znaczeniu (par excellence) człowiekiem, homo sapiens. Powiem więcej, cul de jatte (pięknie brzmi, stąd moje zachwycone pienie) bywa częstokroć homo ludens, homo fabers, homo viator, homo novus, nawet homo homini lapus, żeby nie wyliczać w nieskończoność wszelkiego rodzaju homo, dodam jeszcze stan dany jedynie wybranym homo, pater familias, skojarzenie z księdzem bywa, lecz nie musi, (wyjątek potwierdza regułę) mylnie związane. Tak jak nie każdy ateista może poszczycić się esprit fort, tak nie każdy duchowny jest ojcem. Dajmy spokój barbarzyńskim metamorfozom. Skupmy się nad meritum, przepraszam, sednem. Czy widział ktokolwiek człowieka bez głowy? Nie? Słusznie. Cały powyższy wywód jednej służył prawdzie. Człowiek może nie mieć serca, lecz bez rozumu obyć się nie może. Szczególnie, wybitna osobistość.
Wracając do Zalewskiego głowy. Porośnięta czarnymi, krótko strzyżonymi włosami, z twarzą owalna zdziwionego dziecka, naiwnym uśmiechem (złudzenie optyczne), brązowymi oczami, nosem zadartym ku górze, wąskimi ustami, podbródkiem kanciastym, znamionującym stanowczość, małżowinami usznymi lekko odstającymi od czaszki. Nad górną wargą szczeciniasty wąs. Szyja szeroka, kark gruby, mocno umięśniony. Klatka piersiowa obszerna, korpus wcięty w pasie, ramiona silnie umięśnione, takież same nogi, widać w pieszych wędrówkach zaprawione. Ubrany jak przystało na urzędnika w dwurzędowy garnitur, lniana koszula, workowate spodnie z mankietami. Odzież nie pierwszej świeżości. Trzeba mu przyznać, golił się codziennie. Płyn po goleniu zastępowała woda kolońska marki „Poemat”, bardzo popularna wśród średniego i wyższego personelu urzędów państwowych. Nadużywam słowo „państwowy”. Nie moja w tym wina. Wonczas wszystko było tylko i wyłącznie państwowe. Niech będzie, że prawie wszystko. W prywatnych rękach przetrwały właściwie same drobne zakłady rzemieślnicze. Zegarmistrz, szewc, fryzjer, ale już hydraulik, elektryk zrzeszony był w spółdzielniach, a jakże w spółdzielniach państwowych. Ach ten mój nałóg wchodzenia w zbyteczne szczegóły.
Zewnętrzny wygląd starszego referenta wydzielonego w Urzędzie Komunalnym referatu „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia” nie miał zasadniczego znaczenia dla dalszego ciągu kariery zawodowej. Po pierwszym porywie zapału, kiedy zapłonął ogniem słomianym, dostosował się do ogólnej zasady sprawiania pozorów; nie ważne, jak, byle byś. Sprawował się całkiem dobrze, o czym mogą świadczyć nagrody i wyróżnienia. Sam też nie szczędził dyplomów uznania, pochwalnych laurek podległemu personelowi. Kiedy trzeba, jak widzieliśmy na przykładzie Pawła Robczewskiego, potrafił wykazać się należytą pryncypialnością. Wymagał szacunku, nawet respektu, gdy potrzebowała tego powaga sytuacji. Na co dzień zwierzchnik znany z dużej dozy tolerancji. Ludzki człowiek, taka opinia krążyła wokół osoby Zalewskiego. Trzeba przyznać, że na splendor zasłużył, jak mało kto. Nie dopuszczając do zbytniej poufałości stał się w szybkim czasie ulubieńcem wśród dużych i małych mieszkańców miasta Łęku. Definicję, duży - mały proszę nie traktować zbyt dosłownie. Nie wzrost, lecz prestiż odgrywał wydźwięk, a właściwie też nic nie znaczył. Za co kochali go giganci? Czym zasłużył na miłość malućkich? Przyjdzie czas, wspólną dadzą odpowiedź. Jeszcze nie dzisiaj. Kiedy? W najbliższej z możliwych sposobności. Obecnie trzeba nam bez stronniczych wskazówek, w miarę obiektywnie, nie dając zwieść się pozorom, ocenić fenomen w chwili ad interim.
