
28 stycznia 1939 roku, gdzieś w Asturii, Hiszpania
Zapomnienie – tego jedynie pragnął Hector, lecz nagły wybuch światła wyrwał go ze snu. Ktoś wszedł do celi, głośno dudniąc wojskowymi butami. Wciąż jeszcze odrętwiały chłopak poczuł jak dwie silne pary rąk podnoszą go z zimnej posadzki. „Przyszli po mnie” pomyślał ze strachem. Nie stawiał oporu, kiedy wyprowadzano go na korytarz. Od co najmniej doby dłonie miał boleśnie skute za plecami. Lampy umieszczone na suficie swoim jarzeniem drążyły mu małe otworki w źrenicach. „Boże, ileż to czasu minęło, od kiedy mnie złapali?” Próbował zgadnąć, niestety wszelkie myśli były teraz tak ulotne, jak rzędy cel mijane po obydwu stronach korytarza.
Wreszcie dwaj anonimowi towarzysze otworzyli jakieś drzwi i wepchnęli Turiego do środka. Miękka, biurowa wykładzina wyciszała tu kroki. Więzień nie protestował, gdy posadzono go na krześle. W końcu po nocy spędzonej w chłodnej celi wydawało się niemal tronem. Trzask drzwi z tyłu oznajmił wyjście barczystej dwójki. Chłopak mógł teraz spokojnie przyzwyczaić wzrok do półmroku panującego w pomieszczeniu.
Najwyraźniej znajdował się w czyimś gabinecie. Przed nim stało masywne biurko o blacie z połyskliwego orzechu. Panował na nim wzorowy porządek. Oko Hectora przyciągnął szczególnie wyszukany zestaw piór do pisania w lewym rogu. Wszystkie były kunsztownie wykonane i właściciel na pewno nie kupił ich za pensję szeregowca.
Chłopak spojrzał teraz na okno za biurkiem. Od widocznego po drugiej stronie szarego nieba wyraźnie odcinała się jakaś postać. Miała na sobie błękitny mundur. Turi wysilił wzrok. Tak, to był mundur pułkownika.
– Poleciłem im ciebie nie tłuc Hectorze – rzekł nieznajomy nie odwracając głowy.
– Dzięki – ostatnie przeżycia oduczyły chłopaka ciętych ripost.
– Pomyślałem sobie – przecież nie jesteśmy barbarzyńcami...
– Pułkownik Stropf prawda?
Ciemna postać lekko schyliła głowę.
– Zgadujesz? – W jej głosie pobrzmiewało zadowolenie.
Turi znał już odpowiedź. Mimo to nie mógł się pozbyć rdzawego smaku, który nagromadził się w jego ustach.
– Chyba sprawiliśmy tutejszym władzom dość kłopotów, żeby dostąpić zaszczytu.
– Przyznaję, wysoko się cenicie.
Srebrzyste niebo znikło nagle za placami zbliżającej się postaci. Gładkie rysy jej twarzy momentalnie wydały się więźniowi znajome, początkowo nie mógł jednak przypasować ich do żadnej z osoby, które przechowywał w pamięci. Dopiero błękitne oczy – bystre, głębokie – cisnęły odpowiedź we właściwa stronę.
– Cal – chłopak bardziej wyszeptał niż powiedział.
– We własnej osobie, niestety – rzekł pułkownik siadając po przeciwnej stronie biurka.
„Nie, to nie może być on” powtarzał sobie w duchu Hector. Ale wszystko łącznie z rozsądkiem nakazało mu zaakceptować oczywistą odpowiedź. To był ten sam Caleb, z którym wychowali się w sierocińcu, z którym razem obserwowali czołgi wjeżdżające do ich małego górskiego miasteczka. Razem patrzyli z podziwem na te potężne maszyny wiozące obcych ludzi. Razem też kryli się pod łóżkiem, gdy pewnej nocy padły pierwsze strzały.
Czas odbił na nim swe piętno. Zawsze szczupły, a już na pewno mniej wysportowany od Hectora, Cal zdawał się z ledwością wypełniać swój mundur. Tylko te błękitne oczy i zadbane, krótko ścięte blond włosy nadawały mu trochę życia. Wyraz twarzy miał poznaczony jakimś dziwnym znamieniem melancholii, które nosił zresztą od dziecka.
– Szczerze mówiąc, nie mogłem sobie podarować spotkania z tobą. Chociaż, jak zapewne widzisz, mam dużo pracy – wskazał swoje biurko.
– To byłeś ty, przez ten cały czas!
