Pola eS/obyczajówka po babsku/(próba)pierwszego rozdziału

1
O przeszłości Pana Męża wiem tyle, ile chciał mi powiedzieć. Nigdy nie będę miała pewności czy dużo, czy niewiele. Chciał być uznanym fotografem, został bezrobotnym. Nie mieliśmy dzieci. Zabił mój instynkt macierzyński, który czułam od dwudziestego roku życia. Moja pierwsza wymyślona córka miała na imię Greta. Potem pojawiły się: Nadia, Nina i Sara. Nigdy nie poczułam ich oddechu.

Pan Mąż nie posiadał litery R. ani w imieniu, ani w nazwisku. To był poważny mankament. Ślad, który pojawił się już na samym początku pojęcia „razem”. Razem zaczyna się od R. Moc tego słowa niesie olbrzymie przesłanie, a może tylko przesłoniło i zatuszowało alfabetyczne braki Pana Męża?
Litery są ważne. Równie ważne są cyfry. Właściwie, wydaje mi się, że są tym samym. Tylko brzmienie je różni, za sprawą nazw-wymysłu człowieka. Nie mówię o tym nikomu. Tutaj wszystko żyje w cieniu logicznej kapsuły. Zamyka człowieka w swojej rozumnej chorobie, o której można by było powiedzieć: natura rzeczywistości. To niebezpieczne zjawisko naszych czasów, bowiem nie tyle nie wynaleziono dla niego antidotum, co się go w ogóle nie szuka. Wielcy alchemicy minionych epok szukali kamienia filozoficznego. Teraz alchemików nie ma. Ludzka świadomość wypiera potrzebę ich istnienia. Bałabym się o swoje dzieci. Gdybym je miała, bałabym się, że myślenia też by im zabroniono.

- Kochanie wyłącz ten cholerny budzik! – Rano słyszę najpierw głos Pana Męża. Później dociera do mnie Motorhead - The Game. Ustawił tę melodię, żeby nam się przyjemniej wstawało. Tylko on ją słyszy. Mnie budzi jego proste zdanie o zabarwieniu pretensjonalnym. Roztrzaskuje mi bębenki to niezrozumienie, ta obojętność idąca w parze z jego próżnym rytmem dnia. Nie negocjuję kolejnych minut, jakby mi się nie należały. Posłusznie wstaję. Zakładam szlafrok, prezent od mamy. Kieruję się do kuchni. Mechanicznie wstawiam wodę na kawę. Piję rozpuszczalną z niewielką ilością mleka, bez cukru. Pod taką postacią mogę jej wypić więcej. Zalewam pierwszy kubek. Odpalam papierosa. Druga kawa. Piąty papieros. Poranna toaleta. Spotkanie z lustrem. Próba zaakceptowania swojego odbicia. Zabawne, że po tylu latach nie poznaję tej dziewczyny w uniformie. Otwieram drzwi.

Przez chwilę świat jest mój. Ulice wystukują swój rytm. Staram się dotrzymać mu kroku. Kobieta na przystanku autobusowym, którą mijam, rzuca mi swój uśmiech. Nie pytam ją o powody, odwzajemniam go. Zdrowy rozsądek wykluczyłby tę bezinteresowność obcej osoby ale nie włączam go, nie uruchamiam, jeszcze nie muszę. To mój kochany kwadrans, mierzalny ale poza czasem. Kwadrans liczony odległością do pracy. Pokonuję ją pieszo, wtedy mogę oddychać. Dalej krótki park. Kilka ławek obleganych przez nastolatków urwanych z lekcji. Podziwiam ich. Pociąga mnie ich naiwność, brak dystansu, nieprzyzwoita wolność. Jeszcze zdrowi, młodzi, nie przesiąknięci wpływami . Przytulają się do siebie wierząc w miłość do grobowej deski. Po cichu im zazdroszczę, jednocześnie współczując. Tak niewiele już im zostało z tej wolności. Dalej mijam kościół p. w. św. Barbary, patronki górników i fotografów. Biedni ludzie. Ciężka praca lub jej brak. Należy się im rozbudowana modlitwa. Nie zastanawiam się na tym długo, bowiem prawie jestem na miejscu. Skrzyżowanie Młynarskiej z Okopową – budynek: Lewicki S.A. – Biuro Nieruchomości.

