Zguba [realistyczne fantasy]

1
Wulgaryzmy
Szeptownicy: Zguba.
Autor: Piotr Grochowski


– Nie do uwierzenia, psiakrew – warknął Logan Zolt zatrzymując się i kręcąc głową. Pierścienie wplecione w jego długą czarną brodę zabrzęczały, uderzając o siebie – Mógłbym przysiąc, że dzisiaj już byliśmy wśród tych skał. Wygląda na to, że się zgubiliśmy.
– Nie może być, drogi przyjacielu… – Dobiegł go zza pleców niski głos.
Logan odwrócił głowę, zmrużył oczy i spojrzał na swojego towarzysza.
Potężny Solosjanin badał wzrokiem okolicę. Prawie w całości wygoloną głową kręcił na boki, a pozostawione na potylicy trzy długie warkocze obijały mu się o ramiona. Na jego skórze, kolorem przypominającej dębową korę, nie było śladu potu. A dzionek był wyjątkowo parny.
„Cholerny smagły dzikus z pustynnego, zapomnianego przez bóstwa kraju”, pomyślał o nim Logan, kiedy spotkali się pierwszym razem. Czas pokazał, jak bardzo się mylił. Czas potrafi zmienić wszystko. Amhar Idr Tyllos z krain oddających cześć Słońcu. Dla towarzyszy na cesarskich ziemiach po prostu Amarant. „Pewnie jest jakimś księciem lub co najmniej spadkobiercą potężnej starożytnej rodziny, a jego pojawienie się po północnej stronie Żelaznych Gór było zapewne jakimś kaprysem lub może honorową misją. Taaa... I tak mi nigdy nie powie, jak jest naprawdę”.
Uśmiechnął się pod nosem i rzucił pogodnie:
– Cieszy mnie niezmiernie, że nabierasz naszych zwyczajów, ale drwiny nadal słabo ci wychodzą, Am.
Ciemnoskóry mężczyzna uniósł brwi, wyrażając zdumienie.
– Ależ chyba źle mnie zrozumiałeś. To nie był żart, ani nawet jego próba. Kroczę spokojnie, w ślad za tobą, wszak znajdujemy się w górskim terenie. Księgi wyraźnie mówią, iż krasnoludowie od zarania dziejów posiadają niezwykłą więź z Matką Gór, będąc jej najukochańszymi dziećmi. – Przy ostatnim zdaniu Amarant lekko się skłonił, jakby oddając hołd.
Logan parsknął:
– I założyłeś, że ja, Dziecię Gór, nijak nie zabłądzę? – Cmoknął i dorzucił: – Cóż, widać, jako kompan trafił ci się, drogi przyjacielu, krasnolud niepasujący do tego wzniosłego obrazu.
Solosjanin milczał, więc Logan kontynuował:
– Nie każdy z nas urodził się w Żelaznych Górach. – Mówiąc to, skierował swój wzrok na południe. Potężny łańcuch górski, zasłaniając połowę nieba, wznosił się nad sosnowym lasem, w którym się znajdowali. – I nie dla każdego Matka Gór była szczodra w cudownych Darach. A opowieści, co to do was dotarły daleko na Południe, trzeba umiejętnie analizować i odzierać z legend.
Zapadła cisza. Krasnolud zamyślił się.
– Nie chciałem cię smucić, przyjacielu – zaczął Amarant.
– Ach, dajże spokój, Am. – Przerwał mu Logan, wyraźnie rozbawiony, a drobna cząstka nostalgii i wspomnień zniknęła w jednej chwili. – Nie gadaj głupstw. Nie jestem smutny – dodał i zmarszczył brwi – ale zaczynam być z lekka zaniepokojony. Pora już późna, a zbiera się na deszcz. Jak nie odnajdziemy szlaku, przyjdzie nam spędzić tutaj noc.
– Orkowie...
– W rzeczy samej. – Logan Zolt oparł dłonie na stalowej głowicy nadziaka. – To ich teren i ich ukochana pora. Zaklinaj swoje Słońce, by jak najdłużej stało na nieboskłonie, a ja spróbuję zasłużyć, choć w minimalnym stopniu, na miano Dziecięcia Gór.


***


Amhar Idr Tyllos był kontent. Nareszcie to, czego uczono go od najmłodszych lat w rodzinnych stronach, odnalazł tutaj, w kraju rządzonym przez cesarza.
„Promienie słoneczne potrafią dotrzeć prawie w każdy zakątek świata, by ogrzewać ludzkie ciało, duszę i serce. A tam, gdzie jest to niemożliwe, czyny ludzkie potrafią przenosić moc promieni słonecznych”, powtórzył w myślach słowa wędrownych mędrców.
Ktoś potrzebował pomocy, więc wyruszyli. Komendant nie wspomniał o żadnej zapłacie i, choć wielu kompanów z Roty mówiło o tym, że wynagrodzenie nie zawsze widać na pierwszy rzut oka, dla Amhara było to nieistotne. Ktoś potrzebował pomocy.
Ingo z Geinriz, wasal Vernariosa von Hortz, zasiadającego na książęcym tronie Sudlandu , zaginął w skalistym terenie na północ od Żebraczej Połoniny. Rycerz ze swoim pocztem, liczącym prawdopodobnie pięć osób, odłączył się od sił prowadzących rajd przeciw orczym zwiadowcom. Nie znaleziono zwłok, a szlachcic był wysoko urodzony, więc zarządzono poszukiwania. Chętnych do nadstawiania karku było jednak niewielu, wszak w okolicy przemieszczały się spore siły wroga, a cesarscy szpiedzy wspominali ponoć, jakoby czarnoksiężnicy od Wrońca byli widziani w pobliżu.
Amhar nie miał w zwyczaju narzekać na zmęczenie, deszcz i duchotę, która następowała przed gwałtownymi górskimi burzami i po nich. Nocą bywało naprawdę zimno, ale ta zmienność temperatur była czymś, do czego przywykł.
Trzeci dzień poszukiwań zastał ich u wylotu małej skalistej doliny, pośród szczelin i przedziwnych kamiennych tworów przypominających stworzenia z bajek i koszmarów. Od poprzedniego dnia, gdy Logan stwierdził, że zgubili drogę, niewiele się zmieniło. Starali się wędrować na północny wschód, trzymając się planu, tyle że tak po prawdzie, nie do końca wiedzieli, gdzie dokładnie się znajdują. Ostatniej nocy słyszeli granie tarabanów – orkowie byli blisko. Cały dzisiejszy dzień padało, wiatr niósł od gór ciemne, nisko zawieszone chmury.
Logan Zolt był doskonałym towarzyszem. Inni psioczyliby na pogodę i niewygody, on potrafił śmiać się w deszczu lub spiekocie i drwić z bolących nóg. Chociaż, jak Amhar podejrzewał, wytrwałych krasnoludów zapewne nigdy tak naprawdę nie bolały nogi. Jego kompan zmartwił się trochę zgubieniem szlaku, ale Solosjanin nie przejmował się tym. Przecież boginie i bogowie, którym wytrwale składa się podarki i których imiona wyśpiewuje się w modlitwach, koniec końców zawsze są przychylni.
Na ślad rycerza natrafili wieczorem. Znaleźli go w skalnej niszy. Rannego, ale umiejętnie opatrzonego przez giermka – jedynego sługę, który ocalał z całego pocztu.
Krasnolud odbył krótki zwiad i zaproponował pozostanie w tym miejscu na noc. Zagubieni przetrwali w kryjówce, wedle ich słów, dwa dni. Nocny marsz byłby samobójstwem, ale za dnia sprawy powinny wyglądać o wiele lepiej.
Wartowali na zmianę. Znów słychać było dudnienie bębnów. Po północy Amhar nie obudził Logana i trzymał straż aż do świtu, wiedząc, że jego przyjaciel musi być w pełni sił. O siebie się nie martwił – był wystarczająco wypoczęty.
Po prostu siedział plecami oparty o skałę, z dłońmi zaciśniętymi na drzewcu swojej scythe , i czuwał.


