Witajcie. Długo mnie tu nie było, długo też nic nie pisałem, ale w ostatnich okolicznościach mojego życia odkrywam na nowo radość płynącą z tworzenia.
Mam nadzieję że lektura mojego tekstu przyniesie Wam przyjemność.
Brud
Życie jest psychodelicznym snem. Kropla rozbija się o surowy chodnik, obcasy butów stukają, nasila się, stoi, cichnie. Drżenie cząsteczek powietrza przenosi energię poruszającą bębenki w uszach. W chaotycznym oceanie powietrza poszarpany płat zapachu przepływa nieopodal. Głosy bez treści wybrzmiewają gdzieś w bliżej nieokreślonej przestrzeni, na pewno w zasięgu uwagi. Pole morficzne?
Aaron budzi się na pękniętej płycie chodnikowej, jakichś mokrych kartonach, szmatach. Otwiera oczy. Nad sobą widzi most, z którego krawędzi ścieka brudny, lepki deszcz. Boli go kark, leżał w niewygodnej pozycji. „Jak długo?”- Myśl przemyka przez jego głowę, ale nie pobudza do znalezienia żadnej odpowiedzi. Chłopak dźwiga się na ramionach, przez krzaki widzi jak kawałek dalej śmigają sylwetki, niespokojne ludzkie kukły, które stale muszą się gdzieś przemieszczać, jakby stymulowane przez prąd. Zimne fale powietrza niosą smugi rzadkiego deszczu. Na górze ciemne chmury, które stanowią granicę tego świata. Wcale nie trzeba tego traktować jak rzeczywistej rzeczy, to tekstury umieszczone tam przez programistę, dopóki nie zmienisz planszy to nawet o tym nie myśl. Dwa de, panie, dwa de.
Jeden but rozwiązany, opuszcza się, żeby zawiązać sznurówkę i ociera krople wilgoci spod nosa. Zmarznięte palce przeciskają materiał przez pętle, źle, jeszcze raz. Niezgrabne palce starają się dopasować. Podnosi się, musi ruszać. Nie wie gdzie. Trzeba ruszać, tylko to jest jasne. Po co to kwestionować? „Jestem zwierzęciem”- prześlizguje się przez jego umysł. Stawia jedną nogę, potem drugą. To proste. Jak zrobisz to odpowiednio dużo razy, twój mózg zacznie wykonywać to za ciebie, automatycznie. Idzie więc, po prostu idzie. Wychodzi twardo udeptaną w ziemi ścieżką na chodnik- to tak jakby włączał się do ruchu, teraz nie może się zatrzymać. Nikt się nie zatrzymuje, droga służy do tego żeby przemieścić się do ściśle określonej lokacji. Jeśli ktoś tak nie robi to inni dziwnie patrzą. Po prostu idzie.
Jakaś kobieta, w ułamku sekundy w głowie Aarona tworzy się jej obraz. On już wie że ma około czterdziestu lat, zmęczoną twarz naznaczoną przez poczucie obowiązku. Jest sumienna, przyjmuje swoje zadania z chłodno wyważonym spokojem. Twardo stąpa po ziemi. Idzie wyprostowana, dumna. Jednostka ludzka. Jest przekonana że czyni słusznie, bo przecież zawsze była jedna droga do pokonania. „Nie oglądaj się na boki!”- zawsze nieomylni rodzice. Więc się nie ogląda, tak było zawsze. Jest stabilnie, bez wielkich wznosów i upadków. Esencja spokojnego, dostatniego życia. To wszystko już wiadomo, w małej części sekundy, cała reszta to ewentualne korekty, które można wprowadzić wtedy, gdy w ogóle okażą się istotne. Inaczej pamięć lokowana jest dynamicznie, jednostki zapełniane i usuwane szybko, właściwie niezauważalnie. Chyba że coś przyciągnie uwagę Oka. Wtedy sytuacja ulega diametralnej zmianie.
Kobieta znika za polem uwagi, które kończy się około pięciu metrów za plecami Aarona (granice są funkcją zaludnienia otoczenia, stanu psychicznego, warunków pogodowych i paru mniejszych zmiennych). Czuć zimno które wypełnia lukę po kobiecie. Właściwie to nie jest to zimno świadczące o braku energii kinetycznej w cząsteczkach ośrodka, raczej brak czegoś co ciężko mu sprecyzować. Być może w jakiś sposób zdaje sobie sprawę czym TO jest, ale nie umie TEGO wytłumaczyć swojej racjonalnej części. „Właściwie po co mam się nad tym zastanawiać? Ważne żeby maszyna działała.” Zorientował się że przez trzy ostatnie sekundy nie miał świadomości swojego ciała. Jego oczy rejestrowały fale elektromagnetyczne dochodzące z otoczenia a mózg natychmiast interpretował informacje w kontekście wyboru drogi, ale Aaron jest pewien że przed chwilą znajdował się gdzie indziej. Co najśmieszniejsze, nie ustalił nawet celu swojej podróży, a mimo to coś prowadziło go naprzód.
Spogląda na spód mostu, na brzuchate połączenie między masywnymi podporami, ociekające zastygłą od dawna czarną farbą- jej ciemne krople zwisają smętnie, przyciągane, wołane przez masyw ziemi, skazane na wieczne zawieszenie w próżni. Co kilkanaście metrów z dziur odpływowych wystają rynny, wilgotne zęby. Niektóre połamane, uszkodzone, kalekie. Poniżej, we względnie suchym miejscu leżą zniesione przez bezdomnego graty- wózek sklepowy, jakieś blachy i kawałki złomu, trochę puszek po konserwach i śmieci, walające się nasiąknięte kartony. Obok legowisko, wytłamszony bury koc zwinięty w kulę, miejscami wypukły, sztywny od brudu.
Aaron zastanawia się, gdzie może podziewać się właściciel, co robi w taką pogodę. Może moknie gdzieś, żałośnie starając się rozbudzić współczucie w przypadkowych ludziach. Może nie żyje. Zabiłbym go.
Zamarł. Absurdalna myśl. Oczy szeroko otwarte. Skąd się biorą te rzeczy? Stoi bez ruchu, czeka na sygnał. Jest. Delikatnie popłynął w tamtą stronę starając się znaleźć źródło. Zabiłbym. Żałosna ludzka kreatura, niezdolna do oddziaływania ze światem prawidłowo. Zombie, skupiony zwierzęco na przetrwaniu, pocieszający się małymi, gówno wartymi celami, błąkający się bez prawdziwego dążenia. Zdany na okrutny świat i swoje kalekie ciało.
Na pewno cierpi. Nie wie w jaki sposób się tu znalazł, nie rozumie otoczenia. Zmysły ukryte za mgiełką otępienia. Jesteś obserwatorem w ciele robota mój drogi, i nic nie możesz z tym zrobić. Oczy niewidzące, nie chcące widzieć. Nie chcę rozumieć, chcę tylko ciepła. Nie chcę słyszeć. Nie chcę czuć, nie chcę myśleć, chcę tylko otępić się alkoholem, chcę tylko kolejnej drobnej monety rzuconej mi przez dobrego człowieka. Brzydzę się tym, co się dzieje, niech się nie dzieje. Muszę to zatrzymać, ale nie mogę, bo jestem ROBOTEM. Patrz na wyuczone, zaprogramowane odruchy, obserwuj impuls biegnący po twojej sieci neuronowej, przyglądaj się jak twoje ciało wykonuje czynności, których nie chcesz wykonywać.
Nie chcę!
Twardy beton uderza w jego kolana, igiełki bólu stępione przez zimny, stały nacisk. Jego kolana zmieniają się w galaretę, puchną, miękną. Czy wiesz gdzie jesteś? Wilgoć przebija się przez spodnie, prześlizguje się z nitki na nitkę. W jego głowie pulsuje i kręci się mały impuls, kreśli chaotyczne wzory. Część przeskakuje do żołądka.
Aaron pada do przodu, podpiera się dłońmi i wymiotuje.
Kiedy myślisz że gorzej być nie może, ślepe siły wszechświata słuchają. Każda twoja najmniejsza myśl, każde skinięcie palcem jest jak rozkaz. Mechanizm raz poruszony rozkręca się, coraz łatwiej go napędzić. W końcu zmienia się w pędzący huragan pragnień, tych masochistycznych i tych delikatnie bliskich twemu sercu. On nie odróżnia, wszystko dla niego to samo, musi się stać, polecenie zostało wydane, maszyna została uruchomiona. Po odpowiednio długim czasie możesz tylko siedzieć i patrzeć. Oglądać przedstawienie.
Podnosi się otępiony, nie wiedzący jak długo tak leżał. Nie spał, nie zemdlał. A mimo to ciężko mu określić gdzie znajdował się w ostatnim czasie. Pod mostem. Ok, brzmi racjonalnie, bo pamiętał mniej więcej ostatnie zamazane sceny z tego miejsca i tutaj się ocknął. Ale gdyby ktoś próbował go przekonać, że przeszedł się w międzyczasie do centrum miasta i z powrotem, to musiałby się poważnie zastanowić, czy ten ktoś nie ma racji.
Kolana ma przemoczone, podobnie jak cały bok kurtki. Otrzepuje brud przyklejony wilgocią. Na lewo opadają równe schody, coraz bliżej i bliżej rzeki. Aaron patrzy na brudną toń, małe fale bombardowane kropelkami. Miliardy punkcików, a każdy nie do odróżnienia od pozostałych. Spadające anioły bez skrzydeł, wrzucone brutalnie w kotłowaninę, miotane między współbraćmi.
Głos w jego głowie. Wiesz co ci powiem? Moralność. To. Iluzja. To tylko odpowiedź samoorganizującego się układu na zaistniałą sytuację. Schodzi powoli na sztywnych nogach, ze stopnia na stopień, zahipnotyzowany przez szarą falującą masę. To masa przemawia prosto do jego umysłu; sączy słowa pozbawione brzmienia. Coś powoduje, że nie może oderwać od niej wzroku. Zahacza o coś stopą i traci na chwilę równowagę, ale wciąż nie może oderwać wzroku. Właściwie wszystko sprowadza się do ilości. Spróbuj ścisnąć mrowisko do rozmiarów kartonu mleka, wsadź trzydzieści osób w trzydzieści metrów sześciennych, zobacz co się stanie. Myślisz że to niezbywalne prawo wszechświata? Są na tym świecie warunki w których myśląca, czująca istota jest traktowana jak ziarenko piasku przesypujące się w klepsydrze, jak kawałek mięsa w maszynce do mielenia. Właściwie to wszystkich nas to dotyczy, tylko brak nam odpowiedniej perspektywy.
Spójrz na morze. Wygląda jak bezkresna równina, miliardy miliardów przetasowanych ździebełek, które przeplatają swoje tory tworząc masakryczną plątaninę. Łączą się, umierają, tworzą nowe, nieustanny rój, niemalże absolut. Nikt nie dba o pojedyncze kropelki, jest ich po prostu za wiele. Być może, gdyby mieć odpowiednie możliwości, ktoś by się nimi zainteresował, ale dopóki to nie nastąpi logika i sprawiedliwość leżą zapomniane, nieużywane.
Moje, twoje- nie ma większego znaczenia skoro jesteśmy rojem.
Gdzieś tam, przeważnie daleko stąd, wybucha burza. Prawdziwy kataklizm, niszczyciel światów. Odrywa krople, podrzuca wysoko, niszczy, ciska z wysokości. Potrafi też więcej- mocny wicher wybrzusza powierzchnię morza, gnie idealną strukturę, zapętla piekło w przestrzennym wirze. Nie chcesz tam trafić, gdzie nawet myśl topi się jak żelazo, rozmywa i przetapia zgodnie z wolą władcy. Tu nic nie znaczysz, żywioł jest bogiem.
Lecz każdy kataklizm ma swój kres. Morze zostaje to samo, tylko trochę zmienione. Może wydawać się, że w niektórych kroplach odbije się promień słońca, jak zapowiedź szczęścia- skończyło się, już dobrze. Fale wciąż wzbierają i opadają, tłumem podnosząc niektóre drobinki wzwyż, ślepe i bezradne, dzieci reakcji łańcuchowej, dusząc i cisnąc całą resztę pod spodem.
Tamci najwyżsi z nas, a ci już obcy- ci, których odrzuciło jeszcze wyżej, ponad falę i rój. Ci nie mają kontaktu z rojem, więc po co to wszystko? Samotny jesteś niczym. Przecież wiesz. Po błysk olśnienia na ułamek sekundy, tuż przed lądowaniem? Będzie bolesne, uwierz mi. Mała drobinko, która ośmieliłaś się zbliżyć do słońca.
Aaron otwiera oczy i widzi taflę granatowej wody tuż przed swoją twarzą. Tafla gładko otwiera się, obejmuje go ze wszystkich stron, cicho zamyka. Jest w środku, objęty, przytulony, otoczony zewsząd ciepłym bąblem bezosobowej materii. Przed nim rozpościera się jednorodne tło o jednakowym gradiencie. Koniec planszy. Prawdopodobnie nigdy nie było mu przeznaczone się tu dostać. Zamyka oczy, ale obraz się nie zmienia, otwarte, zamknięte, wszystko jedno i to samo. Dźwięki wytłumione, właściwie czuje się jakby było tak od zawsze, cicha oceaniczna pustka. Wszystko jednorodne. Czas dziwnie miesza się, kotłuje, świadomość teraźniejszości ustępuje poczuciu bezczasu- teraz, wcześniej, kiedykolwiek. Myśli płyną puste, jednakowe, może obserwować je przez grubą zasłonę, leją się, wiją i plączą, przeciągają przez jego głowę, coś nawija je.
Światło. Nikły blask. Wydaje się daleko na granatowej planszy, ale tak naprawdę jest po prostu bardzo małe. Nie może być dalej, bliżej. Przecież to złudzenie. Widzi je. Wyciąga rękę. Jest tuż obok, oczywiście. Wkłada palec do środka, plamka rozszerza się zmienia w pierścień, opalizując. Przygląda się, czuje- jego palec mrowi. Cofa dłoń, wyciąga. Nie ma. Czuje zimno, mrowienie ustępuje, ruch zanika. Zimno.
Patrzy, czuje, jest. Bezczas.
Łapie za pierścień i wkłada w niego ramię, ten delikatnie oplata je jak nieskończenie elastyczny rękaw. Wkłada bark, głowę.
Płynie.
Wszystko i nic. Każdy punkt idealnie zidentyfikowany w nieskończonej n-wymiarowej sieci zależności. Splątane węzły rozwijają się, zwijają znowu i jednocześnie, po kolei, z powrotem.
Oczy. Awatary woli, zawieszone ponad sieciami, nietykalne, przenikają wzrokiem, doświadczeniem, wartościują.
Wybuchający do nieskończoności jeden proces, wciąż i wciąż na nowo,
Mechanizm działa.
Brud [psychologiczny]
1
Ostatnio zmieniony wt 10 cze 2014, 14:57 przez Bloodsimple, łącznie zmieniany 1 raz.