Cóż widzimy? Choćby taki drobiazg, niby bez znaczenia; on sam, pracownicy komórki „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia”, między nimi także grabarze po powrocie z pogrzebu towarzysza Pierwszego Sekretarza Miejskiego i Powiatowego Komitetu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, dwa dni wcześniej biedaczek wyzionął ducha w objęciach kochanki, uroczystym pochówkiem, z udziałem wojewódzkich władz partyjnych i miejscowego duchowieństwa, uczestnictwem w ostatniej posłudze zasmuceni, biernym i czynnym wkładem w ostatniej drodze nieboszczyka, złożeniem do grobu doczesnych jego szczątków na katolickim cmentarzu, po śmierci wszyscy są święci, dla uczczenia powagi wydarzenia, wspólną radą cały personel wydziału „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia” przy Urzędzie Komunalnym w Łęku, postanowił urządzić wspominki po największym birbanckim luminarzu w mieście. Kierując się mądrością ludowego porzekadła – „Na frasunek dobry trunek” kierownik Zalewski zaproponował sentencjonalną zrzutkę. Data pomysłowi nie sprzyjała. Przed wypłatą wypadek (wydatek) miał miejsce. Za ostatnie pieniądze pracownicy ufundowali denatowi wieniec, żałobny wawrzyn. Cóż robi Roman Zalewski? Z własnej kieszeni wykłada pieniądze! Wypłaca tytułem zaliczki na poczet przyszłej wypłaty, honorowe znajduje wyjście z beznadziejnej wydawałoby się sytuacji. Jak nie lubić, co tam lubić, jak nie kochać takiego człowieka? Szacunek tym większy, że starszy referent, niepijący przecież, nie wymawiał się, od wkładu do, i udziału w refleksyjnej konsolacji. Pieniądze wyłożył, konsumpcji oszczędził ku korzyści innych, siedział za pan brat z byle gryzipiórkiem, przy wspólnym z cerberami nekropola stołem. Mało mówił, czasem przytaknął, łzę uronił, coś tam przegryzł, lemoniadą popił. Zalewski miał rzadko spotykaną cechę, lubił słuchać. Łowił uchem wypowiadane słowa, notował w pamięci zasłyszane zdania. Bez szczególnej potrzeby. Tak, na wszelki wypadek. Jego mózg zapisywał i przechowywał z matematyczną precyzją; kto, co, gdzie, z kim, o kim, komu, czemu, dlaczego. Szczególnie wtedy, gdy wypita wódka rozluźniała sztywną z początku atmosferę, rozwiązywała języki. Interesujące wiadomości, cenzurą trzeźwego umysłu tajone, teraz alkoholem pobudzoną śmiałością, nieskrępowaną żadnym kagańcem odwagą wymykały się, już to półgębkiem, już to całą gębą, językiem niecenzuralnym, wulgarnym, a sprośnym. Wieści intrygujące, arcyciekawe biegły z ust do ust biesiadników, jedna drugą goniły wprost do uszu słuchającego Romana.
Zebranie in memoriam, poprzedzone symboliczną minutą ciszy, króciutkim bezgłosem, zbełtanym dyskretnym poszeptem polewania z butelki do szklanek, podniosłe smutkiem chwilowej mimozy uczestników, przerwane natchnionym melancholią głosem Zalewskiego wznoszącego toast – „za tych, co odeszli”. Tenże Roman Zalewski, ujął prawą dłonią po brzegi napełnioną szklanicę, nie roniąc kropli wzniósł ją do góry, z wysokości wzniesionej ręki wylał wódkę na podłogę, zaraz za nią szkło rzucił, które to rozdeptał trzewikiem, jako symbol wiecznego panta rei, płynnej nietrwałości, nikczemnej kruchości życia. Spodobał się metaforyczny gest funeralnej asyście. Zgromadzeni gromkimi brawami dali upust aprobacie dla alegorii.
Po wzniosłym, acz drętwym początku, spotkanie kontynuowano z coraz większą swobodą. Wychwalano pod nieba jego zasługi dla rozwoju Łęku oraz ziemi Łęckiej, wymieniano literalnie, co zrobił, czego to nie zrobił. Można było odnieść wrażenie, że bez Maczały miasto leżałoby w gruzach i zgliszczach, że własnymi rękami odbudował z ruiny.
Chociaż towarzysz i komunista, wielkim patriotą był, gorliwym katolikiem, jakich dzisiaj (wtedy) mało.
Dzieckiem w ministrantach służył.
Gospodarz przez duże G., a przecież człowiek.
I to, jaki!
Z każdym kielicha wypił, fakt, jak trzeba było, to i po mordzie lał.
Z dobroci serca, bez złości, pięścią, rączkę miał niczym bochen chleba, panie tak potrafił walić po gębie, jak mało który.
Zacności wielkiej i takiej samej szczerości.
Co na sercu, to na języku. Jak on panie rugał!
W słowach nie przebierał, klął niczym szewc, swój chłop bez dwóch zdań.
Nie dziwota, ze szlachty pochodził.
Szlachcic, a żonę szanował!
Maczałowa nie ma prawa narzekać, żyło się jej jak w raju.