Wchłaniają mnie wielkie obrotowe drzwi i wypluwają do wnętrza pomieszczenia. Rozglądam się. W środku wszystko niestrudzenie pracuje. Wyścig maszyn z pracą żywego organizmu. Obie drużyny pocą się od wysiłku. Automat z kawą robi się ciepły, jakby nagle dostawał gorączki. Przyjmuje interesantów przez dwanaście godzin dziennie. Jako jedyny nie ma przerwy. Podchodzę do niego z lekkim wyrzutem sumienia. Wpisuję tajemny kod, który wyczaruje mi latte. Obserwuję cały proces i bezbłędność maszyny, z którą przez chwilę obcuję. Jest doskonała. Posłuszna i taka żywa. Nie poddaje mnie próbom, wykonuje polecenia. Taka inna od koleżanek po fachu.

- Pola! Dwie minuty spóźnienia, Zostaw ten kubek. Szef cię szuka. – Pani z pokoju nr 5, spięta w koński ogon, krzyczy do mnie przez całą długość korytarza. Ton głosu nie ma najmniejszego znaczenia. W tym biurowym organizmie wszyscy krzyczą, bardziej z przyzwyczajenia niż z konieczności. Lecę z kawą do gabinetu Pana Szefa. Poprawiam włosy przed wejściem, kawę oddaję sekretarce.

- Gdzie ty się podziewasz?! Juchnikowa wydzwania od godziny! Podobno miałyście umówione spotkanie!

- Ale jestem przed czasem. Juchnikowa znów pomyliła terminy…

- Nie ma żadnego ale! Oddzwoń do niej natychmiast. Klient ma zawsze rację i to ty masz się podporządkować. Liczę, że wreszcie sprzedasz to mieszkanie na Łomaskiej. Ile się można zastanawiać?! Tutaj nie ma miejsca na sentymenty! Chcę mieć dzisiaj na biurku wszystkie dokumenty podpisane przez tę wariatkę, rozumiesz?!

Pan Szef zmarszczył czoło i strzelił z palca. To znak, że mówi poważnie. Przyzwyczaiłam się do tego sfrustrowanego człowieka. Gdyby mnie przywitał łagodnie zastanowiłabym się czy nie pomyliłam gabinetu. Rozumiem go. Posiadanie młodej żony zobowiązuje do poświęceń. Dla niego cyfry są tak samo ważne jak dla mnie, tylko charakter ich istnienia diametralnie się różni. Jeśli nie sprzedam mieszkania Juchnikowej, Pani Żona nie poleci do Mediolanu. Wtedy Pan Szef będzie musiał przyjąć służalczą postawę poddanego i wyrażając skruchę i ubolewanie będzie zobowiązany wynagrodzić jej tę tragedię jeszcze kosztowniejszym przedsięwzięciem. Wtedy ja będę musiała sprzedać co najmniej trzy mieszkania. Z której by strony nie zerknąć na ten dylemat Łomaską powinnam sfinalizować.
Podobno cel uświęca środki. Juchnikowa podpisała papiery. Tak naprawdę klient nie ma wyboru. Ja, z całym szeregiem mi podobnych, jesteśmy wyspecjalizowanymi robotami zaprogramowanymi na sprzedaż. Poza procedurą branży i całą resztą drobniejszych istotności wykształca się w nas umiejętność manipulowania umysłami interesantów. Wbrew pozorom to władza, której się obawiam. Wszystkie moje uczynki na pewno zostaną odnotowane w księgozbiorze wszechświata i kiedyś przyjdzie mi za nie słono zapłacić. Czy mogę się sprzeciwić temu systemowi? Czy mogę odmówić? Czy mogę przerwać ten proces narastania długu wobec Kosmosu?
Po każdej udanej transakcji, zamiast czuć dumę, wyobrażam sobie, że spaceruję po krawędziach obejmujących pojęcie: „społeczeństwo”. Wypełniam tylko swoje obowiązki i robię to, co wszyscy, jednak coś mnie wypycha z tego ogółu, coś sprawia, że nie czuję się do nich podobna. Może dlatego, że nie potrafię się cieszyć z pieniędzy, które dostaję? Powinni mi to wybaczyć. Z wypłaty cieszy się Pan Mąż i cieszy się za nas oboje więc równowaga, jak przystało, zostaje zachowana.