***

Logan Zolt odpalił kleur, błękitny znacznik przygotowany przez Zwierzomysła na takie właśnie okazje. Kolorowy dym uniósł się wąską strużką. Myszołowy, których oczyma czarodziej potrafił śledzić górski teren, powinny bez problemu odnaleźć miejsce, gdzie przebywali. Władca chowańców był w tej sytuacji jedynym możliwym wsparciem.
Myszołowy wykonały swoje zadanie. Do skalistego wzniesienia, gdzie czatowali krasnolud, Solosjanin, rycerz i jego giermek, po około dwóch godzinach dotarł ptak. Duży, czarny kruk o imieniu Vincenzo przyniósł wiadomość. Krasnolud wydobył zwitek papieru ze skórzanego pokrowca przywiązanego do ptasiej nogi. Nie obyło się bez problemów.
– Widziałeś to, Am? – warknął Logan, gdy kruk dwukrotnie próbował go dziobnąć. – Mam nadzieję, że mnie wesprzesz, jak wezmę Zwierzomysła w obroty. Powinien lepiej się postarać w kwestii tresury. To pierzaste straszydło nie do końca chyba rozpoznaje przyjaciół i wrogów.
– Jasnym jest, że kruk nie jest niczemu winien – zawyrokował Amhar. – Jeszcze nie został nań wykonany rytuał. To po prostu zwykłe, acz bardzo mądre i dosyć charakterne stworzenie.
– Oczywiście, że to nie jego wina – sapnął Logan i spojrzał na ptaka z wściekłością. – W innym przypadku już dawno skręciłbym mu łeb.
Amhar delikatnie dotknął dłonią głowy Vincenza. Ten najpierw zaskrzeczał, a po chwili wydał z siebie dziwny odgłos. Krasnolud nie był pewien, ale przypominał mu on jakieś niewyraźne słowa.
– Zwierzomysł uczy go gadać, zamiast wpoić mu podstawy. – Logan westchnął i obejrzał skrawek papieru, który chwilę wcześniej rozwinął. – Idealnie – mruknął z zadowoleniem. – Mam wskazówki, jak dotrzeć do naszego szlaku i do punktu spotkania.
– Orkowie? – Solosjanin zawiesił głos.
– Są w tamtej dolinie. – Krasnolud wskazał dłonią kierunek. – Jest spora szansa, że ich unikniemy. – Potarł dłonią bok wygolonej głowy. – Tylko szybko i sprawnie, i po robocie.
– Mam im coś odesłać?
– Tylko potwierdź, że wszystko jest dla nas jasne.
Kiedy Amhar zajął się pisaniem wiadomości zwrotnej, Logan zbliżył się do rannego. Ingo z Geinriz mógł chodzić i był przytomny, ale wyglądał kiepsko. Miał paskudne obrażenia. Stracił prawe ucho, a rana ciągnęła się przez policzek aż do ust. Rycerz nie mógł mówić prawie wcale, wybełkotał tylko podziękowania, gdy się spotkali wczorajszego wieczora. Teraz porozumiewał się wyłacznie ruchami głowy.
– Musimy iść. – Krasnolud powiedział to wolno, patrząc w oczy szlachetnie urodzonego. – Wiem, że dacie radę, panie, tylko żeby było łatwiej, słuchajcie, co do was mówię. Przez całą drogę. I wszystko dobrze się skończy.
Szlachcic ze zrozumieniem pokiwał głową, później ruchem podbródka wskazał na swojego sługę. Logan uśmiechnął się delikatnie.
– I jemu też nic nie będzie. Dobrze się wami opiekował. Nie minie go nagroda, jak mniemam. – Spojrzał na chłopaka. Miał z czternaście wiosen, piętnaście najwyżej. Na jego twarzy widać było zmęczenie, ale w oczach tliły się iskierki zawziętości. – Dobry materiał na rycerza.
Ingo z Geinriz odetchnął pełną piersią i pojaśniał na twarzy. Potaknął.
– Hm... – odezwał się Amhar, a kiedy krasnolud spojrzał w jego kierunku, dokończył: – Czy życzysz sobie sam odesłać naszego Vincenza?
– Ach, weź sprzed moich oczu tę pokrakę! – warknął Logan Zolt. Miał zamiar dorzucić jeszcze jakieś przekleństwo, wstrzymał się jednak, popatrzył na rycerza i jego giermka, po czym przeniósł wzrok na Solosjanina. Kruk przycupnął na ramieniu potężnego wojownika. Krasnolud dokończył spokojniej:
– Albo po prostu wypuść naszego przyjaciela. Niech bezpiecznie wraca do domu. Nas czeka trudniejsza przeprawa. Ale cel mamy ten sam.
– Prawda. – Amhar rozciągnął usta w uśmiechu.

***


Pod koniec dnia lało już niemiłosiernie. Vant do spółki ze swym ziomkiem Bluiusem, zrzucali na świat i na swoich podopiecznych olbrzymie ilości wody. I na nic zdawały się modły i błagalne dary. Żeby być sprawiedliwym, Ivko zwany Bieluchem musiałby jednak przyznać, że zwracał się do Patronów poprzez modlitwę dawno temu. Zbyt dawno, widać. Ivko mókł w oczekiwaniu na czwórkę wędrowców. I przeklinał pod nosem. Sprawy układały się nie po jego myśli, właściwie nie po myśli wszystkich Szeptowników. Ich bitewny czarodziej Skwar udał się do stolicy, wykonując kolejną ze swoich tajemniczych misji. Ich drużynę zwiadowców, ludzi doskonale obeznanych z trudnym terenem, przejął na pewien czas rozenbroński możny. Przydaliby się podczas poszukiwań, oj, przydali. Ich...
„Ech, zamknij się”, skarcił sam siebie w myślach, „przecież poszukiwania zakończyły się sukcesem, a dobrą stroną cholernej całodziennej ulewy jest całkowity brak jeszcze bardziej cholernego słońca”. Słońca, które tak dotkliwie szkodziło jego mlecznobiałej skórze. Pokręcił głową i przeklął w duchu. „Cóż począć, z wiekiem wyłazi ze mnie zrzęda i pesymista”.
Stojący z lewej Zwierzomysł wydał jeden ze swoich dziwacznych, ptasich odgłosów, a gdy Ivko spojrzał nań, ten wskazał ruchem głowy na rząd drzew po przeciwnej stronie polanki. Wyszli spomiędzy nich czterej ludzie. Było jeszcze na tyle widno, że można było dostrzec malujące się na ich obliczach dobre samopoczucie. A przynajmniej na twarzach dwóch z nich.
Niski i przysadzisty Logan Zolt człapał w ciężkich butach, a mokre kołtuny na czubku jego wygolonej głowy, zwykle zadziornie sterczące w górę, przyklapły i śmiesznie przywarły mu do lewej strony czaszki. Ivko prawie uśmiechnął się na ten widok. Krasnolud rechotał rozbawiony czymś, co usłyszał od idącego obok wysokiego i ciemnoskórego Amaranta. Uśmiechnięty Południowiec w lewej dłoni trzymał drzewce swojej broni wyposażonej w dwa ostrza – dziwacznej i śmiertelnie niebezpiecznej scythe. Prawym ramieniem wspomagał rycerza idącego obok ociężałym krokiem. Szlachcic był ranny, ale – jak wspomniał w swoim liście Amhar – rana nie zagrażała jego życiu. Był po prostu piekielnie zmęczony. Z tyłu za mężczyznami snuł się kilkunastoletni chłopak, zapewne sługa rycerza. Niósł na ramieniu tobołek i długi miecz w zdobionej pochwie.
Wyszli im na spotkanie, on i trzech tarczowników od Hagenduffa, chłopaków ubranych w skórzane bojowe kubraki. Spotkali się pośrodku polany obok dwóch potężnych omszałych głazów.
– Witam wesołą kompanię – odezwał się Ivko Bieluch, głośno, starając się przekrzyczeć deszcz szumiący pośród drzew. – Jak na jebanym radosnym letnim jarmarku, co?
Zolt zrobił głupią minę, a Amarant w momencie przestał się uśmiechać i pospieszył z wyjaśnieniami:
– Ależ, panie rotmajstrze , nie śmielibyśmy tracić koncentracji, gdyby w okolicy nie było bezpiecznie.
Tym razem to Ivko wykrzywił usta i zamrugał oczami, z których wyzierał całkowity brak zrozumienia.
– No tak, niezbyt jasno się wyraziłem – stwierdził Amarant. – Chodzi o to, że kilkadziesiąt kroków na północ spotkaliśmy Dantariego, a on zarzekał się, że teren jest bezpieczny...
– Więc – mruknął krasnolud – Am postanowił zabawić nas rozmową, bo przez cały dzień wędrowaliśmy w ciszy, coby nie wkurwić orków wałęsających się przed nami, za nami i obok nas.
Ivko odetchnął głęboko i nie odezwał się. Przeniósł wzrok na twarz szlachcica. Gestem przywołał tarczowników. Dwaj z nich ujęli rycerza pod ramiona.
– Witaj, szlachetny panie. – Ivko lekko skłonił głowę. – Szczęśliwy jestem, mogąc cię ujrzeć... żywym.
Szlachcic skinął, delikatnie przymykając powieki. Przemoczony opatrunek na jego twarzy wyglądał paskudnie.
– Jestem rotmistrzem Szeptowników, grupy najemnych, której przewodzi... Komendant. A zwą mnie Ivko Bieluch.
Kolejne skinienie.
Ruszyli w stronę południowego krańca polany.
– Teraz już będzie łatwiej. Orkowie nie ruszą w dół doliny, nasz szlak jest bezpieczny. Jest nas także więcej. Mam w lesie strzelca i jeszcze dwóch chłopaków od tarcz. – Ivko zasypywał rycerza krzepiącymi, jak mniemał, informacjami, pamiętając słowa Komendanta. Szlachetnie urodzony Ingo z Geinriz był cenny dla swojej rodziny. Im lepiej się poczuje podczas ratunku i im więcej dobrego powie na temat swoich wybawców, tym więcej złota pojawi się w skarbczyku Roty. Rotmistrz pamiętał też, by uważnie wyrażać się w kwestii ich magika. Wszak szlachta sudlandzka, z której pochodził rycerz, była wierna cesarskiej władzy, a ta oficjalnie piętnowała sztuki czarodziejskie. Więc dokończył: – A tam, pod lasem, to nasz ptasznik i treser. Specjalista od przekazywania wieści, by tak rzec.
Giermek, słysząc to, delikatnie się uśmiechnął. Ivko mrugnął do niego okiem i ucieszył się w duchu: „Ha, nawet i chłopaka udało się rozweselić. Coś takiego… Może jednak nie czeka mnie, na starość, zgorzknienie” …
Trzask! Dźwięk gruchotanych kości.
Ivko Bieluch rozejrzał się zdumiony. Tarczownicy podtrzymujący szlachcica zachwiali się. Jeden z nich zatoczył się w lewo, chwytając dłońmi za czoło, drugi dziwacznie przylgnął do rycerza.
– Kurwa! – Rotmistrz zrozumiał, co się wydarzyło, ale nie potrafił pojąć dlaczego. Szarpnął za głownię miecza.
Zaatakował ich Ingo z Geinriz.
Z niespodziewaną szybkością i niewytłumaczalną, biorąc pod uwagę okoliczności, siłą cisnął trzymanym tarczownikiem dobre kilka metrów w bok. Odwrócił się i wyszarpał ostrze miecza z pochwy trzymanej przez zaskoczonego giermka. Chłopak potknął się i runął na mokrą trawę.
Pierwszy cios spadł na ogłuszonego tarczownika, wciąż przyciskającego ręce do głowy. Rycerz odrąbał mu dłoń w nadgarstku i trafił go w szyję. Krew chlusnęła dookoła. Drugie uderzenie było wymierzone w Amaranta.
Południowiec przyjął cios na jedno z ostrz. I skontrował – grzmotnął przeciwnika drzewcem, celując w głowę. Łup! Ale trafiony nawet nie zwolnił, jakby nie poczuł uderzenia. Dwa kroki dalej dopadł krasnoluda.
Logan uniknął zamaszystego ciosu, odchylając się w lewo. W tym czasie Amarant wyprowadził kolejne trafienie w głowę Ingo z Geinriz.
I nic.
Krasnolud ustawił się odpowiednio i był gotów do śmiertelnego uderzenia młotem. Zamierzył się.
– Nie... zabijaj!!! – rozdarł się Ivko Bieluch.
Chrup! Nadziak trafił rycerza w okolice lewego kolana, a impet ciosu podciął mu obydwie nogi. Zolt wskoczył przewróconemu na pierś i trzymając broń za stylisko dwiema rękami, przytknął mu je do szyi. Amarant stanął butem na prawej dłoni pokonanego.
Ivko podbiegł i otworzył usta, pochylając się nad twarzą leżącego. Oblicze zupełnie bez wyrazu. I te oczy... Przeklęte oczy: puste, zimne i jakby pozbawione życia.
Nagle ktoś zawył nieopodal.
Rotmistrz przetarł mokrą twarz i odnalazł wzrokiem Zwierzomysła. Czarodziej wił się na ziemi, krzycząc z bólu. Próbował coś powiedzieć, ale nie był w stanie.
– Co? – Ivko ruszył w jego stronę. – Co się dzieje, do cholery?
Zwierzomysł jęknął, wyprężył się, z ogromnym wysiłkiem uniósł się na łokciu i wrzasnął:
– Czar... no... księż... nik!!! Kurwaaa!!!
Ivko zamrugał z niezrozumieniem, szukając niebezpieczeństwa. I nagle spostrzegł, że całą polanę zaczynają wypełniać kłęby czarnej mgły. Logan Zolt klął, któryś z tarczowników wrzeszczał, a Zwierzomysł nadal wydawał z siebie jęki bólu.
Zrobiło się zupełnie ciemno, deszcz wydawał się dziwnie ciepły, a nogi stały się niezwykle ociężałe.
„Myśl, Bieluchu. Albo módl się chociaż” …
Wtedy do uszu rotmistrza dotarł śpiew. Głos był niski, przy tym niezwykle czysty. I przywodził na myśl odległe, egzotyczne kraje. „Amarant?”
Przez ciemność zaczęło przebijać się światło o niezwykłych promieniach, jakby pośrodku polanki zrodziło się miniaturowe słońce. Niebawem dostrzec można było postacie. W centrum światła znajdował się rosły Południowiec. Śpiewał, zapewne modląc się. Krasnolud przycupnął obok, nadal unieruchamiając wijącego się na trawie szlachcica.
– Chłopak, głupcy... – Głos Zwierzomysła dobiegał gdzieś z oddali. – To ten cholerny gówniarz.
Ivko dostrzegł giermka na krawędzi światła i mroku. Młodziak wyglądał na wściekłego, twarz miał zaciętą, a jego oczy płonęły nienawiścią. Klęczał, a w dłoniach... W dłoniach ściskał pęki czarnych piór.
Rozrzucił je, wykonując szeroki ruch ręką.
W miejscach, gdzie pióra spadły na mokrą pogniecioną murawę, pojawiły się przedziwne kształty, jakby stworzone z dymu. Wyginały się, raz w jedną, raz w druga stronę. Pośród oparów unosiły się drobinki czarnego pierza. Nawet Ivko, choć niewyuczony w czarodziejskiej sztuce, wyczuł w powietrzu niezwykle silną mroczną aurę. W następnej chwili widmowe postaci przeistoczyły się w ludzi – niskich i wychudzonych. Ich kończyny, tułowia i głowy owinięte były kawałkami czegoś, co przypominało czarne bandaże.
Ivko Bieluch zamarł. Jego całe ciało ogarniała dziwaczna niemoc, a deszcz tłukł niemiłosiernie. Rotmistrz pokręcił głową i przetarł oczy wierzchem dłoni.
Istoty rzuciły się do ataku.


***


Głowica młota bojowego z chrzęstem zagłębiła się w czaszce ostatniego ze straszydeł. Tak to przynajmniej wyglądało. Logan Zolt splunął pod nogi i zdjął stopę z piersi istoty odzianej na czarno. Dotknął swojej twarzy, pokrytej licznymi ranami zadanymi przez przeklęte czarne pióra, i rozejrzał się.
Deszcz jakby zelżał, ale padał nadal. Po magicznej mgle nie było śladu, ale światło dnia już dawno zniknęło. Nad okolicą zapanowała noc. Niezwykły czarodziejsko-modlitewny blask bijący od piersi Amhara bladł już, co uspokajało krasnoluda. „Znać, że wrogów nie ma w pobliżu, a zwycięstwo jest nasze”.
Bez Solosjanina mogło być z nimi krucho. Logan nie wierzył w żadne z bóstw, a każde nadnaturalne działanie uznawał za sprawkę czarodziei. Co prawda Amarant zarzekał się, że magiem nie jest, jeno sługą Słonecznej Bogini, ale krasnolud pozostawał nieprzekonany.
Pal licho jak, ale to coś jakby światło słoneczne przywołane przez Solosjanina, poważnie osłabiło czarnoksiężnika i spowolniło jego sługi. Dwóch nawet unicestwiło. Resztę musieli zrobić stalą i pięściami. Pokraczne, wychudłe stwory atakowały, wręcz rzucając przed siebie ostrymi jak sztylety piórami, próbowały pochwycić członków Roty w objęcia. Zrobił się niezły bajzel. Teraz dobre dwa tuziny pokonanych wrogów leżały na zrytej stopami murawie.
Krasnolud szybko zlustrował okolicę i ocenił sytuację. Ich rotmajster, Bieluch, oparł się plecami o jeden z głazów na środku polany – jego blada skóra zdawała się jeszcze bielsza niż zwykle. Był lekko ranny w lewą rękę, pomagał mu jedyny ocalały tarczownik. Amhar nie odniósł żadnej kontuzji – jak zawsze. Trzech pozostałych chłopaków od tarcz nie przeżyło, jednego dorwał wcześniej rycerz. „Psiamać”. Ten szlachetnie urodzony drań leżał kilka metrów od głazów – Logan trzasnął go porządnie, jak tylko zaczęła się przeprawa z mrocznymi.
„Ciekawe, czy nie zrobiłem tego za mocno”, zastanowił się. Wściekłość, którą wtedy czuł, teraz wyparowała. Podrapał się po głowie. Prawie zaczął się tym martwić, kiedy jego wzrok padł na czarnoksiężnika.
Nad ciałem chłopaka pochylały się dwie postaci: ich mag Zwierzomysł, władca Chowańców, i ich strzelec – Dantari, pół-shaeid z Metinny. To łucznik załatwił sprawę. Z szyi mrocznego czarodzieja sterczała strzała.
Logan ruszył w kierunku dowódcy. W międzyczasie do omszałych kamieni zbliżyli się także Amarant i Dantari. Mag nadal badał ciało czarnoksiężnika.
Ivko Bieluch mrużył oczy i poprawił przemoczony kapelusz.
– Koniec?
– Na to wygląda – odezwał się Dantari.
– Czarny?
Strzelec pokręcił głową, a rotmajster wykrzywił usta.
– Nie było czasu, szefie – mruknął pół-shaeid, próbując się usprawiedliwić. – Zwierzomysł mówi, że to i dobrze, bo cholera wie, co jeszcze mógł na nas rzucić.
– Niby racja – odezwał się Logan.
– Stworzenia nocy. – Amhar kucnął, złożył dłonie i przytknął końcówki palców do czubka nosa. – Szybkie, zręczne i... niepokojące.
Krasnolud fuknął z niezrozumieniem:
– Chlastałeś je aż miło, Am. Zresztą ja też jakoś nie miałem problemów.
– Zamilcz, Zolt – rzucił Bieluch. – Inni nie mieli tyle szczęścia. – I dodał: – Lepiej mów, co z Geinrizem.
– Fakt, kurwa. – Logan zmarszczył brwi. – Trzepnąłem go, ale muszę sprawdzić, jak mocno.
– No to lepiej się dowiedz.
Logan westchnął i ruszył w kierunku miejsca, gdzie leżał rycerz. Nie siląc się na delikatność, odwrócił go na plecy i zaczął oglądać. Szlachcic oddychał. Krasnolud przerzucił mężczyznę przez ramię i zaciągnął go na środek polanki. Potem ruszył do ciał tarczowników i przeniósł je w jedno miejsce. Ze złością uderzył się kilka razy pięścią w wygolony bok głowy, patrząc na oblicza poległych.
„Inni nie mieli tyle szczęścia”. Słowa rotmajstra zabrzmiały mu wewnątrz głowy. „Racja, psiakrew”, pomyślał.
Kiedy wrócił pod kamienne głazy, z Bieluchem i Amarantem rozmawiał Zwierzomysł. Dantari i tarczownik oddalili się dokądś.
– Co z rycerzem? – zapytał. – Wyżyje?
Mag popatrzył na Logana krzywo. I odezwał się:
– Macie iście kamienną pięść, panie Logan. I z podobnego materiału, zdaje się, natura stworzyła wam rozum.
Amhar uśmiechnął się i po przyjacielsku klepnął krasnoluda w ramię. Logan chciał coś powiedzieć, ale Zwierzomysł powstrzymał go ruchem uniesionej dłoni.
– Ale od niewątpliwie istotnych kwestii finansowych ważniejsza wydaje się sprawa tego czarnoksięskiego szpiega.
– Że jak?
– A tak, szpiega. Bo wychodzi na to, że sprytny czarny mag udawał giermka po to, by dostać się do otoczenia szlachetnie urodzonych dowodzących kampanią przeciw Wrońcowi.
– Wysłali go doradcy Corvusa? – zdumiał się Ivko Bieluch. – Bo chyba nie sam Wroniec?
– Nie wiem nic ponad to. Dantari ustrzelił go szybko i precyzyjnie, tak jak był poinstruowany, kiedy idzie o zabijanie magów. – Zwierzomysł odetchnął głęboko i dodał: – Za co zresztą powinniśmy mu wszyscy mocno podziękować. Czarnoksiężnik miał dostęp do solidnej wiedzy i poważnego wsparcia: zastosował Cieniste Przejście, by sprowadzić sobie pomocników, nieźle mi przyłożył na początku, prawie mnie dopadł. – Zamyślił się. – Gdyby nie moje myszołowy, może nie stałbym teraz przed wami. – Pokręcił głową. – No i kontrola umysłowa.
– Rycerz... – Logan pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Z tym może być związany jeszcze jeden problem, ale o tym później, bo i tak nie mamy na to wpływu.
– Wyrazisz się jaśniej, panie czarodzieju? – Krasnolud poczuł się nagle odpowiedzialny za szlachetnie urodzonego Ingo z Geinriz.
Mag skrzywił się z niezadowoleniem i otworzył usta, by odpowiedzieć, ale z lasu dobiegł właśnie wyraźny odgłos nocnego ptaka.
– Zbieramy się. Żwawiej. – Ivko Bieluch podniósł się, wspierając na ramieniu Amaranta. Chwycił swoją broń i zaczął wydawać rozkazy: – Zolt, ruszaj za Zwierzomysłem. Musisz zabrać ze sobą zwłoki tego czarnoksiężnika, obejrzymy go sobie dokładnie, jak wrócimy.
– Nasi tarczownicy...
– Cholera, Zolt, przecież masz świadomość, że nijak nie zdążymy ich pochować.
Krasnolud zacisnął usta.
– Trusso. – Rotmajster wskazał na tarczownika, a ten skinął głową. – I ty, Amarant, zabierzcie rycerza. Idę za wami, a Dantari zamyka. – Odetchnął i dodał: – Oby Trzynastu dało nam bezpieczny szlak.
Logan Zolt splunął. Odszukał zwłoki i zarzucił je sobie na ramię, po czym dołączył do wyruszających. Usłyszał jeszcze, jak Zwierzomysł ustala szczegóły marszu z Ivkiem Bieluchem:
– Będę z przodu – mówił magik. – Postaram się wybrać najlepszą, najszybszą trasę. Jest naprawdę mała szansa, że czarny mógł zawiadomić orków będących w okolicy.
– Ten czarnoksiężnik... To był… hmm… – Rotmajster szukał słowa. – Myślun?
– Tak, tak – potaknął Zwierzomysł i dodał, uśmiechając się: – Tak nazywacie ich za Jalomicą, w krainach Estii. Na cesarskich ziemiach znamy ich raczej jako Opiekunów Myśli lub Władców Umysłów.
– O, to brzmi groźniej… i poważniej…
– Może i tak, ale ten chłopak był młody i spanikował, gdy stało się jasne, że mogę go zdemaskować. Pewnie bym tego nie zrobił, ale przecież nie miał pojęcia, jakimi mocami władam. Był sprytny, ale niedoświadczony. Stąd wniosek, że nie był bitewnym magiem wspomagającym okoliczne komanda. Jeśli miałbym obstawiać, to powiedziałbym, że to raczej jeden z wielu wysłanych, by zrobić rozpoznanie.
– Zdołał przesłać jakąś informację?
– Obawiam się, że zdołał... Gdzieś tam, w górach, jakiś jego opiekun lub mistrz postanowi, co zrobić z tą wiedzą.
– To nie wygląda dobrze – stropił się Bieluch. – Najpierw Wronie Bractwo zbierało siły, zbroiło orków... Teraz zbiera informacje... Rozpoznanie wykonuje się przed walką...
– Ano. – Zwierzomysł pokiwał głową i położył dłoń na ramieniu dowódcy. – Będę z przodu. – I szybkim krokiem ruszył w kierunku południowej ściany lasu.
Logan Zolt poprawił ułożenie ciała czarnoksiężnika na ramieniu i podążył w ślad za czarodziejem.



***

Do grafa Geinriz.

Szlachetny Panie, piszę do Was, by przekazać pomyślne nowiny. Syn Wasz, szlachetny Ingo z Geinriz został odnaleziony.
Pięć dni po jego bohaterskiej walce z silnym orczym komandem, stoczonej na północ od wzniosłości, którą miejscowi nazywają Żebraczą Połoniną, najemnicy przywiedli go do obozowiska wojsk sudlandzkich. Pospieszyłem z zorganizowaniem mu jak najlepszej opieki.
W walce z siłami Mroku, syn Wasz odniósł rany, co dodatkowo przysparza Wam, Szlachetny Panie, powodów do dumy. Wiedząc, że cenicie sobie, Panie, szczegółowe informacje, spieszę donieść, iż syn Wasz ranny został w dłoń i twarz, a leczenia wymaga także jego noga.
Pragnę także donieść Wam, że zadbałem o jego szybki powrót do równowagi umysłowej, gdyż trudy walki i samotna tułaczka przez leśne ostępy nadwyrężyły stan jego zmysłów. Nie złamały jednak jego ducha i wiary w Trzynastu Spętanych w Błogosławieństwie. Z pomocą służących i kapłana, odbywa codzienne modlitwy. I Was, Panie, proszę w jego imieniu o ofiary i modły do Albusa, Patrona Zdrowiejących.
Nie wiem, Szlachetny Panie, kiedy możliwy będzie transport Waszego syna do rodzinnego domu w Sudlandzie, gdyż uzdrowiciele nie godzą się nań jeszcze. O tym napiszę niebawem.
Z radością informuję Was, Panie, że syn Wasz zadbał, aby rodowy oręż, miecz Geinrizów, nie wpadł w ręce wroga. Wasz honor jest bezpieczny. Niestety, rumak jak i cały poczet Waszego syna zostały stracone.
Co do ustaleń dotyczących wynagrodzenia za pomoc w odnalezieniu Waszego syna, pragnę donieść, iż najemny oddział, pracująca dla księcia Rozenbronnu, nazywany tutaj Szepcącą Rotą, otrzymał wynagrodzenie według określonych wcześniej zasad. I oni również podkreślają bohaterstwo i hart ducha Waszego syna.
Na tym kończę, przesyłając pozdrowienia dla Was, Panie, i dla Waszej Małżonki. I pozostaję do Waszej dyspozycji, bezustannie trwając w modlitwie za Wasz Ród i przede wszystkim za pomyślne wyzdrowienie Waszego syna, szlachetnie urodzonego Inga z Geinriz.

Podpisano:

Baron Signus z Ludemark,
Wysłannik księcia Sudmaru



Link do wersji w PDF

[ Dodano: Pon 03 Gru, 2012 ]
?

Nie bardzo kumam o co biega - jest jakieś 190 wyświetleń tematu - ani jednego komentarza - jest aż tak beznadziejnie czy aż tak dobrze, że nie ma się czego czepić>????

ktos mi to zweryfikuje?
Ostatnio zmieniony ndz 18 maja 2014, 21:37 przez Szeptun, łącznie zmieniany 3 razy.

2
Szeptun pisze:z dłońmi zaciśniętymi na drzewcu swojej scythe
Zmieniamy nagle wersję językową? Czemu nie po prostu "kosy"?
Logan Zolt odpalił kleur, błękitny znacznik przygotowany przez Zwierzomysła na takie właśnie okazje. Kolorowy dym uniósł się wąską strużką. Myszołowy, których oczyma czarodziej potrafił śledzić górski teren, powinny bez problemu odnaleźć miejsce, gdzie przebywali. Władca chowańców był w tej sytuacji jedynym możliwym wsparciem.
Nie mam pojęcia, o kim i o ilu osobach tu mowa. Czarodziej/Zwierzomysł/władca chowańców. Do tego władca chowańców jedyny wsparciem, a facet wzywa myszołowy, bo ktoś inny umie patrzeć ich oczami?
Zagmatwany ten kawałek.
Szeptun pisze:Ivko zwany Bieluchem musiałby jednak przyznać, że zwracał się do Patronów poprzez modlitwę dawno temu. Zbyt dawno, widać. Ivko mókł w oczekiwaniu na czwórkę wędrowców.
Trochę za gęsto te imiona.
Ogólnie mam wrażenie ich nadmiaru w tekście. Imiona albo wymienianie pochodzenia. Trochę, jakbyś unikał zdań z podmiotem domyślnym. Czasem by nie zaszkodziło. Tekst by się trochę "rozrzedził", zdania miejscami nabrałyby lekkości.
Szeptun pisze:że zwracał się do Patronów poprzez modlitwę dawno temu.
zwracać się poprzez modlitwę - trochę to przekombinowane
Szeptun pisze:wyposażonej w dwa ostrza – dziwacznej i śmiertelnie niebezpiecznej scythe.
to dlatego kombinujesz z angielskim? Nie można po prostu napisać "dziwacznej kosy wyposażonej w dwa ostrza"? (ewentualnie przydałoby się jakieś słówko, jak one są wzgledem siebie osadzone).
I swoją drogą nie przeszkadza mu kosa w zaiwanianiu po górach?
Szeptun pisze:– Jak na jebanym radosnym letnim jarmarku, co?
Zolt zrobił głupią minę, a Amarant w momencie przestał się uśmiechać i pospieszył z wyjaśnieniami:
– Ależ, panie rotmajstrze , nie śmielibyśmy tracić koncentracji, gdyby w okolicy nie było bezpiecznie.
Tym razem to Ivko wykrzywił usta i zamrugał oczami, z których wyzierał całkowity brak zrozumienia.
– No tak, niezbyt jasno się wyraziłem – stwierdził Amarant. – Chodzi o to, że kilkadziesiąt kroków na północ spotkaliśmy Dantariego, a on zarzekał się, że teren jest bezpieczny...
– Więc – mruknął krasnolud – Am postanowił zabawić nas rozmową, bo przez cały dzień wędrowaliśmy w ciszy, coby nie wkurwić orków wałęsających się przed nami, za nami i obok nas.
Te współcześnie brzmiące przekleństwa pasują tutaj jak pięść do nosa. Część wypowiedzi lekko stylizowana pod mowę starodawną, część stylizowana pod nawijkę dresów?
Nie kupuję tego.
Szeptun pisze:Tarczownicy podtrzymujący szlachcica zachwiali się. Jeden z nich zatoczył się w lewo, chwytając dłońmi za czoło, drugi dziwacznie przylgnął do rycerza.
– Kurwa! – Rotmistrz zrozumiał, co się wydarzyło, ale nie potrafił pojąć dlaczego. Szarpnął za głownię miecza.
Zaatakował ich Ingo z Geinriz.
Z niespodziewaną szybkością i niewytłumaczalną, biorąc pod uwagę okoliczności, siłą cisnął trzymanym tarczownikiem dobre kilka metrów w bok. Odwrócił się i wyszarpał ostrze miecza z pochwy trzymanej przez zaskoczonego giermka. Chłopak potknął się i runął na mokrą trawę.
Pierwszy cios spadł na ogłuszonego tarczownika, wciąż przyciskającego ręce do głowy. Rycerz odrąbał mu dłoń w nadgarstku i trafił go w szyję.
Trochę za dużo tych tarczowników w tak krótkim fragmencie.
Co do podkreślonego - brzmi jakby równocześnie uciął komuś nadgarstek i trafił go w szyję (jednym ciosem, jednym mieczem). To trochę nie gra w wyobraźni.
Szeptun pisze:Pierwszy cios spadł na ogłuszonego tarczownika, wciąż przyciskającego ręce do głowy. Rycerz odrąbał mu dłoń w nadgarstku i trafił go w szyję. Krew chlusnęła dookoła. Drugie uderzenie było wymierzone w Amaranta.
Południowiec przyjął cios na jedno z ostrz. I skontrował – grzmotnął przeciwnika drzewcem, celując w głowę. Łup! Ale trafiony nawet nie zwolnił, jakby nie poczuł uderzenia. Dwa kroki dalej dopadł krasnoluda.
Logan uniknął zamaszystego ciosu, odchylając się w lewo. W tym czasie Amarant wyprowadził kolejne trafienie w głowę Ingo z Geinriz.
I nic.
Krasnolud ustawił się odpowiednio i był gotów do śmiertelnego uderzenia młotem. Zamierzył się.
– Nie... zabijaj!!! – rozdarł się Ivko Bieluch.
Chrup! Nadziak trafił rycerza w okolice lewego kolana, a impet ciosu podciął mu obydwie nogi.
Walka opisana strasznie chaotycznie. Trudno się pokapować, kto, co trzyma i co z tym robi. Logan raz zamierza się młotem, raz znowu rycerzyk dostaje nadziakiem (kto go trzyma?). I tak dalej. Dużo ciosów/uderzeń/zamierzania się, mało plastycznej walki.
Szeptun pisze:Jego całe ciało ogarniała dziwaczna niemoc, a deszcz tłukł niemiłosiernie.
Pierwsza i druga część zdania bez logicznego połączenia.

Warsztatowo jest nieźle. Oprócz walki, która jest toporna i niezrozumiała. W całym tekście zdarzają się wpadki, miejscami trochę nie zaszkodziłoby odpuścić opisów, wyliczeń i dać czytelnikowi nieco oddechu, ale to mocno widzimisiowe kwestie. Mankamentem są na pewno powtórzenia. Rysuje się natomiast jakiś styl i charakter opowieści. Narracja ma swój rytm i nie jest on nużący. To mi się podobało.
Drugą walkę przemilczałeś - z jednej strony po pierwszej tsak zaprezentowanej, to nawet odetchnełam, ze większą sobie odpuszczasz, z drugiej jednak jest to taka drażniąca dziura. Niby moment kulminacyjny, robi się groźnie, strasznie mrocznie, a potem "no i zabił ostatniego". Pyk. Napięcie prysło. To zdecydowanie na minus.


Co do samej fabuły. Czytało się jako taką "ot, opowiastka o ratowaniu rycerzyka w opresji, niech będzie". Nic wielkiego, okraszone ciekawym światem (jak na taki tekst pokazujesz go sporo i nawet mnie zaintrygował). Później wprowadzasz tego maga i to chyba nie robi tekstowi wiele lepiej. Znaczy sceny z czarującymi (i tym chłopakiem i Południowcem) są fajne, klimatyczne. Dalej jednak gdzieś mi grzęźnie logika. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego chłopaczek to odwalił. Dlaczego akurat w taki a nie inny sposób. Po co ten atak rycerzyka, jak typ mu chyba dalej był potrzebny (a duże prawdopodobieństwo, ze dostanie w odwecie i zdechnie), po co atak jak już został sam na placu boju. Jak czuje czarownika, który może mu zaszkodzić, to zamiast się kitrać/słać wcześniej wieści i czekać na wsparcie, rzuca się na niego i jego kompanów?
Zwierzomysł coś tam chyba próbuej tłumaczyć, ale dla mnie to takie tłumaczenie na siłę, a logika gdzieś mi tutaj umyka.

Opowiadanie czytało się nieźle, ale nie zrobiło specjalnie dużego wrażenia. Masz warsztat i świat (i bohaterów, zapomniałabym, bohaterowie są fajni :D). Poprawić walkę, dopracować pomysły i może być z tego coś dobrego.

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

3
Dzięki za weryfikację. Czy teraz moge juz poprosic druga osobę o weryfikację? Bo chyba minął odpowiedni czas a nikt więcej sie nie wypowiedział???


Pozwól że odniose sie do niektórych uwag:

Adrianna pisze:
Szeptun pisze:z dłońmi zaciśniętymi na drzewcu swojej scythe
Zmieniamy nagle wersję językową? Czemu nie po prostu "kosy"?

Oczywiście że tutaj poszedłem na skróty - scythe to kosa w ormiańskim - stąd brałem inspirację ale po angielsku jak widac również - zmienię na słowo syrhe

Logan Zolt odpalił kleur, błękitny znacznik przygotowany przez Zwierzomysła na takie właśnie okazje. Kolorowy dym uniósł się wąską strużką. Myszołowy, których oczyma czarodziej potrafił śledzić górski teren, powinny bez problemu odnaleźć miejsce, gdzie przebywali. Władca chowańców był w tej sytuacji jedynym możliwym wsparciem.
Nie mam pojęcia, o kim i o ilu osobach tu mowa. Czarodziej/Zwierzomysł/władca chowańców. Do tego władca chowańców jedyny wsparciem, a facet wzywa myszołowy, bo ktoś inny umie patrzeć ich oczami?
Zagmatwany ten kawałek.
Hmm. zagmatwany tylko dla osób które nie wiedzą że władzą nad chowańcami zajmuje się czarodziej :) a Zwierzomysł (pisane duża literą) to imię. Więc czarodziej będący władcą chowanców (nie będę tłumaczył czym jest chowaniec) ma na imię Zwierzomysł (logiczne skoro włada chowańcami) i jest wsparciem da dwójki poszukiwaczy --- nie potrafie jasniej.

Szeptun pisze:Ivko zwany Bieluchem musiałby jednak przyznać, że zwracał się do Patronów poprzez modlitwę dawno temu. Zbyt dawno, widać. Ivko mókł w oczekiwaniu na czwórkę wędrowców.
Trochę za gęsto te imiona.
Ogólnie mam wrażenie ich nadmiaru w tekście. Imiona albo wymienianie pochodzenia. Trochę, jakbyś unikał zdań z podmiotem domyślnym. Czasem by nie zaszkodziło. Tekst by się trochę "rozrzedził", zdania miejscami nabrałyby lekkości.
Widzisz tutaj pokutuje coś na kształt "co kraj to obyczaj" i "ilu oceniających tyle ocen" lub "co kto lubi" - kiedy oddawałem tekst do weryfikacji innym osobom - dostawałem zarzut że zbyt często daję podmiot domyślny --- nie potrafiłem jak widac wypośrodkować. Popracuję nad tym.
Szeptun pisze:że zwracał się do Patronów poprzez modlitwę dawno temu.
zwracać się poprzez modlitwę - trochę to przekombinowane
Nie jest przekombinowanę --- w religiach "błagalnych" (zresztą w chrześcijańtwie też to występuję) ludzie modlą się aby nawiązac kontakt/więć z bóstwem więc wyrażenie "zwrócić się" jest chyba na miejscu?

Szeptun pisze:wyposażonej w dwa ostrza – dziwacznej i śmiertelnie niebezpiecznej scythe.
to dlatego kombinujesz z angielskim? Nie można po prostu napisać "dziwacznej kosy wyposażonej w dwa ostrza"? (ewentualnie przydałoby się jakieś słówko, jak one są wzgledem siebie osadzone).
I swoją drogą nie przeszkadza mu kosa w zaiwanianiu po górach?

no nie jest to po porstu kosa , stąd chciałem wprowadzic słówko oryginalne - napisałem wyżej jak chcę to rozwiązac. Co do kosy bojowej, oczywiście że nie przeszkadza w wędrówce - w końcu jak to kosa bojowa osadzona jest na sztorc a nie jak zwykła kosa do ścinania trawy... (wyglada jak włócznia tylko z dwoma ostrzami) - i oni nie łaża po górach tylko Pogórzu - jak po ... powiedzmy Beskidzie etc...



Szeptun pisze:– Jak na jebanym radosnym letnim jarmarku, co?
Zolt zrobił głupią minę, a Amarant w momencie przestał się uśmiechać i pospieszył z wyjaśnieniami:
– Ależ, panie rotmajstrze , nie śmielibyśmy tracić koncentracji, gdyby w okolicy nie było bezpiecznie.
Tym razem to Ivko wykrzywił usta i zamrugał oczami, z których wyzierał całkowity brak zrozumienia.
– No tak, niezbyt jasno się wyraziłem – stwierdził Amarant. – Chodzi o to, że kilkadziesiąt kroków na północ spotkaliśmy Dantariego, a on zarzekał się, że teren jest bezpieczny...
– Więc – mruknął krasnolud – Am postanowił zabawić nas rozmową, bo przez cały dzień wędrowaliśmy w ciszy, coby nie wkurwić orków wałęsających się przed nami, za nami i obok nas.
Te współcześnie brzmiące przekleństwa pasują tutaj jak pięść do nosa. Część wypowiedzi lekko stylizowana pod mowę starodawną, część stylizowana pod nawijkę dresów?
Nie kupuję tego.

Wyjasniam. Krasnolud tak jest u mnie skonstruowany żeby był wulgarny. Ponadto chciałem żeby zabrzmiał niby dystyngowanie a na końcu przywalił po swojemu (taki sarkazm) --- poza tym wydaje mi się że najemnicy/żołdacy w fantasy mogą wyrażać sie prostacko/dresiarsko etc... nie ma niewspółcześnie brzmiących przekleństw... serio... jeśli masz pomysł podrzuć mi jakiś - bo szukałem ale nie znalazłem akurat zamiennika do "***ebane" i "***urwić". Może po prostu kiedys nie klęli w ten sposób ? --- tego sie nie dowiemy więc możemy tylko próbowac opisac to tak jakbyśmy chcieli sobie wyobrazić (oczywiście w powieści fantasy a nie historycznej). Oczywiście gdzie się da staram sie używac "psiakrew", "kurza dupa" etc... :)
Szeptun pisze:Tarczownicy podtrzymujący szlachcica zachwiali się. Jeden z nich zatoczył się w lewo, chwytając dłońmi za czoło, drugi dziwacznie przylgnął do rycerza.
– Kurwa! – Rotmistrz zrozumiał, co się wydarzyło, ale nie potrafił pojąć dlaczego. Szarpnął za głownię miecza.
Zaatakował ich Ingo z Geinriz.
Z niespodziewaną szybkością i niewytłumaczalną, biorąc pod uwagę okoliczności, siłą cisnął trzymanym tarczownikiem dobre kilka metrów w bok. Odwrócił się i wyszarpał ostrze miecza z pochwy trzymanej przez zaskoczonego giermka. Chłopak potknął się i runął na mokrą trawę.
Pierwszy cios spadł na ogłuszonego tarczownika, wciąż przyciskającego ręce do głowy. Rycerz odrąbał mu dłoń w nadgarstku i trafił go w szyję.
Trochę za dużo tych tarczowników w tak krótkim fragmencie.
Co do podkreślonego - brzmi jakby równocześnie uciął komuś nadgarstek i trafił go w szyję (jednym ciosem, jednym mieczem). To trochę nie gra w wyobraźni.

Co do tarczowników - fakt - spróbuję coś z tym zrobić...
co do ciosu - jeśli mężczyzna przyciskał dłonie do głowy, to na wysokości np. ucha mógł trzymać dłoń - trafienie z zamachu, z kierunku góra-bok trafia w nadgarstek a po jego odrąbaniu spada na szyję - idealnie --- zasymulowałem sobie to i mi jak najbardziej pasowało...

Szeptun pisze:Pierwszy cios spadł na ogłuszonego tarczownika, wciąż przyciskającego ręce do głowy. Rycerz odrąbał mu dłoń w nadgarstku i trafił go w szyję. Krew chlusnęła dookoła. Drugie uderzenie było wymierzone w Amaranta.
Południowiec przyjął cios na jedno z ostrz. I skontrował – grzmotnął przeciwnika drzewcem, celując w głowę. Łup! Ale trafiony nawet nie zwolnił, jakby nie poczuł uderzenia. Dwa kroki dalej dopadł krasnoluda.
Logan uniknął zamaszystego ciosu, odchylając się w lewo. W tym czasie Amarant wyprowadził kolejne trafienie w głowę Ingo z Geinriz.
I nic.
Krasnolud ustawił się odpowiednio i był gotów do śmiertelnego uderzenia młotem. Zamierzył się.
– Nie... zabijaj!!! – rozdarł się Ivko Bieluch.
Chrup! Nadziak trafił rycerza w okolice lewego kolana, a impet ciosu podciął mu obydwie nogi.
Walka opisana strasznie chaotycznie. Trudno się pokapować, kto, co trzyma i co z tym robi. Logan raz zamierza się młotem, raz znowu rycerzyk dostaje nadziakiem (kto go trzyma?). I tak dalej. Dużo ciosów/uderzeń/zamierzania się, mało plastycznej walki.
Raz - według mnie walka to chaos i bardziej kojarzy mi się z czyms negatywnym, szorstkim niż plastycznym - ale to wyłącznie moja opinia.
Dwa - młot bojowy (broń) to inaczej nadziak. Stąd dla mnie było oczywiste użycie synonimu. I już wiadomo kto co trzyma :)



Szeptun pisze:Jego całe ciało ogarniała dziwaczna niemoc, a deszcz tłukł niemiłosiernie.
Pierwsza i druga część zdania bez logicznego połączenia.

Starałem sie oddac nastrój narratora (Ivko Bielucha) i jego odczucia - niemoc i deszcz, ogólnie negatywny stan...



Mankamentem są na pewno powtórzenia.
Tarczownicy... gdzies jeszcze?

Drugą walkę przemilczałeś - z jednej strony po pierwszej tsak zaprezentowanej, to nawet odetchnełam, ze większą sobie odpuszczasz, z drugiej jednak jest to taka drażniąca dziura. Niby moment kulminacyjny, robi się groźnie, strasznie mrocznie, a potem "no i zabił ostatniego". Pyk. Napięcie prysło. To zdecydowanie na minus.
Ależ takie właśnie miało być założenie :)
Miał pozostac niedostyt. Moze to z uwagi na fakt że cały czas pisze w tym świecie/uniwersum i niejedna walka tego typu jak przemilczana jeszcze posostaje do opisania :)


Dalej jednak gdzieś mi grzęźnie logika. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego chłopaczek to odwalił. Dlaczego akurat w taki a nie inny sposób. Po co ten atak rycerzyka, jak typ mu chyba dalej był potrzebny (a duże prawdopodobieństwo, ze dostanie w odwecie i zdechnie), po co atak jak już został sam na placu boju. Jak czuje czarownika, który może mu zaszkodzić, to zamiast się kitrać/słać wcześniej wieści i czekać na wsparcie, rzuca się na niego i jego kompanów?
Zwierzomysł coś tam chyba próbuej tłumaczyć, ale dla mnie to takie tłumaczenie na siłę, a logika gdzieś mi tutaj umyka.
No ja starałem sie to własnie logicznie ując. Niedoświadczony mag chcacy pokazac się przed swoimi mocodawcami idzie na całośc - bo panikuje w obliczu innego czarodzieja i wychodzi chaos :)





Dzięki wielkie raz jeszcze - i prosze o podpowiedź co mam robić z kolejną weryfikacją???
Kogo i jak prosić?




EDIT Adrianna - usunęłam to, co się zdublowało, zeby post nie był tak niebotycznych rozmiarów
Ostatnio zmieniony ndz 16 gru 2012, 15:23 przez Szeptun, łącznie zmieniany 1 raz.

4
Szeptun pisze:no nie jest to po porstu kosa , stąd chciałem wprowadzic słówko oryginalne - napisałem wyżej jak chcę to rozwiązac. Co do kosy bojowej, oczywiście że nie przeszkadza w wędrówce - w końcu jak to kosa bojowa osadzona jest na sztorc a nie jak zwykła kosa do ścinania trawy... (wyglada jak włócznia tylko z dwoma ostrzami)
To ja poproszę o rysunek tej broni. Natomiast Kosy bojowe bardzo często były transportowane na wozach a dopiero przed bitwą rozdzielane pomiędzy ich użytkowników.

Szeptun pisze:Dwa - młot bojowy (broń) to inaczej nadziak. Stąd dla mnie było oczywiste użycie synonimu. I już wiadomo kto co trzyma :)
Tylko że młot bojowy a nadziak to dwie różne bronie. Młot bojowy charakteryzuje się obuchem natomiast częścią charakterystyczną nadziaka jest kolec służący do zadawania do zadawania obrażeń kolnych (przebijania zbroi). Także synonim jak najbardziej nietrafiony.

Szeptun pisze:Głowica młota bojowego z chrzęstem zagłębiła się w czaszce ostatniego ze straszydeł.
Czy naprawdę chodziło o głowicę? Tak po prostu czym przebił tą czaszkę ? Bo młot posiada obuch, a głowica występowała we wszelakich rodzajach buzdyganów. Jeżeli to był młot bojowy to raczej strzaskał, rozłupał niż zagłębił się.
Szeptun pisze:Szarpnął za głownię miecza.
Za co ? Na pewno za głownię miecza?

A czego tak najbardziej brakuje mi u tych tarczowników :) to tarcz :)

Natomiast scena walki napisana jest dlatego źle, że trudno ją sobie wyobrazić kto zadaje cios i co właściwie się dzieje. Dodatkowo okraszone sformułowaniami:
W tym czasie Amarant wyprowadził kolejne trafienie w głowę
Wszechnica Szermiercza Zaprasza!!!

Pióro mocniejsze jest od miecza. Szczególnie pióro szabli.
:ulan:

5
Chciałbym spytać co to jest "realistyczne fantasy"? To jakiś oksymoron xd

Grimzon: A ja chciałbym wiedzieć co właściwie twój komentarz ma wnosić. Nie tylko ten tez inne które się dzisiaj pojawiły. Mało merytoryczne i próbujące ośmieszać autorów. Chcesz weryfikować teksty innych najpierw poczytaj o co w weryfikacji chodzi.
Ostatnio zmieniony sob 15 gru 2012, 19:59 przez matikala, łącznie zmieniany 1 raz.

6
Grimzon pisze:
Szeptun pisze:no nie jest to po porstu kosa , stąd chciałem wprowadzic słówko oryginalne - napisałem wyżej jak chcę to rozwiązac. Co do kosy bojowej, oczywiście że nie przeszkadza w wędrówce - w końcu jak to kosa bojowa osadzona jest na sztorc a nie jak zwykła kosa do ścinania trawy... (wyglada jak włócznia tylko z dwoma ostrzami)
To ja poproszę o rysunek tej broni. Natomiast Kosy bojowe bardzo często były transportowane na wozach a dopiero przed bitwą rozdzielane pomiędzy ich użytkowników.

W ogóle to cześć :)

To ja zrobie tak - nie będę rysował tylko wprowadzę opis (że to cos jak włócznia tylko że jej drzewce (drzewiec) jest zakończone/zakończony z obu stron ostrzami na sztorc jak u kosy bojowej).
Może rzeczywiście zbyt mało to jasne.
A co do transportu - wiem że kosynierom wożono broń na wozach etc, ale ja zakładam że pisze fantasy i wolno mi delikatnie nie trzymac sie konkretnych realiów sztuki wojennej "realnego" świata --- myslę że jak ktoś się nie załapał na transport to "zaiwaniał" z drzewcem na piechtę...


Szeptun pisze:Dwa - młot bojowy (broń) to inaczej nadziak. Stąd dla mnie było oczywiste użycie synonimu. I już wiadomo kto co trzyma :)
Tylko że młot bojowy a nadziak to dwie różne bronie.
nie dwie różne, tylko od młota bojowego (obucha) wyewoluował min. nadziak (młot rycerski)
Młot bojowy charakteryzuje się obuchem natomiast częścią charakterystyczną nadziaka jest kolec służący do zadawania do zadawania obrażeń kolnych (przebijania zbroi).

Bijak młota bojowego wygladał jak dziób z jednej strony, płaskie miał z drugiej. i walili jedną lub drugą stroną, zalezy czy chcieli przebic zbroje czy zadac obrażenia obuchowe.
A co do nadziaka - miał głowicę także z jednej strony tępą a z drugiej zaostrzoną --- ale częściej stosowano ta zaostrzoną...
Szeptun pisze:Głowica młota bojowego z chrzęstem zagłębiła się w czaszce ostatniego ze straszydeł.
Czy naprawdę chodziło o głowicę? Tak po prostu czym przebił tą czaszkę ? Bo młot posiada obuch, a głowica występowała we wszelakich rodzajach buzdyganów. Jeżeli to był młot bojowy to raczej strzaskał, rozłupał niż zagłębił się.
Głowica jak najbardziej. Głowica lub obuch (powtórzę - ten obuch to całośc ale miał dwa zakończenia). A że w buzdyganach też tak nazywano część "bijącą" to fakt. Jesli krasnal mocno walnął to po strzskaniu i rozłupaniu - końcówka głowni mogła się "zagłębić"... Bedę bronił (wybacz) tego okreslenia - równie dobre jak i zaproponowane przez Ciebie...

Szeptun pisze:Szarpnął za głownię miecza.
Za co ? Na pewno za głownię miecza?
No dobra poszalałem - kajam się - oczywiście że za rekojeść --- wstyd mi za takiego babola :)

A czego tak najbardziej brakuje mi u tych tarczowników :) to tarcz :)
No bo to tarczownicy bez tarcz - nie zabrali ich na misje ratunkową bo to olbrzymie tarcze są - opisze ich (bo to ciekawa grupka) w kolejnym opowiadaniu gdzie przedstawię bitwę ...
Natomiast scena walki napisana jest dlatego źle, że trudno ją sobie wyobrazić kto zadaje cios i co właściwie się dzieje. Dodatkowo okraszone sformułowaniami:
W tym czasie Amarant wyprowadził kolejne trafienie w głowę
Wybacz, za brak pokory ale słowo "źle " mi brzydko "pachnie" --- to po prostu wyrażenie pozbawione konstruktywnej krytyki --- moze lepiej "napisana jest niejasno" ??? :)

A tak na serio - kumam o co Ci chodzi - ale staram się pisac dynamicznie. Będę się pilnował. Jakbyś mi dokłądnie napisał, które sformułowania nie brzmią jasno - byłbym wdzięczny ...

co do "wyprowadzenia kolejnego trafienia" ... rozumiem że to błąd zapisu? Nie mozna wyprowadzić "trafienia" tylko "cios/uderzenie/atak" ??? a trafienie to efekt???


Dzieki za szybki komentarz.

Pozdrawiam!

[ Dodano: Sob 15 Gru, 2012 ]
matikala pisze:Chciałbym spytać co to jest "realistyczne fantasy"? To jakiś oksymoron xd
hmm...
W sumie to chodziło mi o to że interesuje mnie napisanie takiej opowiastki fantasy gdzie nie zostaje zbyt duzo tajemnic a np. mag to po prostu gość który korzysta ze swojej sztuki jak powiedzmy "haker" tylko uzywa innych realiów...

no takie "nibyrealistyczne" późne średniowiecze odarte z "magii fantasy"...

Trudno to okreslić - wolałbym nie definiowac, ale miło że spytałeś - wcześniej jakoś nikogo to nie obchodziło :)

Pozdrawiam!

A podobało się chociazby czy pozostałeś przy tytule i opisie? :)

7
Czyli magia jest dla bohaterów techniką a nie metafizyką.
Pozostałem przy samym tytule i opisie, ale jak będę miał czas to skrytykuję i postaram się być łagodniejszy niż dziś byłem przez cały dzień dla innych, bo byłem zbyt surowy w ocenach, za co się nie kajam, ale co stwierdzam ;p
Roronoa Zoro: Chcesz mnie zabić?! Nie potrafiłeś nawet zabić mi nudy!

8
Szeptun pisze:To ja zrobie tak - nie będę rysował tylko wprowadzę opis (że to cos jak włócznia tylko że jej drzewce (drzewiec) jest zakończone/zakończony z obu stron ostrzami na sztorc jak u kosy bojowej).
Może rzeczywiście zbyt mało to jasne.
http://www.chinashaolinkungfu.com/ma_shaolin.html

Piąte zdjęcie od góry, druga broń od prawej strony (siedząc na wprost monitora). Przy okazji Chińczycy mieli trochę więcej odmian podobnej broni w swoim arsenale.

Szeptun pisze:Cytat:
Tylko że młot bojowy a nadziak to dwie różne bronie.


nie dwie różne, tylko od młota bojowego (obucha) wyewoluował min. nadziak (młot rycerski)
Nadziak i młot rycerski to nie to samo różnią się przede wszystkim miejscem pochodzenia. Młot rycerski to zachodnia Europa, nadziak wschód (Azja). Co więcej pochodzenie nadziaka prędzej przypisałbym rozwojowi popularnych szczególnie w Chinach i Indiach maczug z wyraźnym szpikulcem (maczuga fakira, pióro bojowe,kruczy dziób) lub z czekanu jako narzędzia. Natomiast młot rycerski to to właśnie ewolucja młota bojowego (niewykluczone że właśnie pod wpływem wschodniego nadziaka).


I trochę terminologii (wg. Z. Żygulski i Kwaśniewicza)
Ogólna nazwa metalowej (bojowej broni obuchowej) to żelaziec. Który to dzieli się na obuch (młotek, bijak) - tępo zakończony o przekroju prostokąta,
dziób - ostry poprzeczny kolec
głowicę - kulista lub pierzasta część
topór - tego wyjaśniać nie trzeba :)

Poszczególne części mogły należeć do jednej części ( nadziak z dziobem i młotkiem, nadziak z dziobem i głowicą).

Natomiast teoria ewolucji broni w żadnym wypadku nie tłumaczy użycia ich jako synonimów. Przyjmując twoje założenia analogicznie mogę używać zastępczo określenia "miecz" jako synonim "szpady" (by nie iść w przesadę i używać określenia nóż na synonim szpady) wszak w prostej linii szpada pochodzi od miecza.

Co do walki i jej opisu to proszę bardzo bardziej wnikliwa analiza.
Szeptun pisze:Odwrócił się i wyszarpał ostrze miecza z pochwy trzymanej przez zaskoczonego giermka.
Brzmi jakby wyciągną tylko ostrze miecza a nie miecz. Przy okazji ostrze miecza to nie to samo co głownia lub klinga o którą chodzi w tym zdaniu.
Szeptun pisze:Południowiec przyjął cios na jedno z ostrz. I skontrował – grzmotnął przeciwnika drzewcem, celując w głowę
Jak już grzmotnął to w głowę, jak wyprowadzał cios to mógł celować w głowę.
Szeptun pisze:co do "wyprowadzenia kolejnego trafienia" ... rozumiem że to błąd zapisu? Nie mozna wyprowadzić "trafienia" tylko "cios/uderzenie/atak" ??? a trafienie to efekt???
Tak. Cios się wyprowadza a trafienie to efekt.
Szeptun pisze:Krasnolud ustawił się odpowiednio i był gotów do śmiertelnego uderzenia młotem. Zamierzył się.
Pierwsze zdanie oznacza że krasnolud oczekuje trafienia a drugie sugeruje że sam będzie zadawał cios.
Szeptun pisze:Chrup! Nadziak trafił rycerza w okolice lewego kolana, a impet ciosu podciął mu obydwie nogi. Zolt wskoczył przewróconemu na pierś i trzymając broń za stylisko dwiema rękami, przytknął mu je do szyi. Amarant stanął butem na prawej dłoni pokonanego.
Jeżeli cios został wyprowadzony od strony stawu kolanowego (lub od boku) to rycerz powinien upaść na plecy. Natomiast jeżeli od przodu to gość ma zmiażdżone kolano. Jednakże w obu przypadkach raczej śmiertelne to nie miało prawa być.

A i nie stylisko a trzonek. Stylisko to część narzędzia, nie broni.

Tak samo jak używane zamiennie rotmistrz i rotmaister warto zdecydować się na jedną wersję.
Szeptun pisze:Bedę bronił (wybacz) tego okreslenia - równie dobre jak i zaproponowane przez Ciebie...
Ja daję ci rady jak je wykorzystasz to twoja sprawa.
Wszechnica Szermiercza Zaprasza!!!

Pióro mocniejsze jest od miecza. Szczególnie pióro szabli.
:ulan:

9
Szeptun pisze:Hmm. zagmatwany tylko dla osób które nie wiedzą że władzą nad chowańcami zajmuje się czarodziej :) a Zwierzomysł (pisane duża literą) to imię. Więc czarodziej będący władcą chowanców (nie będę tłumaczył czym jest chowaniec) ma na imię Zwierzomysł (logiczne skoro włada chowańcami) i jest wsparciem da dwójki poszukiwaczy --- nie potrafie jasniej.
Dalej to się rozumie (jako osoba RPGująca zresztą jak się uprę, to się domyślę), chodziło mi o to, że sam sposób wprowadzenia informacji trochę pogmatwany (zakładamy, ze czytelnik czyta to bez "podkładu" w postaci znajomości świata, czy tego, że "chowańcami zazwyczaj zajmują się czarodzieje).
Szeptun pisze:nawiązac kontakt/więć z bóstwem więc wyrażenie "zwrócić się" jest chyba na miejscu?
Nie chodzi mi o to, że "zwrócić się do boga" jest złym określeniem. Tylko, że "zwracać się poprzez modlitwę", zwłaszcza to "poprzez" jest trochę hmmm... ciężkim określeniem. Bardziej jak do traktatu teologicznego niż do opka ogólnie utrzymanego w lekkim tonie.

Do reszty już się odnosić nie będę. Zrobisz z tymi uwagami, co chcesz (w szczególności "nic" się do tego zalicza), bo to taka gadanina, w której wiadomo, że autor będzie wykładał, co on miał na myśli. Ja nawet wierzę, że to miałeś na myśli, tylko to niewiele zmienia. Stwierdzam, że w tekście te różne elementy odbiorcy takiemu jak ja nie grają. Więc nie ma tu nad czym wystukiwać morza znaków.
Powtórzenia - teraz już nie będę brnęła przez łapankę, sorry. Pamiętam, że sporo tego na imionach było, na "się", na różnych pojedynczych drobiazgach. Przejrzyj sobie tekst tak zdanie po zdaniu, na pewno coś wyłapiesz.

Podtrzymam tylko, ze walka, której nie sposób sobie wyobrazić (chaos też może być plastyczny ;) ) jest słaba. I tyle.
W detale nadziak-młot oraz kosy bojowej wszedł już Grimzon, więc tutaj też już wiele nie dodam.

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

10
Grimzon pisze:
Szeptun pisze:To ja zrobie tak - nie będę rysował tylko wprowadzę opis (że to cos jak włócznia tylko że jej drzewce (drzewiec) jest zakończone/zakończony z obu stron ostrzami na sztorc jak u kosy bojowej).
Może rzeczywiście zbyt mało to jasne.
http://www.chinashaolinkungfu.com/ma_shaolin.html

Piąte zdjęcie od góry, druga broń od prawej strony (siedząc na wprost monitora). Przy okazji Chińczycy mieli trochę więcej odmian podobnej broni w swoim arsenale.
No nie do końca o tym myślałem - napisałem powyżej że ma być to drzewiec zakończony z obu stron )góra i dół) ostrzami. Jedno ostrze u góry, drugie u dołu (przy ziemi np.) - cos jak miecz świetlny Dartha Maula :)


Obrazek

jak powyżej tylko z ustawionymi na sztorc ostrzami...
Szeptun pisze:Cytat:
Tylko że młot bojowy a nadziak to dwie różne bronie.


nie dwie różne, tylko od młota bojowego (obucha) wyewoluował min. nadziak (młot rycerski)
Nadziak i młot rycerski to nie to samo różnią się przede wszystkim miejscem pochodzenia. Młot rycerski to zachodnia Europa, nadziak wschód (Azja). Co więcej pochodzenie nadziaka prędzej przypisałbym rozwojowi popularnych szczególnie w Chinach i Indiach maczug z wyraźnym szpikulcem (maczuga fakira, pióro bojowe,kruczy dziób) lub z czekanu jako narzędzia. Natomiast młot rycerski to to właśnie ewolucja młota bojowego (niewykluczone że właśnie pod wpływem wschodniego nadziaka).

wiem że nadziak i młot rycerski to podobne bronie ale nazwa pochodzi z terenów wschód - zachód... na potrzeby mojego świata fantasy, z pełną świadomoscią, właśnie zastosowałem synonim - jak wspominałem w fantasy można połaczyc np. elementy starozytne z średniowiecznymi (Howard) lub wiktoriańskie ze średniowiecznymi (Tolkien) . Jak wspominałem - nie piszę opowiadania historycznego tylko fantasy...
Dzięki za dokładne i konkretne unaocznienie posiadanej przez Ciebie wiedzy :)

Ogólna nazwa metalowej (bojowej broni obuchowej) to żelaziec. Który to dzieli się na obuch (młotek, bijak) - tępo zakończony o przekroju prostokąta,
dziób - ostry poprzeczny kolec
Poczytam :) szukałem w różnych źródłach i widze rozbierzności w nazewnictwie, co nie jest dziwne...

Co do walki i jej opisu to proszę bardzo bardziej wnikliwa analiza.
Szeptun pisze:Odwrócił się i wyszarpał ostrze miecza z pochwy trzymanej przez zaskoczonego giermka.
Brzmi jakby wyciągną tylko ostrze miecza a nie miecz. Przy okazji ostrze miecza to nie to samo co głownia lub klinga o którą chodzi w tym zdaniu.
Ok, podszkoliłem się z nazewnictwa - powinienem napisac klinga / głownia albo po prostu miecz :) Przyznaję że zachowałem się nierzetelnie. Kajam się. I dzieki.

Szeptun pisze:Południowiec przyjął cios na jedno z ostrz. I skontrował – grzmotnął przeciwnika drzewcem, celując w głowę
Jak już grzmotnął to w głowę, jak wyprowadzał cios to mógł celować w głowę.
To ja zaproponuję taką formę:
Południowiec przyjął cios na jedno z ostrz. I skontrował – Południowiec przyjął cios na jedno z ostrz. I skontrował – drzewcem grzmotnął przeciwnika w głowę.

Szeptun pisze:Krasnolud ustawił się odpowiednio i był gotów do śmiertelnego uderzenia młotem. Zamierzył się.
Pierwsze zdanie oznacza że krasnolud oczekuje trafienia a drugie sugeruje że sam będzie zadawał cios.
Moja propozycja:
Krasnolud ustawił się odpowiednio i był gotów do zadania śmiertelnego ciosu młotem.

Szeptun pisze:Chrup! Nadziak trafił rycerza w okolice lewego kolana, a impet ciosu podciął mu obydwie nogi. Zolt wskoczył przewróconemu na pierś i trzymając broń za stylisko dwiema rękami, przytknął mu je do szyi. Amarant stanął butem na prawej dłoni pokonanego.
Jeżeli cios został wyprowadzony od strony stawu kolanowego (lub od boku) to rycerz powinien upaść na plecy. Natomiast jeżeli od przodu to gość ma zmiażdżone kolano. Jednakże w obu przypadkach raczej śmiertelne to nie miało prawa być.
Upadł na plecy - przeciez napisałem że impet podciął mu nogi a krasnolud wskoczył mu na pierś. A co do śmiertelności - atak miał byc śmiertelny (tak planował krasnolud) ale Ivko Bieluch krzyczał że rycerz ma byc żywy - stąd cios w kolano...

A i nie stylisko a trzonek. Stylisko to część narzędzia, nie broni.
Zanotowalem. Fakt, chociaż spotkałem się z opisami broni z użyciem trzonka, rozumiem że to nieprofesjonalne...
Tak samo jak używane zamiennie rotmistrz i rotmaister warto zdecydować się na jedną wersję.
Tutaj mam wytłumaczenie: rotmistrz mówi o sobie Ivko bo pochodzi z Estii (to taki mój odpowiednik krajów powiedzmy słowiańskich) a rotmajster (nie rotmaister) to okreslenie używane przez ludzi pochodzących z mojego cesarstwa (jakby kraje niemieckojęzyczne) - taka ciekawostka do wykreowania realności świata... więc użyłem świadomie dwóch form...


Dzięki za pomoc i konkretne, konstruktywne uwagi.
Pozdrawiam!
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”