Kochanka, albo to jedna?
Gość miał jaja, dla żonki i paru innym kobitkom starczyło.
Wypić potrafił nie mało.
Bywało, jak zaczął, skończyć nie mógł.
Po prawdzie, zawsze miał w czubie.
Taki organizm, wódki od rana wymagał.
Tak, tak święta prawda.
Specjalnie nie przebierał.
Była siwucha, łykał siwuchę, samogonem też nie pogardził.
Pogrzeb był piękny.
Maryśka Dońdziowa łzami się zalewała, jaka bezczelna, przed prawowitą małżonką stanęła, na trumnę padała.
Oj było śmiechu.
Ksiądz pięknie mówił.
Delegat z województwa w chustkę smarkał.
Komendant milicji na kolanach klęczał, krzyżem się żegnał.
Trochę przesadzał. Wszyscy wiedzą o nim i Maczałowej.
Wstyd panie. Nie kryli się wcale.
Swoją drogą sekretarz chyba ślepy był.
Zośka chytra baba, wiedziała jak otumanić Kazika.
Dureń był z niego. Co tu gadać.
Czas leciał, rozmowa, jak to zazwyczaj bywa zataczała coraz szersze kręgi, oddalała się od głównego tematu. Zapomniano o smutku, weselsze wątki wplotły się w dyskusję koleżeństwa referatu „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia”. Kierownik Zalewski parę razy ziewnął, wymówiwszy się zmęczeniem pozostawił rozbawionych kolegów, chciał iść do domu. Janina Godlewska, młoda, ładna, zgrabna w dodatku panna, uparła się odprowadzić starszego referenta. Roman wymawiał się jak mógł, ona nie zniechęciła się wykrętami, postawiła na swoim. Zalewski miał kłopot. Nie chciał stać się obiektem plotek, wdawać w romanse z podwładną, z drugiej strony Jania warta była grzechu. Wiedział też, jak może mścić się odrzucona kobieta. Pogłoski o jego odmiennych skłonnościach też miały duży wpływ na to się stało. Że niby inwalida wojenny. Poszli, więc oboje Romek z Jasią, tyle, że nie do mieszkania Romana, znamy już jego niechęć do gości, podążyli ku domkowi Janiny. Niepotrzebne miał obawy Roman Zalewski. Towarzystwo bawiło się tak doskonale, że nikt nie zauważył ich zniknięcia. Jasia też mało więcej pamiętała z tego zdarzenia. Ledwie dotarli na miejsce, Janina Godlewska nie zdejmując sukienki padła na łóżko, odpłynęła w sen głęboki. Mówiąc kolokwialnie, film jej się urwał. Na drugi dzień nic romantycznej przygody nie pamiętała. A szkoda. Roman jej nie odpuścił. Skoro zadał sobie trud spaceru na drugi koniec miasta, chciał mieć za swoją mitręgę jakąś nagrodę. Skoro bezwładna Jasia dać nie mogła, Romek wziął ją sam. Posiadł bezwolna Janinę. Męskość wzięła górę nad przezornością. Nie raz, nie dwa, a trzy razy. Nad ranem, przez nikogo niezauważony, powrócił zmęczony do domu.
Nie unikał starszy referent przypadkowych spotkań, chętnie słuchał wynurzeń tych, co relacjonowali z prostodusznej potrzeby wygadania się, traktując rozmowę, właściwie swój monolog, w charakterze namiastki, substytutu swego rodzaju spowiedzi nie w swoim, bo w cudzym imieniu, dlatego też nie oczekiwali rozgrzeszenia. Tym bardziej szczerze, im bardziej łaska odpuszczenia win nie swoich obojętną im była. Milcząca maniera neutralności Zalewskiego, nie przytakiwał, nie zaprzeczał, styl godny dyplomaty dawał mu przewagę ponad tymi, na tak, taką samą, jeżeli nie większą nad identyfikującymi się z nie. Chociaż nie wydawał opinii, widziano w nim arbitra. Po sposobie, przystrojonym nikłym uśmiechem, ułożenia miny poznawano głęboką mentalność. Wszak mędrcem jest i głupiec, gdy trzyma język za zębami. Ta racja znana z Biblii, w Łęku jeszcze nie została objawiona. Sam proboszcz uległ ogólnie odczuwanej impresji. Wokół postaci Romana Zalewskiego roztaczał się tembr atonalnej wszechwiedzy. Dlatego tak łatwo mógł nakłonić osobników nader subtelnych, miłujących w najwyższym stopniu dyskrecję do wyjawienia najskrytszych tajemnic. „On i tak wie” powiadali, „Ukrywać przed nim? On wie o wszystkim!”. Aurze tajemniczej wszechwiedzy nikt oprzeć się zdołał. Fama wszechpotężna, wszechmogącego szła przed nim, za nim atmosfera podziwu pomieszanego z lękiem. Przy czym podziw przewyższał lęk. Lekki podmuch strachu w podszytym ciepłym i miłym futerkiem życzliwej istoty, nie szkodził, przydatniejszą czynił naturze emfazę.