Zza biurka świat wygląda inaczej. Ograniczony murami, taki wąski, malutki. Obserwuję go spod okularów. Dzwonią telefony z sąsiednich pokoi. Słyszę je przez cienkie ściany, które tłumią głosy i dźwięki nadając im status nie do końca obecnych. Mój telefon również dzwoni odrywając mnie od podsłuchiwania sąsiadów. Umawiam się na kolejne spotkania, po czym wracam do swoich rozważań na temat banału tego miejsca, które zabiera mi osiem godzin doby. Odbiera mi ten czas, czy go kupuje? To ja go sprzedaję, jak te wszystkie mieszkania co dzień. Sprzedaję go systemowi, z którym toczę wewnętrzną niezgodę. Co ja tutaj robię? Przez chwilę analizuję konsekwencje zwolnienia się z pracy. To niegłupi pomysł. Odejdę. Rzucę to wszystko, zapominając z czasem, że zjadło mi tyle życia. Pojadę do Budapesztu, albo przynajmniej na północ Polski. Wynajmę mały pokój nad morzem, na próbę i zatrudnię się w jakiejś restauracji. Przecież to takie proste. Byłoby proste gdybym nie miała na utrzymaniu Pana Męża. Relatywnie pojawia się myśl, żeby go również zostawić. Po chwili zaczynam się zastanawiać jak w ogóle doszło do tego małżeństwa. Czy wolno mi mówić o miłości? Czy go kocham? Kochałam? A może to tylko poczucie obowiązku i odpowiedzialności? Pan Mąż jest taki słaby, taki bezbronny beze mnie. Wiem, że teraz czeka w mieszkaniu na mój powrót, na kolejną opowieść jak mi minął dzień. Karmi się tymi historiami myśląc, że przez samo zainteresowanie nimi wnosi wkład w swoje utrzymanie. Pozwalając mu na to wyrządzam mu krzywdę. Dopiero teraz to rozumiem. Zamknęłam go w klatce. Wyrwałam wszystkie pióra. I choć wierzyłam w jego talent nie potrafiłam go rozwinąć.

Dziewięć lat małżeństwa. Trzy lata nieskazitelnej opinii w firmie. I co robię?

Biel biura, sterylna atmosfera wnętrza dostaje się do moich żył i kości. Jakbym przyszła z wizytą do Pana Znachora, prawie doktora, czekając na receptę wypisaną na podstawie mojej duchowej spowiedzi. I co mi może przepisać? Zioła? Melisę, czy krople walerianowe? Czuję pustkę i pełnię jednocześnie. Wiem, że jeśli ktoś mi za chwilę przerwie, przekroczy próg sali nr 3 tym samym zakończy moje cierpienie. Poddam się znakom i symbolom, podejmę decyzję. Wyjdę stąd raz na zawsze i nawet nie zastanowię się dokąd. To szaleństwo. Które dojrzewało we mnie jak jabłko. Widzę je tak wyraźnie. Piękne, paradoksalnie zdrowe, takie rumiane. Zjadłam je kiedyś sięgając po grzech zgodnie z zasadą: przez żołądek do serca. Trzymam tę myśl jak matrycę i rozprzestrzeniam ją odciskając ślad na pozostałych pragnieniach zmiany. Wypluję to jabłko z siebie. Wydrę je z tego chorego gardła, które od lat dławi wielkie słowa. Zatrzymuje nawet chęć wypowiadania siebie. Palcem zaczynam penetrować jamę ustną. Liczę zęby, sięgam głębiej. Wreszcie wymiotuję.

- Polu! Szef cię wzywa! – Pani spięta w kucyk, po raz drugi dzisiaj narusza moją prywatność. Patrzy z przerażeniem na kałużę wymiocin, resztkę tej materii, którą mnie karmili. Więc co się teraz dziwi? Pierwszy raz dostrzegam w jej starzejących się oczach empatię i niemal zrozumienie.

- Polu, źle się czujesz? Nic nie rób, nie wstawaj. Przyniosę wodę.

Po chwili sala numer 3 zapełnia się ludźmi. Zrobiło się gęsto od twarzy. Pan Szef stanął blady na czele całego biurowego ratunku, próbując coś powiedzieć. Nic jednak nie mówi, jakby czekał na moje wyjaśnienie. Pani spięta w kucyk zdążyła posprzątać bałagan i zrobić mi herbatę. Jeszcze raz ogarniam wzrokiem całe towarzystwo, starając się przebić przez ocenę kilkunastu obcych osób. Pewnie myślą, że urządziłam niezłe widowisko. Właściwie się nie mylą. Należałoby wstać i dać im wreszcie odpowiedź. Tak robię. Wyjmuję z biurka swoje osobiste rzeczy. Prawie wszystko mieści się w torebce. Nie pakuję tylko ulubionego kubka w kropki. Wręczam go Pani spiętej w kucyk.

- Odchodzę – Z pewnością godną Oscara wypowiadam swoje zakończenie.

Pan Szef, prawie zielony, próbuje mnie uspokajać. Nie wiem po co. Nigdy nie byłam tak spokojna jak dzisiaj. Tak odważna również. To ostatnie tłumaczy jego zachowanie.

- Polu. Pójdźmy do mnie do gabinetu, porozmawiajmy. Skąd ta nagła decyzja? Należy ci się premia za Łomaską, z tego powodu cię wzywałem. I co znaczy do cholery, że odchodzisz?! Przerwałam mu. Wiedziałam co za chwilę powie. Próba zatrzymania mnie dodatkową gratyfikacją wydała mi się odrażająca. Wciąż mnie traktuje jak swoją własność. Jak kolejny automat do kawy.

- Nie rozumiecie. Odchodzę.

- Jak to odchodzisz?

- Zrywam stosunki z Panią Pracą.

- Z jaką Panią?

- Z Panią Pracą, Panie Szefie.

Idąc przez długi korytarz, niosąc w torebce trzy lata obcowania z tym miejscem, czułam na sobie spojrzenia zespołu i tutejszej władzy. Część z nich na pewno mnie w tej chwili podziwiała, reszta uważała, że straciłam rozum. Nie wierzyłam, że zdobyłam się wreszcie na to zerwanie. Ja, dziecko Saturna, grudniowy brzdąc, dziecko chaosu-jestem wolna.

Kiedy znalazłam się po drugiej stronie budynku poczułam ulgę. Powietrze było ciepłe i wilgotne. Wiosenne popołudnie po deszczu. Nie wróciłam od razu do mieszkania. Usiadłam na chwilę w parku, z nadzieją, że jeszcze coś z nieba spadnie, chociaż kilka kropli uroni dla mnie bóg. Spędziłam na ławce kilkanaście minut. Deszczu się nie doczekałam ale i tak czułam się wspaniale. Poszłam na kawę do La Black, potem do kina. Zajęłam miejsce w centralnym punkcie sali, usiadłam na krześle nr 686. Grali jakiś obyczaj, chyba ważny, bowiem przyszło sporo ludzi. Fabuły nie pamiętam, nie zwróciłam na nią uwagi. Obserwowałam publiczność. Suma tych obcych oddechów, ich szepty, gesty, ich cienie, otuliły mnie do snu.

Było już późno. Kiedy znalazłam się przed przynależnym mi adresem, przed mieszkaniem, które zamierzałam opuścić, przestałam czuć się tak pewnie. Nie wiedziałam jakich słów użyć aby Pan Mąż wreszcie zrozumiał jak nieuczciwie byliśmy razem. Że najwyższy czas rozwiązać ten supeł, ten węzeł i zwrócić sobie wolność. Bardzo chciałam ją odzyskać ale równie mocno chciałam dać mu to samo. Weszłam do środka. Siedział na kanapie w salonie, przed telewizorem. Tym razem nie zapytał o owoce dnia i sukcesy, które go żywiły. Właściwie nie zareagował na mój powrót. Nie zauważył, że jestem grubo po czasie. Nie martwił się więc o mnie. To dodało mi siły. Poszłam do sypialni z butelką wytrawnego wina. Byłam tak zmobilizowana, że pierwszy raz, samodzielnie, poradziłam sobie z jego otwarciem. Korek wyszedł gładko, szepcząc: nie potrzebujesz mężczyzny. Pomogę ci w to uwierzyć i poproszę słoiki z przetworami, żeby przestały stawiać opór. Usiadłam przy oknie. Zapaliłam lampkę, potem papierosa. Dawkowałam ciszę i alkohol jak ostatni posiłek. Chyba żegnałam się z tym miejscem. W połowie butelki wszedł Pan Mąż.

- Już jesteś? Może zamówimy obiad?

- Nie jestem głodna. Miałeś cały dzień, mogłeś coś sobie ugotować.

- Co cię dzisiaj ugryzło? To może bakłażany w cieście i frytki?

Patrzyłam na niego inaczej, bardziej szczegółowo. Prześwietlałam jego ostatnie zdanie. Wewnątrz siebie słyszałam jak myśli, małe śrubki, odkręcają się samowolnie od macierzy starych koncepcji i poglądów. Słyszałam jak spadają. Jak hałasują tym spadaniem. Brzmiały jak ciężki metalowy przedmiot opuszczony na ceramiczną posadzkę w łazience. Z tą różnicą, że przedmiot nie ulegał podzieleniu na części mniejsze, nie rozbijał się. Jedynie tworzył ten przyjemny, budzący mnie z długiego snu, stukot. Uświadomiłam sobie, że muszę być w środku całkowicie pusta. Stąd echo spadających myśli. Pozbyłam się wyrzutów, barier, chorego poczucia posłuszeństwa i obowiązku. Teraz mogę odejść.

- Polka! Może odstawiłabyś ten kieliszek? Zdaje się, że tracisz kontakt.

Stał w tym samym miejscu. W domowych sandałach i bez spodni. Stał tam taki niepotrzebny i niesprawiedliwy.

-Zwolniłam się z pracy.

Nie słyszałam co do mnie mówił. Zareagował przewidywalnie. Zmarszczył całą twarz, machał ręką, zapewne krzyczał.

- Od dzisiaj musisz sam zadbać o siebie.

Chyba nie zrozumiał. Dalej krzyczał. Wyrwał mi papierosa, potrząsnął mną. Włączyłam uszy.

- Oszalałaś?! Co teraz zrobimy?! Zawsze myślisz tylko o sobie. Wiesz jak ciężko znaleźć pracę? Taką pracę!

- Jaką? – pytam.

- Dobrą, a jaką!

- Znajdź jakąkolwiek. Od kilku lat tkwisz przed telewizorem, a jedynym obowiązkiem, który cię jeszcze dotyczy jest podlewanie paprotek. Nie mam siły już dłużej się tobą zajmować. Odchodzę od ciebie.

- Nie mówisz poważnie, zwariowałaś!

- To prawda. Możesz zatrzymać mieszkanie.
Ostatnio zmieniony wt 10 cze 2014, 15:03 przez Vooda, łącznie zmieniany 1 raz.
Wereszczyńska

2
To jest b. dobry tekst, tyle.
Mocno jednostronny i z miałką fabułką, ale co tam - ten ciągle powracający Pan (Mąż, Szef) jest super. I jeszcze Pani Praca!
Gdy opisujesz relacje bohaterów też jest super, tylko gdy próbujesz filozofować, wychodzi już gorzej. Jeszcze wrócę do tego tekstu, pa.

3
A ja mam odmienne wrażenie. Dla mnie opisy jej uczuć są bardzo zgrabnie opisane. Uaktywniają moje zmysły - opis automatu do kawy, biura, odgłosów z zewnątrz, myśli w jej głowie. Bohaterka idealnie przekazuje mi obraz swojego życia i otoczenia. Rozumiem ją i nie mam problemu z odebraniem jej emocji.
Jej relacje z otaczającym światem wydają mi się sztuczne. To znaczy sztuczne na pewno są i tak miały pewnie zostać ukazane, ale takie sytuacje sa dla mnie jakieś takie nierealne. Najmniej chyba rozstanie z mężem. Nie tego się spodziewałam. W sumie nie wiem, czego się spodziewalam, ale chyba nie takiego rozstania.

Poza tym odkąd napisałaś o jej pragnieniu wynajęcia pokoju nad morzem gdzieś na północy, wciąż wyobrażałam ją sobie spacerujaca po plaży, wycofaną i zamyśloną, zmarzniętą, ale szczęśliwą na swój sposób.
Tekst posiada swoją aurę, a przemyślenia filozoficzne idealnie biegną swoim tempem pośród oddalonych perypetii bohaterki.
Vooda pisze:Posłusznie wstaję. Zakładam szlafrok, prezent od mamy. Kieruję się do kuchni.
Wyrzuciłabym wzmiankę, że szlafrok jest od mamy. Nie wiem czemu, wybija z rytmu, a nie wprowadza żadnej waznej informacji.
Vooda pisze: Że najwyższy czas rozwiązać ten supeł, ten węzeł i zwrócić sobie wolność.
Tutaj użyłabym tylko albo supeł, albo węzeł, będzie brzmiało bardziej wartko :-)

Tekst bardzo mi się spodobał. Tworzy fajny obrazek zagubionej kobiety pomiędzy tym, co pragnie, tym co powinna, a urojonymi obowiązkami, które my, kobiety, IMO często sobie wmawiamy :-)

Pozdrawiam

Zatwierdzam weryfikację - Gorgiasz
Ostatnio zmieniony wt 10 cze 2014, 15:03 przez Lady Kier, łącznie zmieniany 1 raz.

4
Lady Kier pisze:Posłusznie wstaję. Zakładam szlafrok, prezent od mamy. Kieruję się do kuchni.


Wyrzuciłabym wzmiankę, że szlafrok jest od mamy. Nie wiem czemu, wybija z rytmu, a nie wprowadza żadnej waznej informacji.
Pogadajmy o tym szlafroku :) Dla mnie te wtrącenie jest kapitalne, tylko trzeba spojrzeć na całość:
Vooda pisze:Mnie budzi jego proste zdanie o zabarwieniu pretensjonalnym. Roztrzaskuje mi bębenki to niezrozumienie, ta obojętność idąca w parze z jego próżnym rytmem dnia. Nie negocjuję kolejnych minut, jakby mi się nie należały. Posłusznie wstaję. Zakładam szlafrok, prezent od mamy.
To jedn zdanko daje świetny kontrast: Pan Mąż (zimno) i mama (ciepło). Na mnie to działa, bardzo - lubię takie pisanie.
Na pewno bardziej niż to:
Vooda pisze:Tutaj wszystko żyje w cieniu logicznej kapsuły. Zamyka człowieka w swojej rozumnej chorobie, o której można by było powiedzieć: natura rzeczywistości. To niebezpieczne zjawisko naszych czasów, bowiem nie tyle nie wynaleziono dla niego antidotum, co się go w ogóle nie szuka. Wielcy alchemicy minionych epok szukali kamienia filozoficznego. Teraz alchemików nie ma. Ludzka świadomość wypiera potrzebę ich istnienia.
Dla mnie cały akapit prawd Coelho jest zbędny, zwłaszcza, że wcześniej jest prawdziwa perełka:
Vooda pisze:Moja pierwsza wymyślona córka miała na imię Greta. Potem pojawiły się: Nadia, Nina i Sara. Nigdy nie poczułam ich oddechu.
W tym tekście jest sporo fragmentów, które robią na mnie wrażenie (jabłko!), pomieszanych z tymi, które są dla mnie zbędne (Wszystkie moje uczynki na pewno zostaną odnotowane w księgozbiorze wszechświata... itd).

5
Wszystkie moje uczynki na pewno zostaną odnotowane w księgozbiorze wszechświata... itd)
A to akurat mnie się podoba :-)
Pilif pisze:Pogadajmy o tym szlafroku Dla mnie te wtrącenie jest kapitalne, tylko trzeba spojrzeć na całość:



Vooda napisał/a: Mnie budzi jego proste zdanie o zabarwieniu pretensjonalnym. Roztrzaskuje mi bębenki to niezrozumienie, ta obojętność idąca w parze z jego próżnym rytmem dnia. Nie negocjuję kolejnych minut, jakby mi się nie należały. Posłusznie wstaję. Zakładam szlafrok, prezent od mamy.
Rzeczywiście nie spojrzałam na to z tej perspektywy. Dla mnie cały tekst był chłodny, ta wzmainka od mamy była jedynym ciepłym refleksem, być może dlatego tak mi nie pasował. Ale jeśli się na to patrzeć z tej strony, to rzeczywiście sprytny zabieg :-)

Ciekawe, czy zmierzony:-)

6
Vooda pisze:Razem zaczyna się od R. Moc tego słowa niesie olbrzymie przesłanie, a może tylko przesłoniło i zatuszowało alfabetyczne braki Pana Męża?
Litery są ważne. Równie ważne są cyfry. Właściwie, wydaje mi się, że są tym samym. Tylko brzmienie je różni, za sprawą nazw-wymysłu człowieka. Nie mówię o tym nikomu. Tutaj wszystko żyje w cieniu logicznej kapsuły. Zamyka człowieka w swojej rozumnej chorobie, o której można by było powiedzieć: natura rzeczywistości. To niebezpieczne zjawisko naszych czasów, bowiem nie tyle nie wynaleziono dla niego antidotum, co się go w ogóle nie szuka.
O co tu chodzi? Dlaczego to źle, że mąż nie ma R? Dlaczego litery i cyfry są ważne? O co chodzi z logiczną kapsułą i rozumną chorobą? Czytelnik (tzn. ja) jest cielęciem i nic nie zrozumiał.
Vooda pisze:Czuję pustkę i pełnię jednocześnie. Wiem, że jeśli ktoś mi za chwilę przerwie, przekroczy próg sali nr 3 tym samym zakończy moje cierpienie. Poddam się znakom i symbolom, podejmę decyzję. Wyjdę stąd raz na zawsze i nawet nie zastanowię się dokąd. To szaleństwo. Które dojrzewało we mnie jak jabłko. Widzę je tak wyraźnie. Piękne, paradoksalnie zdrowe, takie rumiane. Zjadłam je kiedyś sięgając po grzech zgodnie z zasadą: przez żołądek do serca. Trzymam tę myśl jak matrycę i rozprzestrzeniam ją odciskając ślad na pozostałych pragnieniach zmiany. Wypluję to jabłko z siebie. Wydrę je z tego chorego gardła, które od lat dławi wielkie słowa. Zatrzymuje nawet chęć wypowiadania siebie. Palcem zaczynam penetrować jamę ustną. Liczę zęby, sięgam głębiej. Wreszcie wymiotuję.
I tu też. To chyba są za duże skróty myślowe. To trzeba wolniej, jaśniej, przejrzyściej - jak krowie (lub cielęciu) na rowie. Co z czego wynika - po kolei. Jak przebiega ciąg jej skojarzeń?
Vooda pisze: Pani spięta w kucyk,
Cała pani się tak spięła? Czy tylko włosy ma spięte? Takich błędów jest więcej. Spieszysz się z tekstem. Niepotrzebnie.

Mam poczucie, że szczegółowa łapanka jest bez sensu, bo sama znajdziesz i wyczyścisz większość błędów, jeżeli przeczytasz to wszystko powoli. Nie bój się tłumaczyć czytelnikowi detali świata i postaci. Ja wiem, że Pola sama sobie różnych rzeczy wyjaśniać nie musi, ale niech to wyjaśnia narrator przylepiony do Poli, bo inaczej za nią nie nadążymy. Inne postacie występują tutaj raczej w charakterze dekoracji i są mało wiarygodne - to też będzie do przepracowania, żeby i one były krwiste.

Całość wygląda obiecująco, mogłabym się zainteresować taką książką. Tylko opowiadaj wolniej i dokładniej. Ale jako próba - na plus jak najbardziej.

Pozdrawiam

Zatwierdzam weryfikację - Gorgiasz
Ostatnio zmieniony wt 10 cze 2014, 15:02 przez Thana, łącznie zmieniany 1 raz.
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

7
dzięki za wyrozumiałe podejście do tekstu. przyznam, że bałam się go wstawić. cierpię na słomiany zapał, a tu taki zastrzyk nowych sił...
dwunasty dzień bez papierosa i syndrom technicznej niemoty sprawia, że nie potrafię dojść w jaki sposób cytujemy więc podziękuję tak w skrócie, ok?


Pilif -> przyznaję, że średnio te moje mądrości pasują do całości.

Lady Kier -> Pola przejdzie brzegiem morza w kolejnych rozdziałach, obiecuję.
(mamuśka była zamierzona;))

Thana -> skróty myślowe to moja największa bolączka. toczę z nimi walkę od zawsze.
dzięki, że mi o nich przypomniałaś.
Wereszczyńska
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”