– Właśnie przez was mam tyle pracy. Mój poprzednik, niestety, dał się jej przygnieść.
– Poprzedni gubernator odszedł przez nas, tak? – Słaby uśmiech zagościł na twarzy więźnia.
– Prosta wymiana kadr.
– Ha, macie czołgi i samoloty od szwabów, a sprawia wam problemy mała grupka młokosów wiernych republice. Wojna pewnie nie idzie wam po myśli, co?
– Zanim zaczniesz śpiewać hymn Międzynarodówki, wiedz, że przedwczoraj upadła Barcelona – rzekł Cal nie bez cienia satysfakcji w głosie. – Wojska czerwonych są w odwrocie na całym froncie. – Przerwał na chwile by popatrzeć na swojego starego przyjaciela. Od tygodnia przebywał on w zamknięciu i wiadomości ze świata chyba go nie zachwyciły.
– Uwierzysz lub nie, tym razem chyba tylko sam Wszechmogący mógłby powstrzymać Caudillo od wkroczenia do Madrytu.
– Dlaczego? – Turi spojrzał z ukosa na twarz rozmówcy. – Dlaczego walczysz po stronie tych... – tu urwał rozglądając się czujnie dokoła.
– śmiało – zachęcił Cal – nie podsłuchują nas.
– Dlaczego nosisz mundur tych świń? Jesteś czyimś szpiegiem, grasz na dwa fronty?
Słowa dawnego kolegi najwyraźniej rozbawiły pułkownika. Przez chwilę uśmiechali się obydwaj, jak za starych dobrych czasów.
– Nic z tych rzeczy, niestety. Przeceniasz mnie – odparł w końcu Caleb.
O co można jeszcze zapytać? Hector zachodził w głowę. Dlaczego właśnie teraz, kiedy jest słaby i otumaniony, los zmusza go do stawienia czoła czemuś, czego nie rozumie, co w jakiś sposób może się wiązać z jego przeszłością. Kiedy po raz ostatni widział Cala, trzy lata temu? Tak, wyjeżdżali wtedy na studia – Hector do Madrytu, a Caleb...
Nim zdołał dokończyć myśl, z zadumy wyrwał go cichy szczęk metalu. Siedzący naprzeciwko pułkownik zapalił papierosa przy pomocy pięknie zdobionej zapalniczki.
– Trwa wojna, jak zapewne zauważyłeś. Każdy musi się opowiedzieć po którejś stronie.
– Ale dlaczego akurat po tej? Ty jeden powinieneś wiedzieć jak było, w jakiej nędzy wszyscy żyliśmy.
– Pamiętam, pamiętam – w oczach Cala pojawiło się jakieś odległe wspomnienie.
– Jeden człowiek Cal, jeden człowiek posiadał ziemie, które mogłyby wykarmić tysiące. Sam przecież kiedyś powiedziałeś, że w Asturii czterdzieści dni poszczą tylko biskupi, a reszta narodu cały rok. Pamiętasz?
– Powiedziałem już, że pamiętam. Zawsze tak było i czerwoni nic nie zmienią.
– A Franco już na pewno nie! Może i republika nie da chłopom całej ziemi, ale oni nie wybierają, jakby byli na wystawie sklepowej. Dla nich każda piędź, to być albo nie być.
– Dobrze, dosyć już tej agitacji – pułkownik przetarł zmęczone czoło. Rozdrażnienie w jego głosie nakazało Turiemu przerwać.
Wciąż sącząc dym z papierosa, Cal złożył dłonie i oparł na nich brodę. Dopiero teraz Turi zauważył, że jego dawny przyjaciel nosi czarne skórzane rękawiczki. Nie raz już takie widział. Oficerowie rebeliantów zwykle wybijali takimi zęby pochwyconym jeńcom.
– Wasz przywódca, Gabriel, okazał się całkiem zaradny – zaczął po chwili wojskowy. – Muszę przyznać, że parę razy całkowicie nas zaskoczył. Szkoda, że jego rządy w tych górach zmierzają ku końcowi.
– Gabriel? Czy ty sam siebie słuchasz człowieku? To Ważniak, sam wymyśliłeś na niego to przezwisko w sierocińcu.
– Nie martw się, to też pamiętam.
– Dlatego wybrali Ciebie – Turi zacisnął zęby – bo znasz tutejszych.
Pułkownik rozłożył ręce w geście obojętności.
– Sam zabiegałem o stanowisko komendanta.
– Jasne...
– Nie wierzysz mi?
Ich spojrzenia spotkały się. Nie, to nie wtedy widzieli się po raz ostatni. Ależ szmat czasu ich rozdzielił! Agitacje w akademikach, wciąż powtarzające się wybory, no i te łopoczące na wietrze czerwone sztandary, podczas marszów ulicami Madrytu. Wszystko to dawno wymazało Hectorowi z pamięci widok płaczącego chłopca na stopniach kościoła.
– Wiesz, jaką wiedzę posiadam – rzekł po chwili Cal. – Mógłbym całe to miasto rozsadzić od środka, mówiąc tylko prawdę. Myślisz, że Ważniak zdobyłby się na coś takiego? Jego kochają, ale strach – uniósł palec wskazujący – jest po mojej stronie.
– Oni cię wykorzystują. Wiesz o tym? Nigdy nie dostaniesz więcej, jak pułkownika.
– Gówno wiesz o naszej armii, ale nawet gdyby – tutaj mam władzę nad całym światem. Cóż mogę chcieć więcej?
– Więc jesteś nie tylko zdrajcą, ale i nędznym tchórzem.
– Sugeruję ostrożność w dobieraniu słów – melancholia znikła z twarzy pułkownika zastąpiona jakimś nowym groźnym cieniem. Wciąż patrząc rozmówcy w oczy, szybko zgniótł niedopałek papierosa wewnątrz popielniczki. – Powinieneś wiedzieć, że oprócz ciebie złapaliśmy też Alicję.
– Co?! – Na dźwięk znajomego imienia Hector szarpnął rękoma, omal nie zerwawszy łańcuszka kajdanek za swoimi plecami.
– Ciiii – zastrzegł Cal wstając z krzesła – nie podnośmy głosu.
Wolnym krokiem znów podszedł do okna. Przez twarz obserwującego go z krzesła chłopaka przetoczyła się istna kakofonia przerażenia i gniewu.
– Macie ją – bardziej stwierdził niż zapytał Turi. W jego oczach Cal zauważył wreszcie to, czego pragnął – gniew, taki intensywny, że niemal zwierzęcy.
– Oczywiście. Myślisz, że uciekała, tak jak jej kazałeś? Już koń, na którym jechała wykazał w tym kierunku więcej determinacji. Musieliśmy go ustrzelić.
Turi spuścił głowę. Grzechot metalu za nim zdradził, że wiedziony jakimś irracjonalnym impulsem chłopak znów próbował zerwać kajdany.
– Bądź pewny, że do końca tygodnia będę miał w celach resztę twoich kolegów – rzucił Cal, patrząc na odległy horyzont za oknem. – Regularnie łamię opór jego zwolenników i od niemal miesiąca znam każdy krok naszego „Ważniaka”.
Ulica pełna śpiewających ludzi – braterstwo, wspólny cel – rzeczy, których ten człowiek, który patrzy teraz przez okno nigdy nie zrozumie. To wszystko słyszał teraz w swojej głowie Hector. A potem był jeszcze dźwięk spadających na miasto bomb, płacz kobiet i swąd spalonych ciał. No i wreszcie usłyszał swój własny głos, kiedy zgłosił się na ochotnika, aby zostać łącznikiem pomiędzy legalnym rządem w Walencji a partyzantami w Asturii.
– Wiesz, co jest w tym wszystkim najpiękniejsze Hectorze? – Zapytał Cal nie odrywając spojrzenia od widoku za oknem.
Ale Turi nie słuchał go. Leżał teraz w łóżku wynajętego pokoju. Czuł, jak Alicja całuje go w obnażony kark, prosząc, by wziął ją ze sobą. Nie mógł jej odmówić. To było zaraz po tej nocy, w trakcie której sami siebie przelicytowali w namiętności. Bomby spadały z nieba na miasto, a oni kochali się tak mocno, że zdawały się one pękać nad dachem wynajmowanego przez nich hotelu, rozerwane siłą ich uczucia. Nie, nie mógł jej wtedy odmówić.
– że macie racje Hectorze. że tak dłużej już w Hiszpanii być nie może. Po stronie Republiki stanęło wszystko – sprawiedliwość społeczna, prawda, braterstwo, a już na pewno postęp. A mimo to i tak przegracie. Zniszczy was masa żołdactwa i pieniądz, który jest nieśmiertelny.
Hector wyprostował się w swoim krześle. Wspomnienie, którego szukał nareszcie wróciło do niego. Poczuł niemal na swojej zdrętwiałej pięści krew z rozbitej szczęki Cala.
– Tu nie chodzi o ideały, prawda Cal? Przepraszam, że cię wtedy pobiłem. Kochałem Alicję tak samo mocno jak ty. Myślałem, że to mnie rozgrzesza ze wszystkiego.
– Może nie piszmy dramatów przyjacielu. Po prostu zostawiliście mnie wszyscy. Wymazaliście ze swego życia.
– Nie zrobiliśmy tego – Turi podskórnie wyczuwał już daremność swojej walki, drążyło go też dziwne przeczucie, iż angażuje środki w niewłaściwym kierunku. – Zawsze byłeś inteligentniejszy od nas wszystkich. Być może wybiegłeś myślami już tak daleko, że nikt cię nie zdoła zawrócić, ale wiedz, że wszyscy cię lubili. Po prostu zawsze zachowywałeś dystans, a w guerillas nie można sobie na coś takiego pozwolić. Wszyscy muszą wiedzieć wszystko o swoich towarzyszach.
Nic więcej już nie można było dodać. W gabinecie mitycznego pułkownika Stropfa zapadła magiczna cisza. Przebywający w nim, niemalże słyszeliby swoje myśli, gdyby nie nagły stłumiony odgłos strzałów na zewnątrz. Poszły jedną salwą, najprawdopodobniej w jedno serce.
– Co z nami będzie? – Zapytał wreszcie Turi.
– Każdy schwytany wywrotowiec ma zostać powieszony. Caudillo zarezerwował pluton egzekucyjny dla inteligencji i dezerterów.
– A możesz choć pomóc Alicji? – Hector spojrzał jeszcze raz na swojego dawnego przyjaciela. Był uśmiechnięty, ale uśmiechem tak smutnym, jak to tylko możliwe.
Cal nie odwrócił głowy. Rękawiczką swej prawej dłoni potarł szybę przed sobą, jakby znalazł na niej jakąś skazę.
W pomieszczeniu pozostał już tylko pułkownik. Wciąż obserwował widoczny przez okno na dziedzińcu twierdzy plac egzekucji, gdy do drzwi gabinetu ktoś zapukał.
– Wejść!
Cichy jęk zawiasów poprzedził pojawienie się w szczelinie drzwi niewielkiej głowy. Jej wysokie, poorane zmarszczkami czoło należało do Ceferino, adiutanta Cala.
– Pan wzywał.
– Tak Miguel, zmienisz wyrok.
– Ale Commndante...
– Daj mi skończyć – rzekł Cal unosząc groźnie palec. – Hector Diaz, bardziej znany jako Wiatr Polny zostanie ułaskawiony i dożyje reszty swoich dni w kamieniołomach, pracując dla dobra hiszpańskiej monarchii. Jego żona – Alicja Diaz, zwana przez swoich współtowarzyszy Gwiazdą Polarną zostanie dziś po południu zgładzona, na jego oczach – Cal wreszcie odwrócił głowę w stronę drzwi. – Zrozumiałeś, Miguel?
– Tak jest!
Tego popołudnia pułkownik Caleb Inarritu był w wielce mieszanym nastroju. Przechadzając się korytarzami swojej twierdzy rozważał wiele zagadnień, przed którymi los stawia człowieka w trakcie jego krótkiego życia. żadnej ze swoich koncepcji Cal nie mógł jednak doprowadzić w myślach do końca.
Idąc tak, nawet nie zauważył trójki osób wynurzających się zza załomu korytarza. Para strażników prowadzących skazańca wykazała się przy tym niesamowitą niezręcznością, pozwalając swemu więźniowi na błyskawiczne rzucenie się na oficera.
Coś szarpnęło Cala za poły płaszcza. Omal nie krzyknął, gdy niczym duch wyrosła przed nim jasnowłosa kobieca postać. Krzyczała, szarpała nim. Mógł jedynie wybałuszyć oczy i próbować się oswobodzić z jej objęć. Poznał Alicję, tak jak ona poznała jego.
– Cal! Dzięki bogu, że to ty. Musisz nam pomóc...
– Zostaw mnie! – Strażnicy interweniowali. Puściła go wreszcie.
– Dlaczego więzień nie ma zasłoniętej twarzy, do ciężkiej cholery?! – Zbeształ strażników, po czym jak najszybciej oddalił się, nie oglądając za siebie.
Idąc, czuł ja w głowie dudni mu tysiące pytań. Zganił się za roztrząsanie kwestii, które i tak są poza jego mocą. „Duszno tu” rozpiął kołnierz munduru. „Niepotrzebnie wybrałem akurat ten korytarz, cholera, było przecież tyle innych. I na koniec jeszcze to przedstawienie...”