Rósł Zalewski w Łęku ponad miasta miarę. Stroniąc od zawodowych awansów, stawał się stojąc na uboczu, niby w cieniu innych, to przecież niezależnym od nikogo, o wszystkim decydującą, szarą eminencją. Tisze jediesz, dlalsze budziesz. Niepostrzeżenie, niezauważalnie, nieuchwytnie, niedostrzegalnie, lecz nieuchronnie. Nim, kto się spostrzegł, został realnym Panem Łęku.
A Zamek? Dawno oczekiwane pytanie. Nie wiem czy czytelników cisza, od dłuższego czasu brak było reakcji, zaczytanie oznaczała, czy chwilowe przyśnięcie nudzeniem autora? Roman Zalewski, jeżeli jeszcze nie jest, to wkrótce Panem na Łęckim Zamku zostanie. Zamek sto, czeka.
Roman Zalewski starał się być wszędzie. Nie nachalnie, nie pchał się do pierwszego rzędu. Zadawał się miejscem mało eksponowanym, nieadekwatnym dla roli, jaką odgrywał w mieście. Przyjrzyjmy się fotografiom zrobionym przy okazji ważnych uroczystości, na pamiątkę podniosłych momentów w dziejach Łęku z epoki lat pięćdziesiątych. Kto na nas zerka z okolicznościowym zdjęć? Kogóż tam widzimy? Długo by wymieniać. Święta państwowe, defiladowym szykiem notabli partyjnych, władz miejskich, wyższych funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej, kadrą oficerską Ludowego Wojska Polskiego, robotników, przedstawicieli pracowników umysłowych, trzódką zwykłych obywateli, dziatwy szkolnej uwiecznione na pożółkłym ze starości papierze. Na kartach świątecznych procesji religijnej, kwiat duchowieństwa, zacni obywatele bez podziału na wykonywaną pracę, jednostki straży pożarnej w paradnych mundurach, ministranci, dziewczynki w krakowskich (dlaczego w krakowskich?) ludowych strojach, hufiec harcerski. I tam, i tu, pomiędzy ważnymi i jeszcze bardziej pysznymi dostojnikami, ale także nawet wśród szarej masy ludzkiej sokole oko nie znajdzie twarzy naszego bohatera. Przypadek tak zrządził? Celowo unikał Roman Zalewski obiektywów aparatów fotografujących parady i pochody? Kto to wie? Sam Zalewski miał proste wytłumaczenie – wrodzona skromność. Prostota i nieśmiałość nie przeszkadzała mu żyć na przyjaznej stopie z kapłanami socjalizmu i kościoła. Tyle tylko, że bez afiszowania się, skromie, po cichu, niejako prywatnie. O ile możemy łatwo zrozumieć, z jakich powodów kumał się z elitą aparatu partyjnego, o tyle trudniej wytłumaczyć sympatię dla kleru. Tym bardziej, że wkraść się w łaski duszpasterstwa wymagało większych starań i nakładów. Pieniężnych oczywiście. Roman obficie sypał groszem. Nie, nie na tacę. Nie tak publicznie. Na plebani, w osobistych pokojach proboszcza, przy pokerku przegrać ładną sumkę na ręce plebana, z pozoru bezinteresownie, w taki sposób zdobywał szczerą przyjaźń księdza Piaseckiego. Karciane spotkania miały miejsce regularnie około dziesiątego, po uprzednim ustaleniu telefonicznym każdego miesiąca.
