Wulgaryzmy
WWWKolejny szary dzień – pomyślałem jadąc lodówą przez warszawskie przedmieścia. Nie żebym był jakimś natchnionym poetą w depresji, ale w tym roku to już kurwa nie przestawało padać. Ulice zlewała szara deszczówka, zmywając kurz i syf wszechobecny w Warszawie. Oczywiście miasto samo w sobie było piękne, ale nie gdy się jedzie o 5.00 rano do kolejnego pojeba, któremu znudziło się życie. Jak już pewnie zauważyliście, jestem policjantem – złe słowo. Jestem gliną i to najgorszego rodzaju. Nie lubię swojej pracy, zresztą kto lubi pracę? Jestem zwykłym, szarym aspirantem – może gdybym zarabiał więcej, polubiłbym tę cholerną lataninę, ale nie za te pieniądze. Dzień zacząłem wcześnie, bo dostaliśmy cynk, że ktoś chce skoczyć z dachu – oczywiście praworządni obywatele nie mogli dać frajerowi po prostu zrobić to co chce. Musieli wyciągnąć mnie z łóżka o 4.30 w ten cholerny dzień. Nie minęło 15 minut jak dojechaliśmy na miejsce – zwykły szary biurowiec, gdzieniegdzie paliło się już światło. Trzeba mieć najebane, żeby pracować o 5.00 rano…
-Masz ognia? – zapytałem kumpla, wyciągając paczkę żółtych Kameli.
-Łap – w moją stronę poleciała ciemnoniebieska zapalniczka. Cud nowoczesności – była też otwieraczem do piwa… Prychnąłem i wyciągnąłem ostatniego szluga z paczki. Szczęściarz – pomyślałem. Nie dość, że zimno, deszcz to nawet rama mi się skończyła – dzień nie zapowiadał się wesoło.
-Patrz tam na prawym krańcu dachu – powiedział Tomek, kumpel od zapalniczki.
-No i jest nasz bohater – prychnąłem i ruszyłem w stronę drzwi wejściowych do biurowca.
-To w końcu nie zapalimy? - truchtem dogonił mnie Tomek. Grubas przebiegł 3 metry, a już dyszał jak lokomotywa. Co tacy ludzie robią w policji? I to w terenie?!
-Zapalimy po drodze – uciąłem krótko.
-Myślisz, że tu można?
-Plusy tego cholernego zawodu – Nie dość, że gruby to jeszcze głupi – pomyślałem. Dzień zapowiadał się cholernie niesympatycznie.
Ulgę dał mi dopiero papieros. Od razu się uspokoiłem gdy znajomy, suchy dym zagościł w moich płucach. Kamel to była dobra nazwa dla tych fajek. Gdy ciągnęło się takiego szluga, czułeś, jakbyś rzeczywiście był na jakiejś pieprzonej pustyni. Zaraz zasycha w gardle, no ale cóż – w tej chwili browarem raczej się nie poratuje.
WWWSzybko znaleźliśmy klatkę schodową – a raczej znalazłem. Gruby oczywiście pojechał windą. Ja nie lubię ciasnych pomieszczeń. Mała klatka, wąski szyb – to nie dla mnie. Jestem kimś w rodzaju klaustrofoba. Pokonywałem szybko kolejne piętra i po niedługim czasie dostałem zadyszki. Co by nie mówić – Tomek ze mnie nie jest, ale papierosy robią swoje. Po pokonaniu sześciu z dziewięciu pięter musiałem pomagać sobie rękami, jednym słowem żenada. W końcu po ciężkiej przeprawie wygrzebałem się na dach. Dziewiąte piętro – od razu świeże powietrze uderzyło w twarz. Szkoda, że nie mam jeszcze fajki bo teraz dopiero przychodzi ochota porządnie się zaciągnąć. No ale nic, Tomek już czekał.
-Co tak długo? – zironizował krzywo się uśmiechając.
Miałem ochotę mu coś odpyskować, ale dałem sobie spokój. Tyle razy mu dogadywałem, że zaczęło mi się robić szkoda tego człowieka. Bez komentarza przełożyłem nogę przez podłużną białą rurę i ruszyłem w stronę samobójcy.
-Reszta będzie za jakieś 5 do 8 minut, trzeba go jakoś zagadać. – Grubas prawie się zabił, przechodząc nad rurami. Miałem ochotę coś powiedzieć, ale w gardle mi zaschło od tego wiatru, więc tylko prychnąłem i odwróciłem głowę.
-Możesz mi pomóc? – zapytał zirytowany Tomek.
-Nie schudnę za ciebie, nie żryj tyle to nie będzie problemu. Masz jeszcze szlugi? – grubas prawie wyzionął ducha, ale mu się udało.
-Nie mam – skłamał.
-To nie dla mnie, idioto, widziałem, że masz świeżą ramę.
Tomek trochę się pokrzywił, ale wyciągnął paczkę i wysunął w moją stronę. Wziąłem jednego ostentacyjnie a drugiego niepostrzeżenie koniuszkiem palca. Gdyby zliczyć wszystkie fajki, które mu podkradałem, uzbierałaby się z tego spora sumka.
Schowałem papierosy w kieszeni i ruszyłem w stronę gzymsu. Facet, który chciał skoczyć, wyglądał na czterdziestolatka. Miał kruczoczarne, krótko obcięte włosy i długi flauszowy płaszcz w tym samym kolorze. Wyglądał jak pieprzony model – równiutko ogolony, mocno zarysowana szczęka, ani grama tłuszczu, nawet buty miał idealne: czarne, połyskujące lakierki we włoskim stylu. Rękami zaopatrzonymi w skórzane rękawiczki kurczowo trzymał się pobliskiej barierki, cały czas spoglądając w dół.
-Ja naprawdę skoczę… – powiedział cicho, gdy zobaczył, jak podchodzę.
Pierwsze, co uderzyło mnie w tym człowieku, to jego spokój ducha. Nie był typowym samobójcą – pieprzonym romantykiem drżącym jak galareta. Był zrównoważony, spokojny i o dziwo zdeterminowany, a to bardzo rzadkie cechy u takich ludzi.
-Skacz, jak chcesz, przyszedłem tylko porozmawiać.
-Klasyczna gadka, nie? – koleś lekko się uśmiechnął, potem znowu zwrócił się twarzą w stronę ulicy.
-Palisz? – zapytałem, wyciągając w jego stronę rękę z papierosem.
-Mam swoje – odpowiedział, wygrzebując z wewnętrznej kieszeni płaszcza niebieskie marlboro i zapalniczkę.
Chwilę staliśmy w milczeniu, po czym znowu zagadałem. Oczywiście wtedy, kiedy wiedza była potrzebna, nie mogłem sobie przypomnieć żadnej z tych pieprzonych psychologicznych zagrywek, więc zdecydowałem iść na żywioł.
-Dlaczego? – zapytałem, przysiadając niepewnie na krańcu budynku. Przepaść mnie trochę przerażała, więc dla pewności złapałem się ręką pobliską barierkę.
-Bo mam już dość życia. Są jakieś granice, nie można ciągnąć tego w nieskończoność.
Klasyczna gadka, a jednak romantyczny desperat. Cholernie typowe.
- W wieku 40 lat? – trochę zakpiłem, po chwili uświadamiając sobie elementarny błąd. To mogło mnie dużo kosztować, musiał mnie polubić, przynajmniej przez te kilka minut.
-Nie masz pojęcia, ile mam lat ani kim jestem – skomentował samobójca i rzucił peta w dół.
Przez chwilę patrzyliśmy jak niedopałek szybuje coraz niżej aż dociera do ziemi, odbijając się od jakiegoś starego śmietnika. Na myśl o tym, co by się stało, gdyby to był człowiek, przeszły mnie ciarki.
-To może mi opowiesz? – zachęciłem go, spoglądając w jego stronę.
-W sumie będę się lepiej czuł, jak ktoś pozna moją historię, ale uwierzenie w nią nie będzie łatwe… Tak samo jak jej opowiedzenie –dodał po chwili samobójca, wyciągając kolejnego papierosa.
-Dużo palisz – zauważyłem.
-Tylko to mi zostało – powiedział.
-Parszywy nałóg – skomentowałem zachęcając go do rozmowy. W końcu posiłki powinny być tu lada moment.
-Nie ważne jak nieprawdopodobne wydawało by się to, co będę mówił, nie przerywaj mi, dobrze? – nie czekając na odpowiedź zaczął monolog.
-Nazywam się Piotr, a raczej Peter O’neil. Urodziłem się na farmie w Louisville w Kentucky przy granicy z Indianą.
-Więc jesteś z USA? – zagadałem.
Piotr popatrzył na mnie stanowczo i kontynuował.
-Urodziłem się w 1845 roku, 16 lat przed wojną secesyjną.
WWWNa tę wiadomość zrobiłem wielkie oczy. Gościu albo miał wielką wyobraźnie, albo znowu trafił się jakiś pieprzony down lub schizofrenik. No nic – czego mogłem oczekiwać po samobójcy. Musi mieć nieźle nasrane w tej główce.
-Młodzieńcze lata minęły mi beztrosko, moi rodzice mieli małą farmę. Niewiele pamiętam z tego okresu, jednak chyba minął on przyjemnie i bezproblemowo, bo nie mam stamtąd żadnych złych wspomnień. W czerwcu 1862 roku zaciągnąłem się do konfederatów. To były cholernie burzliwe czasy, wojna dawała się coraz bardziej we znaki, więc każdy, kto tylko mógł, zaciągał się do wojska. Nasz stan leżał na granicy Konfederatów i Unii, więc sprawy szybko przybrały na szybkości. Służyliśmy pod gen. Edmundem Smithem – dobry był z niego człowiek. Dostałem Tomahawk i starego Colta z przydziałem naboi. Morze nie był to szczyt marzeń, ale i tak byłem dumny. Później znaleźliśmy w starym magazynie strzelby kapiszonowe, więc jak na piechotę byliśmy dobrze uzbrojeni. Niedługo po rekrutacji przerzucili nas z Tupelo do Chattanoogi i ruszyliśmy w bój. Walczyłem pod Munfordville, Perryville, jednak po jakimś czasie z powodu licznych przegranych w tym regionie Smith zarządził odwrót. Miałem wtedy towarzysza broni – miał na imię Nicolas. Naszym oddziałom wiodło się coraz gorzej, chociaż nie- po Perryville nie dochodziło do większych potyczek, lecz jako, że Kentucky był stanem podzielonym wyniszczała nas wojna podjazdowa. Po jakimś czasie zdecydowaliśmy uciec do Wirgini na wybrzeże. Wymknęliśmy się w nocy – zostawiliśmy karabiny, wzięliśmy ze sobą trochę suszonego mięsa z magazynu i po dwa rewolwery. W Wirginii dopiero był chaos! Stan był podzielony, brat walczył przeciw bratu. Musieliśmy się ciągle chować, bo i uniści i konfederaci mięli powody, by nas zabić. Jak nie z powodu poglądów, to za dezercję. Na wybrzeże dotarliśmy pod koniec listopada roku 1862. Szybko załapaliśmy się na statek wielorybniczy. To był interes! Zarabialiśmy krocie na handlu tranem, fiszbinem i ambrą. Skończyła się wojna – czarni wywalczyli sobie wolność. Długie lata spędziłem na statku. W wieku 30 lat spotkałem piękną dziewczynę – miała na imię Mary, jej ojciec miał drukarnię. To była ognista znajomość! Niedługo później podczas polowania na kaszalota wypadłem za burtę statku. To był pierwszy raz, gdy spotkałem Ich. Najpierw poczułem delikatne ukłucie w karku – to uczucie zawsze towarzyszyło mi gdy Oni byli w pobliżu. Później złapałem się za drewnianą bale, która wypadła z pokładu statku. Ktoś jeszcze trzymał się tej bali. Miał ciemne włosy, a jego oczy były zupełnie czarne, jakby zamalowane. Usta miał napchane, jakby chował tam stertę patyków. Uczucie kłucia w karku wzrosło, gdy On powiedział „Nie martw się, zaopiekujemy się tobą”. Później straciłem przytomność , nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem błękitne niebo i kręgi z wgniecioną kukurydzą. Podniosłem się z niej, rozprostowałem obolałe kończyny i przeszedłem kawałek. Niby wszystko było dobrze, ale kark pulsował tak okropnym bólem, że nie byłem w stanie myśleć. Wygrzebałem się na pobliskie wzgórze, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. To, co zobaczyłem, wstrząsnęło mną do głębi. W polu kukurydzy wyciśnięte były skomplikowane wzory – linie, symbole. Wszystkie te znaki zbiegały się w jednym miejscu – był to wielki, z wierzchu praktycznie płaski stóg siana, w którym się obudziłem. Teraz już wiedziałem, że Oni mi coś zrobili, że powinienem nie żyć albo leżeć w którymś z portów Wirginii. Później dowiedziałem się, że minęło pięć lat od mojego wypadku na statku wielorybniczym. Był rok 1880. Próbowałem szukać Mery, Nicolasa, moich rodziców – na tym upłynęły mi 2 lata. Wiosną 1882 na obrzeżach Richmond trafiłem na ślad Mery. Tydzień później odnalazłem jej dom. Był ciepły majowy wieczór, gdy podszedłem z boku i zerknąłem na ganek. Siedziała na nim Mery z dziećmi i mężem. Chłopiec był w wieku nastoletnim – zawzięcie debatował z ojcem o plonach, tymczasem Mery z na oko dziesięcioletnią córką śmiała się do rozpuku. Zrobiło mi się smutno – gdyby nie Oni to mogła by być moja przyszłość, a jednak zostało mi to odebrane.
W pewnej chwili uświadomiłem sobie, że słucham Piotra z rozwartymi ustami. Teoretycznie gość opowiadał jakieś wyssane z palca historie, jednak było w nich coś, co sprawiało, że zapominało się o całym bożym świecie. Nawet nie zauważyłem, że u podnóża budynku ustawiali się już strażacy a na chodniku zbierał się coraz większy tłum.
-Mamy mało czasu, więc jak chcesz usłyszeć moją historię do końca, musimy się streszczać – skomentował Piotr i kontynuował swoją opowieść.
- Przez niespełna 35 lat szukałem Ich. Podróżowałem po całym świecie, obserwując dziwne kręgi w zbożu, grobowce, rzeźby i wszelkie rzeczy, które mogły mnie naprowadzić na ich ślad. Przemierzyłem Afrykę, Azję, Australię i Oceanię w poszukiwaniu moich prześladowców. Podczas całej 35 letniej podróży nie postarzałem się ani o dzień. W 1917 roku, gdy wróciłem do Ameryki, byłem w takiej samej kondycji jak po opuszczeniu domu Mery. Podczas całej tej podróży spotkałem ich tylko raz. Było to koło roku 1902 w zachodniej Australii. Byłem wtedy w Carnarvon – wówczas już sporym mieście przy Zatoce Rekina. Próbowałem pierwszy raz popełnić samobójstwo. Nieźle nie? Wytrzymałem ponad 50 lat tego bezsensownego życia. Nie była to zwykła samobójcza próba. Zadarłem z pewnym lokalnym mafiosem Carlosem Santem. Koleś miał wielką ochotę mnie zabić po tym, jak ukradłem mu partię przemyconych z Afryki diamentów i pereł. Wiedziałem, że jak Carlos tylko poczuje się zagrożony, każe mnie podziurawić, więc przygotowałem sobie patyk długości pistoletu i schowałem go w wewnętrznej kieszeni płaszcza. Przyszedłem do portu, szybko zlokalizowałem szopę, w której Carlos ze swoimi ludźmi wypakowywał kolejną turę przemyconych pereł. Wszedłem do szopy z ręką za pazuchą, sięgnąłem po „sztuczną broń” i powiedziałem: „Mówiłem, że cię dopadnę”. Nagle poczułem okropny ból w karku, po czym nagle rozległ się potworny pisk. Skuliłem się usilnie zatykając uszy. Po jakiś 3 minutach nieznośnego bólu i pisku nagle wszystko ustało. 23 osoby leżały martwe na ziemi – z ich uszu wypływały stróżki krwi. Tylko Carlos stał na nogach dysząc ciężko. Jednak nie był to ten człowiek, którego znałem – istota stała na nogach i rękach, ubrania miała podarte w strzępy, z dłoni wyrastały jej długie zakrzywiony pazury zatopione w ciele ostatniej ofiary, a zamiast zębów miała białe jak śnieg kły. Już po jednym spojrzeniu wiedziałem, że to jeden z Nich. Carlos przemówił chrapliwym głosem: „Nas nie przechytrzysz” i rzucił się na mnie z rozdziawioną paszczą. Obudziłem się dwa lata później w wiosce na pograniczu Nepalu i Chin u podnóża Czomolungmy.
Wszystkie służby stały już w pogotowiu, gdy Piotr na chwilę przerwał swoją historię. Czas nam się kończył, a ja tak chciałem usłyszeć, co było dalej!
-Wstań i mów twarzą do ziemi, jeśli chcesz dokończyć historię – poleciłem również wstając. Chociaż teoretycznie nie wierzyłem w historię Piotra, to praktycznie rozumiałem jego motyw i chciałem więcej.
-W 1917 roku po raz kolejny zaciągnąłem się do wojska. Dostałem się do korpusu ekspedycyjnego pod dowództwem Pershinga i na wiosnę 1918 roku byłem już w Europie. Na tym kontynencie nie dane było mi szukać jeszcze śladów, jakie pozostawiali za sobą Oni, więc tym chętniej tam wyruszyłem. Wylądowałem w Francji z prawie milionem żołnierzy, po II bitwie pod Marną losy wojny były przesądzone. 11 listopada 1918 roku konflikt się skończył, a ja zacząłem podróż po Europie w poszukiwani Ich śladów. Moją krucjatę zatrzymała jak zwykle kolejna wojna – tym razem polsko-
bolszewicka. Szybko opowiedziałem się po stronie broniących swojej ojczyzny Polaków i w sierpniu 1920 wziąłem udział w Bitwie Warszawskiej. