Zdarza Wam się czasem, że kiedy leżąc nocą w łóżku, przewracacie się z boku na bok, to sen nie przychodzi?
Często tak mam.
Zawsze śpię z otwartym oknem. Jesienią przykręcam grzejnik, naciągam na siebie pierzynę (taką grubą, nie jakieś tam cienki koc, dla niepoznaki zamaskowany poszewką) i nasłuchuję odgłosów dobiegających zza okna. Mieszkam na wsi, dlatego owe odgłosy to najczęściej poszczekiwania (nierzadko wściekłe ujadanie) psów z całej okolicy. Lubię ich słuchać; przypomina mi to scenę z filmu, oglądanego w dzieciństwie wiele razy. Scenę, w której w podobny sposób psy przekazywały sobie informacje na odległość. Wsłuchiwanie się w odgłosy szczekania, dolatujące nawet z bardzo daleka, skupia moją uwagę - sprawia, że się odprężam i wyciszam całkowicie. To pomaga mi zasnąć.
Wróćmy jednak do pory późnojesiennej. Wówczas zwierzęta nie są już tak aktywne. Pozostaje wyłącznie własna, niczym nieskrępowana wyobraźnia.
Gdy wiatr wkrada się późną nocą do ciemnego pokoju, a zimne dłonie chłodu oblepiają mnie, nakrywam się pierzyną aż po czubek nosa. I wyobrażam sobie:
Jestem gdzieś indziej, w odległym miejscu; ten świszczący wiatr i chłód przenoszą mnie do tego miejsca;
Stoję teraz w najwyższych partiach gór, gdzie od dawna sypie śnieg. Jest biało i - mimo, że to środek nocy- sprzyja mi wyjątkowo dobra widoczność. Nie ma tu latarń ani innego źródła światła. Stoję pośrodku dużej polany, rozciągającej się u szczytu pasma. Ruszam i idę po niej w kierunku urwiska... Daleko w dole, niczym maleńkie chochliki, migocą światełka cywilizacji. Wreszcie wchodzę do gęsto zalesionej sośniny. W lesie stromizna prowadzi mnie w dół; schodzę powoli do coraz niższych partii, zapierając się o iglaste drzewa: na ich rozłożystych gałęziach osiadło mnóstwo białego puchu. Czuję, jak siarczysty mróz przenika mi stopy, dłonie, nos i uszy. Śnieg jest sypki i zapadający się pod mymi stopami. Schodzenie w dół staje się coraz bardziej uciążliwe. Wypatruję względnie bezpiecznego, pozbawionego pni miejsca i... fikam w dół przed siebie, tocząc się jak lawina. Wraz ze mną wiruje cały świat. Czuję, jak śnieg wpada mi za kołnierz kurtki, zsuwa się czapka. Ta chwila wprawia mnie w euforię, sprawia, jakbym na nowo był dzieckiem.
Po kilku chwilach turlania się w śniegu, ląduję na grubym świerku. Dalej schodzę w dół bez turlania, gdyż kręci mi się trochę w głowie.
Znajduję jakąś ścieżkę; dawno nikt tędy nie przechodził. Podążam krętą drogą coraz niżej i niżej... aż wreszcie zauważam ją: stoi nieco na uboczu (nie tak od razu rzuciłaby się Wam w oczy). Śnieg prószy coraz intensywniej, zasypując mnie i ślady, jakie po sobie zostawiłem. Już prawie jestem u celu mojej podróży. Schodzę z głównej drogi i przechodzę na przełaj przez pole stojące ugorem wprost do niej.
Chatka jest sklepana z ogromnych bali. Ma tylko po dwa okna na każdej z równoległych ścian i drzwi frontowe. Za nią stoi drewniana szopa. Podchodzę do jednego z okien i spoglądam do środka - nic nie widzę. Sinymi dłońmi stukam w szybę i czekam jeszcze przez chwilę. Cisza. Stukam kołatką i również odpowiada mi echo.
To moje wyobrażenie, mój świat; wiem, że drzwi są otwarte. Wiem, że wejdę nimi zaraz do środka. Nie wiem tylko, co czeka mnie wewnątrz - bo tam jeszcze nigdy nie byłem. Zważam starą klamkę, i pcham drzwi: otwierają się z przeciągłym skrzypieniem. Nie mam pojęcia, czy ktoś tam mieszka, czy to opuszczony dom; wygląda na bardzo sędziwy i niezamieszkały. Wchodzę do środka - pierwszym krokom towarzyszą odgłosy skrzypiących w podłodze desek. Wyrzucam z siebie ciche "Halo?" - a kiedy upewniam się, że jestem tu sam, odwracam się i zamykam drzwi. Słyszę jak wiatr na zewnątrz wzmaga się z każdą chwilą, odkąd wszedłem do środka. Przez okna od strony północnej wpada trochę światła; to księżyc wyjrzał zza chmur. W chacie jest ciemno, znacznie ciemniej niż na zewnątrz. Jestem już bardzo zmęczony długą przeprawą: zmarznięty, dygocę z zimna. Wzrok zdążył przyzwyczaić się już do ciemności Murowany z cegły kominek wydaje się być nieużywany od lat - w popielisku zalegają hałdy niewyrzuconego popiołu. Obok paleniska zauważam skład drewna, a tuż obok pień, z wbitą w nim siekierą. Nie jestem w stanie w tych ciemnościach rąbać drwa, dlatego przenoszę pień na zewnątrz. Porąbanie na cieńsze kawałki kilku zeschniętych konarów nie zajmuje mi więcej czasu niż paciorek różańca, przy okazji rozgrzewam się nieco. Zapałki znajduję w jednej z szuflad izdebki, mogącej ongiś służyć za kuchnię. Zapalam najdrobniejsze szczapki brzozy. Czas przez lata wysuszył składowane drewno na wiór.
Niestety, drewno nie chce zająć się ogniem. Wyciągam kolejne zapałki i pokładam w nich ostatnią, cichą nadzieję...
Nic z tego. Potrzeba mi lepszego chrustu na rozpałkę.
Drewno tli się - ale nie pali. Chłód na nowo wpełza w moje ciało. Jestem zupełnie zdesperowany. Po kilku chwilach sięgam do pudełka po ostatnią zapałkę, w myślach błagając ogień, by przeszedł na drewno w palenisku, nim zapałka wypali się do cna.
Udaje się. Wreszcie! Dmucham szybko jeszcze przez chwilę w kierunku źródła ciepła. Dumny i szczęśliwy dorzucam kolejne drwa. Podchodzę bliżej paleniska i na klęczkach ogrzewam zziębnięte dłonie; czuję, jak ciepło rozchodzi się po mym ciele. Już po chwili ogrzane palce u rąk zaczynają drętwieć, czego następstwem jest ból. Odchodzę więc od ognia, aby po chwili wrócić i ogrzać się do końca; nie mogę nacieszyć się tym widokiem.
Wiatr przybrał teraz na sile, wpadając kominem - tym samym drażniąc buchający coraz większymi płomieniami ogień.
Kiedy troski i złe myśli odchodzą, nasila się zmęczenie. W tej chwili marzę już tylko o jednym: by jak najszybciej położyć się spać. W chacie nie ma łóżka. Przypominam sobie o drewnianej szopie stojącej nieopodal. Już po kilku chwilach zabieram się do przeszukiwań tego przesiąkniętego wilgocią miejsca. Otwarte drzwiczki, oprócz mnie, wpuszczają tylko odrobinę światła; w szopie nie ma okien. Wśród walających się tu i ówdzie rupieci, spostrzegam w kącie po drugiej stronie pomieszczenia coś białego. Zaciekawiony wysilam wzrok i podchodzę bliżej wolno omijając przeszkody pod nogami (nie jestem pewien, co omijam, gdyż panuje tu niemal absolutna ciemność; tylko to coś białego odbija resztki wpadającego światła i skupia moją uwagę). Mozolnie docieram na miejsce i wyciągam przed siebie rękę. Są to, powrzucane chaotycznie, jedne na drugich, sterty płótna. Zabieram je wszystkie na dwór. Wychodząc, spostrzegam ułożony za drzwiami nieduży młynek.
Po dokładnym przyjrzeniu się im na zewnątrz, domyślam się, czemu płócienne worki służyły: młynek oraz ubrudzone białym pyłem worki wskazywały, że ktoś używał ich do przechowywania przemielonego zboża.
Okrągły księżyc wychyla się przez chwilę zza chmury, by po chwili znowu zniknąć za obłokiem. Zabieram znalezisko ze sobą do chaty. Ogień zadomowił się już tutaj na dobre; od progu wita mnie kojące ciepło. Obok paleniska na podłodze, ze znalezionych worków ścielę sobie miejsce do spania. To nic, że upszczyłem się cały mąką.
Robi się coraz cieplej.
Zdejmuję kurtkę i składam na pół, a potem jeszcze raz na pół; posłuży mi za poduszkę. Czuję się rozluźniony, słyszę tylko strzelanie palonej brzozy w kominku i własny oddech - coraz płytszy i wolniejszy.
Moje wyobrażenia z wolna przenikają się ze snem; jeszcze chwilka i wciągnie mnie zupełnie. Upragniony sen wreszcie nadchodzi...
Kiedy teraz to wszystko sobie przypominam, nie jestem w stanie określić, ile czasu upłynęło, nim sen zmógł mnie na dobre; kiedy jawa, wyobraźnia i senny koszmar zmieszały się ze sobą, tworząc świat, w którym nie byłem już w stanie dalej, tak pewny siebie, poruszać się. Wiem natomiast, że sen przyszedł nieoczekiwanie, wyrywając mnie z tej sielanki, jak uderzenie pioruna, wciągając mnie w swoje macki. Moje przedsenne wyobrażenie to swego rodzaju wstęp do sennej pułapki.
W kominku dawno musiało już wygasnąć, bo nie żarzy się nawet popiół. Stoję pośrodku głównego pokoju; światło księżyca wpada przez okna z jeszcze większą intensywnością; wszystko widzę wyraźnie. Wypuszczam z ust obłok pary i obserwuję, jak unosząc oddala się ode mnie. Podchodzę do okna i spoglądam na księżyc: ogromny i nabrzmiały, świeci jasną, już nie żółtą, a krwistoczerwoną poświatą. Stoję, skąpany w jego krwawym blasku czując, jak wstrząsa mną dreszcz. Nie jest mi zimno - zupełnie, jakbym czegoś się bał. Nie wiem, czego, i wolę nie wiedzieć.
Jest mi duszno; potrzebuję zaczerpnąć świeżego powietrza, ale boję się wyjść na zewnątrz. Ten irracjonalny strach trzyma mnie w chacie - tu czuję się bezpiecznie. Spostrzegam, że stoję na bosaka. Zniknęły też kurtka, służąca mi za poduszkę oraz płócienne worki, na których spałem. Miejscami drewniana podłoga skrzypi jeszcze bardziej przeraźliwie niż dotąd z każdym kolejnym krokiem. Drzwi do pokoju, w którym znalazłem zapałki są zamknięte (nie pamiętam, abym je zamykał); ważę w dłoni klamkę i otwieram je, wsłuchując się w dźwięk od lat nienaoliwionych zawiasów... Niczego godnego uwagi tam nie znajduję; pomieszczenie jest niemalże zupełnie puste - wychodzę więc zeń szybko.
Na drugim końcu chaty dostrzegam niewielką ciemną plamę na podłodze. Podchodzę bliżej: otwarte drzwiczki odsłaniają zejście do piwnicy.
Dlaczego wcześniej tego nie zauważyłem?
Zbliżam się aż ku krawędzi; widzę tylko niewyraźny kontur schodów wiodących w dół. Drzwiczki odsłaniają nieprzeniknioną ludzkim wzrokiem ciemność; światło księżyca nie ma tam wstępu. Patrzę i widzę tylko otchłań; nasłuchuję, jakbym spodziewał się coś usłyszeć. Czuję, jak napięcie z każdą chwilą rośnie, jakby lada chwila coś miało się wydarzyć.
Z transu i bezowocnego patrzenia w głąb piwnicy, wybijają mnie czyjeś kroki, dobiegające z zewnątrz: jednostajny, szybki chrzęst śniegu, dokładnie taki, jakby ktoś po nim szedł... Nie wiem, co robić; myśli kłębią mi się w głowie. Otwarta klapa w podłodze to moja jedyna droga ucieczki z tego miejsca. Kroki słychać coraz wyraźniej. W popłochu schylam się ku wejściu do tej przeklętej jamy, stopę usiłując postawić na pierwszym stopniu (jeszcze nigdy nie schodziłem po schodach w takich ciemnościach, tym bardziej w tak szybkim tempie). Bosymi stopami schodzę coraz niżej, szczebel po szczeblu. Mam wrażenie, że nie zdążę się schować; że ktoś, kogo nie znam, i kogo nie chciałbym poznać, w każdej chwili może wejść do środka. Słyszę jak serce wali mi w piersi. Zanurzam się już całkowicie w ciemności sięgając prawą ręką po klapę i zamykając ją za sobą. Dopiero kiedy stoję już obok schodów na dole, dobiega mnie dźwięk najbardziej przeraźliwy ze wszystkich, jakie dotąd słyszałem: przeraźliwa melodia otwierających się frontowych drzwi.
Kto tu u licha jest? Właściciel?
Następnie słyszę kolejno: stukot uderzanych o podłogę ciężkich butów, a następnie trzask zamykanych drzwi - temu ostatniemu towarzyszy chrobot przekręcanego kluczem zamka.
To w tych drzwiach był jakiś klucz?...
Stukot i towarzyszące mu skrzypienie podłogi słychać coraz bliżej. W mroku wycofuję się tyłem od schodów którymi zszedłem, patrząc, czy ktoś nie otwiera drzwi nade mną. Odwracam się i wyciągam przed siebie ręce, idąc na oślep przed siebie. Pod bosymi stopami wyczuwam zmarzniętą ziemię - nie ma tam wylewki ni drewnianej podłogi. Po paru krokach niechcący kopię do czegoś, omal nie wywracając się, cudem łapię równowagę; to coś dużego, sięgającego mi ponad kolana, co ani drgnie, ja zaś z trudem opanowuję się, by nie wydać nawet jęku z ust. I w tym momencie zapala się światło: blask małej, silnie świecącej żarówki podrażnia mi wzrok, oślepiając mnie; nie jestem w stanie otworzyć oczu, ale zmuszam się do tego.
W tym domu jest prąd? I zdaje się, że ktoś ma zamiar zejść do piwnicy...
Nie słychać już kroków, a drzwi nade mną nadal pozostają zamknięte. Patrzę na nie, pozwalając, by wzrok przyzwyczaił się do światła. Odwracam się w kierunku, w którym wcześniej zmierzałem... i staję jak wryty. Mija parę sekund, zanim dociera do mnie to, co widzę. Powoli moim oczom maluje się obraz tak przerażający i chory jednocześnie, tak szalony i abstrakcyjny zarazem. Żołądek podchodzi mi do szyi. Przedmiot, w który kopnąłem, to ogromna ustawiona na środku niewielkiej piwnicy wanna. Wewnątrz niej znajdują się dwa nagie, pozbawione głów oraz dłoni kobiece torsy zalane czymś, jakąś cieczą, wypełniającą ogromną wannę po brzegi i zakrywającą oba ciała. Czuję, jak wpadam w szok, jak dygoce moje ciało. Ledwie powstrzymuję krzyk w gardle; chyba tylko strach i silna wola wydostania się z tego miejsca sprawiają, że nie krzyczę.
Nasuwa mi się mnóstwo pytań: gdzie ja w ogóle jestem? co to za ciała w wannie i kto jest na górze? a wreszcie: co zrobi, jak mnie tu najdzie i odkryje, że znalazłem jego tajemnicę?
W panice rzucam wzrokiem na lewo i prawo, lustruję pomieszczenie. Spostrzegam, że jedna ze ścian jest zakryta płócienną zasłoną. Rozpoznaję worki na których położyłem się niedawno spać. Uchylam je: za nimi znajduje się niewielka wnęka z regałami ustawionymi przy ścianie. Na regałach stoją słoje czymś wypełnione. Między regałami, a kotarą z materiału jest niewiele miejsca - dość jednak, by zasłonić jeszcze coś bądź kogoś. Zaciągając zasłonę słyszę odgłos otwieranych drzwiczek do piwnicy i bicie własnego serca. Stoję za płócienną zasłoną w bezruchu i absolutnej ciszy obserwując wzburzony, bezwładnie kołyszący się materiał.
Boże, spraw, by ten ktoś tu nie zajrzał.
Przez chwilę nic się nie dzieje, aż wreszcie coś - z głośnym łoskotem - uderza o podłogę w piwnicy obok zejścia i słyszę czyjeś kroki po stopniach; wzdrygam się na dźwięk tego hałasu. Stoję maksymalnie dociśnięty do regału, wyczuwając jeden ze słojów pod opuszkami palców. Niemal w ostatniej chwili spostrzegam wystające mi spoza płóciennej kotary palce u stóp. Obracam je więc na boki, starając się jednocześnie oddychać jak najwolniej i płytko, by nie poruszyć zasłoną.
Ten ktoś jest na dole - zgaduję, że to osoba odpowiedzialna za znalezienie się dwóch ciał w wannie obok. Osobnik nie zabawia tam długo; słyszę tylko jakieś szmery, jakby coś ciągnął po podłodze. Potem kilka następujących po sobie uderzeń siekiery. Na końcu wbija siekierę w coś. Duży pień? Wychodzi z powrotem na górę, skąd dochodzi trzask zamykanych drzwi. Stoję w bezruchu, jak zamrożony w przestrzeni i w czasie. Skupiam całą uwagę wyłącznie na oddechu: liczę każdy lodowaty haust powietrza i każdy wydech starając się poukładać myśli. Do głowy nie przychodzi mi, że to tylko senny koszmar. Nie wiem, co znajduje się teraz po drugiej stronie zasłony, więc boję się ją rozchylić. Światło nadal się pali. Postanawiam definitywnie nie ruszać się z miejsca - w chwilę później gaśnie światło i zapada absolutna ciemność. Wyciągam przed siebie bose stopy, by mogły już wystawać spoza kotary – mojej tarczy przeciw sennej grozie; zasłony, kryjącej za sobą groteskową makabrę, wykraczającą daleko poza horyzonty sennej wyobraźni.
I wtem do palców u mych stóp dopływa coś ciepłego i lepkiego, leniwie sączącego się po zmarzniętej ziemi - wprost do mnie.
W ciszy wyczekuję, aż koszmar się skończy...
Przed świtem
1
Ostatnio zmieniony ndz 18 maja 2014, 21:38 przez Mister Magister, łącznie zmieniany 2 razy.