Oprócz kart, Zalewski uwielbiał szachy. W tej rozrywce, stałym partnerem został naczelnik więzienia Zenon Rachwalski. Godnym przeciwnikiem Romana był Zenon. Obaj znali królewską grę w ogólnych zarysach przepisów. Debiut niezmiennie zaczynał się od posunięć e2-e4, e7-e5. Bez różnicy, który z nich miał białe, który czarne figury. Wygrana, w odróżnieniu od pokera, trafiała się raz temu, raz innemu. Partie rozgrywano na ogół w soboty, w popołudniowych godzinach w gabinecie naczelnika. Stała przepustka upoważniała Zalewskiego do przekroczenia bram więzienia. Bez zwyczajowej rewizji, eskorty. Strażnicy o nic nie pytając otwierali kraty. Mógł swobodnie wędrować korytarzami, zaglądać przez judasza do cel skazanych. Patrzeć na wałęsających się bez sensu więźniów w zamkniętej szesnastoma kwadratowymi metrami przestrzeni. Kilkunastu ludzi stłoczonych w ciasnym obszarze zamkniętym czteroma ścianami. Lubił Zalewski samotne przechadzki i zerkanie przez wizjer. Rachwalski znał dziwaczne upodobanie i żadnych przeszkód w spacerach nie stawiał. Nie jedną noc spędził Zalewski snując się zakonnymi bezokiennymi przejściami, wdychając atmosferę krzyżackiego zamku. Klimat wilgotny ze względu na usytuowanie dawnej warowni na wyspie, dookoła której rozprzestrzeniało się jezioro. Piękna panorama wpływała na pensjonariuszy w specyficzny sposób. Widok rozlanego wokół wyspy akwenu, dryfujących fal leniwie na powierzchni jeziora wywoływał melancholię, smutek, stan przygnębienia. Lecz któż widział szczęśliwych ludzi? Tym, za zamkniętymi na trzy spusty kluczami wystarczało zakratowana wnęka okienna. Komórka z widokiem na jezioro była ich światem. Mały skrawek zabarwionego niebieskim kolorem wody i nieba Paraliżował i uzależniał. Więźniowie wpadali w hipnotyczny trans zapatrzenia. Krajobraz trzymał w uwięzi równie mocno jak zamknięty zakład. Chyba nawet bardziej. Zniewolenie nie opuszczało po wyjściu na wolność. Skazani po odbyciu kary niechętnie opuszczali wysokie mury uwieńczone zasiekiem z drutu kolczastego. Jedni osiedlali się w starych, niemal kompletnie wiekiem zrujnowanych domkach, stanowiących niegdyś podzamcze. Niektórzy zamieszkiwali w Łęku, jednakże trzymali się na uboczu, nie integrując się ze społecznością. Rozpoznać ich było dosyć łatwo. Stali godzinami nieruchomo na nadbrzeżu wpatrując się w odległy punkt na horyzoncie. Oni w przeważającej większości stanowili liczbę pasażerów kursującego dwa razy dziennie promu pomiędzy stałym lądem a wyspą. Płynęli rano, o piątej wraz z furmankami wiozącymi furaż osadzonym i służbie wartowniczej na ostrowie, po południu, o osiemnastej wracali do grodu. Jeszcze inni, odważniejsi opuszczali wyspę, wyjeżdżali z miasta. Na krótko. Choćby nie wiem jak daleko odjechali dopadała ich tęsknota za jeziorem, wyspą, więzieniem. Nie znajdowali przed nią ucieczki. Niby odzyskali swobodę, lecz wolność straciła dawną wartość. Niewidocznym łańcuchem przywiązani do krat zamku poddawali się. Kapitulowali wobec niedającej się przezwyciężyć nostalgii. Po daremnych próbach dostosowania się do warunków swobodnego bytu, pod lada pretekstem, kradzieży lub innego występku powracali do fortu.
Podobnym nastrojom podlegał personel pilnujący zakład karny. Z tegoż względu skazani byli na dożywotnią, choć w pełni dobrowolną służbę. Rachwalski od objęcia stanowiska naczelnika, po dwunastu miesiącach względnej niezależności od wyspy, kiedy jeszcze mieszkał w mieście, a do pracy tylko dojeżdżał, od pięćdziesiątego drugiego roku pozostał na zawsze na Łęckim Zamku.
Roman Zalewski zdawał się, mimo częstych wizyt, nie podlegać sile przyciągania krzyżackiej twierdzy. Tak mu się wydawało. Nie zawsze korzystał z usług promu, jako środka komunikacji. Do dyspozycji miał łódź motorową naczelnika. Mógł więc nie oglądając się na godzinę pływać w jedną i drugą stronę. Miał też do własnej dyspozycji pokój, czy raczej osobistą celę w zamku. Mniejszą od ogólnych, wyposażoną w całkiem wygodną pryczę, krzesło, koślawy stolik. Z początku sporadycznie, z czasem coraz częściej, przeważnie z soboty na niedzielę nocował w niej. Głównie wtedy, gdy rankiem z Rachwalskim wyruszali na wędkowanie. Jezioro Łęckie, wprawdzie trochę zabrudzone odchodami komunalnymi obfitowało dużą ilością ryb. Płocie, okonie, leszcze, sandacze, sumy, szczupaki, miętusy, liny, węgorze, sielawy i wszelkie inne słodkowodne kręgowce oddychające skrzelami dawały się łapać na byle dżdżownice. Ludzie z miasta różnie gadali o powodach niespotykanej zasobności rybostanu. Ponoć zmarłych więźniów, zamiast chować na cmentarzu, wrzucano do jeziora. Mając mnóstwo pokarmu ryby rozmnażały się w nadmiarze, rozrastały się do kuriozalnych rozmiarów, a pod względem wagi biły wszelkie rekordy. Drapieżniki, nie musiały uganiać się za drobnicą, ta zaś czując się bezpiecznie rozpleniła się przesadnie. Plotki odebrały mieszkańcom Łęku chęć nie tylko na rybaczenie, ale i odebrała apetyt. Odwykli od spożywania rybnych dań.
Inną ulubioną rozrywką Romana Zalewskiego, którą pasjami uwielbiał, to pełna autentycznego artyzmu sztuka cyrkowa. Muza wciąż czekająca na należne miejsce w orszaku Apollina. Choćby ostatnie. Należy się jej. Tradycją równa teatrowi, sięga czasów antycznych. Harmonią ruchu, doskonałą wirtuozeria znacznie przewyższa sceniczny spektakl. Największy w starożytnym Rzymie, „Circus Maximus” mieścił dwieście pięćdziesiąt tysięcy widzów. Tylko Cyrk, żadna inna artystyczna dziedzina nigdy nie miała i mieć nie będzie tak licznej publiki.
Każdą premierę pod brezentowym namiotem zaszczycał swoją obecnością. Przedstawienie oglądał z loży. Wbrew zwyczajowi znikania w odległych rzędach. Nie potrafił oprzeć się pokusie obserwowania z najbliższej odległości popisów cyrkowców. Akrobaci, linoskoczkowie, prestidigitatorzy, pogromcy dzikich zwierząt budzili w Romanie Zalewskim szczery zachwyt. Z żartów klaunów śmiał się do łez.
Mniejszą estymą darzył kino. Film lubił, ale bez przesady. Westerny owszem, wojenne też, komedie w mniejszej mierze. Na inne nie chodził.
Biegł dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem. Roman Zalewski robił to co robił, dzięki czemu stał się integralną jednostką dziesięciotysięcznej społeczności grodu, wybitną w znaczeniu wydawanych dyspozycji, wprawdzie nie przez niego, cudzymi ustami wypowiedziane, jego przecież słowa, chociaż nikt o tym nie wiedział, Zalewskiego dyrektywy.
Tak poznaliśmy Romana Zalewskiego, na co dzień i od święta, w tle miasta Łęku. Co nam to dało? Przyznaję ze skruchą, niewiele. Ukrytych tajemnic jego życiorysu nie zgłębiliśmy. Skąd i dlaczego przybył do miasta powiatowego Łęk, niestety nie wiemy. Tak samo, jak, kto i po co tutaj przysłał tego pana. Papiery polecające nie zachowały się w miejscowych archiwach. Moja kwerenda w dokumentacji wojewódzkiego zbioru informacji i akt nowych, również nie dała pożądanego wyniku. W materiałach Instytutu Pamięci Narodowej nie zachował się najmniejszy ślad po osobie noszącej nazwisko Roman Zalewski. Kim był ten człowiek?. Krótka próba przekazu przytoczona powyżej, na podstawie relacji współczesnych mu świadków dała nam obraz fragmentaryczny. Roman Zalewski, członek społeczeństwa Łęku od sierpnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego, od września tegoż roku - kierownik referatu „Planowy rozwój użytków zielonych publicznego przeznaczenia” miejskiego Urzędu Komunalnego skrył się za mgłą enigmy. Przepytywani uczestnicy życia publicznego, nie będę powtarzał ich nazwisk, są zawarte w tym tekście, jeżeli są komuś potrzebne, łatwo je odnajdzie, koledzy z pracy, wszyscy jednym głosem wyrażali swoją o nim opinię: „Porządny gość. Prawdziwy patriota i obywatel”.
Nasza opowieść zatacza koło. Powraca do początku, do dnia piątego października pięćdziesiąt dziewiątego roku zeszłego stulecia.
Roman Zalewski wyszedł do pracy. Jak co dzień, o godzinie szóstej czterdzieści siedem. Droga przemierzana przez osiem ostatnich lat, parę mijanych przecznic znajomych codzienną marszrutą, ni stąd, ni zowąd zmieniła kierunek, poprowadziła Romana w zupełnie inne obszary. W jakie? Nad brzeg jeziora. Anonimowi widzowie, z niezrozumiałych względów pragnęli pozostać bezimiennymi, spektaklu z referentem Zalewskim, w mundurze kapitana Wojska Polskiego, w milczeniu obserwowali jego ostatni występ w dziejach Łęku.
Paradnym marszowym krokiem wyszedł z gmachu kościoła. Przy akompaniamencie bijących dzwonów (na trwogę? na chwałę?) szedł Zalewski dumnie wyprostowany, nie patrząc na boki. Kiedy dotarł do brzegu stało się coś, czego żaden ze świadków nie przewidział. Nie zatrzymując się ani na moment maszerował dalej. Tutaj pojawiają się dwie wersje zdarzenia. Według jednych, zanurzał się stopniowo w wodzie, brodził po cholewki butów, głębiej po pas, po szyję aż zniknął w odmętach, inni uparcie powtarzali, zaklinali się na swój honor, on nie utonął jak zwykły śmiertelnik. Stąpał po lustrze jeziora, coraz dalej i dalej, by zniknąć na koniec w oparach podnoszącej się mgły. Obie partie widzów, choć różniły się co do samego ad finem, zgadzały się w jednym, niby drobnym ale jakże znamiennym szczególe. Otóż, dzień piątego października tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego roku był dżdżysty, o siódmej godzinie słońce zakrywały chmury. Nie mogą zrozumieć dlaczego za Romanem Zalewskim, w jego ostatniej drodze ciągnął się cień.
Pozwól czytelniku, by w tym miejscu mógł zapisać osobistą refleksję, moje własne zdanie niepoparte żadnym dowodem. Roman Zalewski narodził się Łęku. W sierpniu pięćdziesiątego pierwszego roku przeszłego wieku. Miał marzenie. Miał też odwagę dążyć do realizacji pragnienia. Zostać Panem na Łęckim Zamku. Czy osiągnął cel? Nie będę oceniał. Powiem tak – próbował. Dążenie do realizacji idei skończyło się… A no właśnie. Czym?

Post festum.
W tym samym dniu, tej samej godzinie Janina Godlewska, chociaż ciągle panienką będąc, budziła swego synka liczącego lat siedem, Romana.
- Wstawaj Romuś, śniadanie czeka na stole. Zaraz pora wychodzić do szkoły. No już, bądź grzeczny. Nie grymaś. Jak będziesz słuchał mamusi, wymyjesz ząbki, to mama zrobi ci niespodziankę. W nagrodę, po południu pójdziemy nad jezioro pokarmić rybki.
Ostatnio zmieniony wt 24 lip 2012, 23:25 przez kuba, łącznie zmieniany 3 razy.
prawda jest zawsze subiektywna
-----------------------------------------------------------
prawda pierwsza: przyjemność, kiedy staje się obowiązkiem przestaje być przyjemnością
prawda druga: obowiązek połączony z przyjemnością jest masochizmem, cokolwiek to słowo znaczyć by miało
prawda trzecia: zamiast kropki lepiej postawić wielokropek

2
Wybudowany w ekspresowym tempie bar zakąskowy „Podzamcze”, nazwa nie wzięła się z niczego, ale o tym niebawem, z pięknym tarasem skąd rozprzestrzeniał się cudowny widok na zbiornik wodny, stał się ulubionym miejscem towarzyskich spotkań, tudzież rodzinnych, niedzielnych wypraw na łono natury.
Ortografia! I nie zaszkodziłoby rozbić zdanie na parę mniejszych.
...mężczyźni gromadą tłoczyli się w zakładzie gastronomicznym.
Wyciąć. Tłoczenie się gdzieś już nam mówi o tym, że było wiele osób.
On i Ona mocno zmęczeni wypoczynkiem, otumanieni orzeźwiającym powiewem powietrza, oszołomieni ciepłym podmuchem zefiru, udarem słońca mając porażony wzrok przestali baczyć na latorośle, potomków nie licząc, ba zupełnie o nich zapominając wracali do domów, snem zmożeni zasypiali niczego nie świadomi.
No i znowu długachne zdanie.
zjeżdżalnią trochę marnie wykonaną,(DWUKROPEK) rynna obita kawałkami blachy rwała ubranka dzieci i kaleczyła boleśnie nóżki i pupcie maluśkich
Zaraz, chwileczkę. Co nas obchodzi, kto i co zrobił, kto inny? Nic, a nic.
No właśnie. Tylko po co każesz więc nam to czytać?
W tym miejscu musimy przybliżyć, w olbrzymim skrócie, sylwetkę głównej postaci niniejszej narracji. Wzrost, mierząc centymetrami, (sto osiemdziesiąt trzy) miał ponad przeciętny.
Ponadprzeciętny.
Organizmowi człowieka niezbędny do życia jest mózg.
Nieprawda. Serce.
Miał marzenie. Miał też odwagę dążyć do realizacji pragnienia. Zostać Panem na Łęckim Zamku. Czy osiągnął cel? Nie będę oceniał.
Czy to opowiadanie o tym mówi? Nie. A szkoda.

Potrafisz pisać, sprawnie operujesz językiem, ciekawy styl, ale pomysł na to opowiadanie jest nietrafiony: wielgaśny monolog, złożony z długich zdań. Jeżeli nie chcesz używać w tekście dialogu, to użyj przynajmniej akapitów, bo takie wielkie bloki bardzo ciężko się czyta. Zdania wielokrotnie złożone, gdzie czasem przecinków brak, lub jest ich za wiele. Szkoda, że ograniczasz się tylko do nich, zapominając, że istnieją jeszcze na przykład średniki czy myślniki. Trochę ułatwiłoby to odbiór tekstu. Narrator cały czas mówi o wszystkim, tylko nie na temat. Co jakiś czas przyznaje, że zszedł z tematu. Po co ten zabieg? Nie lepiej od razu przejść do sedna?

Nie podobało mi się. O ile język ciekawy, o tyle treści w tym opowiadaniu nie ma.

3
"Nieprawda. Serce." Nieprawda. Mózg. Śmierć następuje z chwilą, kiedy mózg przestaje funkcjonować. Serce, w dzisiejszych czasach jest tak samo ważnym organem, jak ręka, czy noga. Można je wymienić. Mózgu, niestety nie

[ Dodano: Pon 23 Lip, 2012 ]
Ebru,
Przeczytałaś całe opowiadanie, czy tylko fragmenty?
prawda jest zawsze subiektywna
-----------------------------------------------------------
prawda pierwsza: przyjemność, kiedy staje się obowiązkiem przestaje być przyjemnością
prawda druga: obowiązek połączony z przyjemnością jest masochizmem, cokolwiek to słowo znaczyć by miało
prawda trzecia: zamiast kropki lepiej postawić wielokropek

4
Organizm może żyć z martwym mózgiem, bez serca już nie. Rozumiem, że chodzi ci o człowieka i świadomość a nie o ciało, ale ze zdania to nie wynika.

Przeczytałam całe, nie ma sensu jednak wypisywać wszystkich tego typu błędów, bo słabością opowiadania jest jego forma a nie potknięcia językowe.

5
Podoba mi się ten fragment. Dwa poprzednie niespecjalnie mnie wciągnęły, ten jednak, potraktowany jak odrębne opowiadanie, jest całkiem interesujący. Widać, że bawisz się opisywaniem miasteczka, spraw jego mieszkańców, no i samą postacią głównego bohatera. Nie jest to lektura dla miłośników wartkiej, czy tylko wyraźnie ukierunkowanej akcji, ale panujesz nad materią świata, który wymyśliłeś, a to się liczy. Zastanawiałam się czytając, co stanie się z głównym bohaterem i uważam, że zakończenie jest bardzo dobre. konsekwentnie utrzymane w klimacie całości, a przy tym z wyraźną nutą surrealną.
Natomiast co do stylu... Masz bogate, zróżnicowane słownictwo, takie ze starej, dobrej prozy i nad tym zasobem leksykalnym panujesz. Stosujesz jednak rozmaite łamańce składniowe, często na granicy poprawności, a czasem nawet ją przekraczasz. I, prawdę mówiąc, nie wiem, co z tym zrobić, gdyż potrzebne byłyby dosyć poważne ingerencje w tekst, przebudowywanie całych zdań, a nawet większych fragmentów. Więc tylko dwa przykłady:
kuba pisze:Milcząca maniera neutralności Zalewskiego, nie przytakiwał, nie zaprzeczał, styl godny dyplomaty dawał mu przewagę ponad tymi, na tak, taką samą, jeżeli nie większą nad identyfikującymi się z nie.
Pomijam to, czy maniera może być milcząca. w konstrukcji zdania wydaje się ona podmiotem, który natychmiast porzucasz. Albo należałoby więc całkowicie usunąć to sformułowanie, zaczynając od: Zalewski nie przytakiwał..., albo rozbudować: Taka była milcząca maniera neutralności Zalewskiego: nie przytakiwał, nie zaprzeczał... Dalej też potrzeba zmian: dawał mu przewagę ponad tymi, którzy byli na tak i taką samą....
kuba pisze:Anonimowi widzowie, z niezrozumiałych względów pragnęli pozostać bezimiennymi, spektaklu z referentem Zalewskim, w mundurze kapitana Wojska Polskiego, w milczeniu obserwowali jego ostatni występ w dziejach Łęku.
Tutaj jednak zastosowałabym prostszy szyk: Anonimowi widzowie spektaklu z referentem Zalewskim w mundurze kapitana Wojska Polskiego - z niezrozumiałych względów pragnęli pozostać bezimiennymi - w milczeniu obserwowali jego ostatni występ w dziejach Łęku.
Składnia w Twoim opowiadaniu zdecydowanie domaga się dopracowania. Podobnie jak interpunkcja, miejscami bardzo osobliwa.
Poza tym jednak mam wrażenie, że idziesz dobrą drogą.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron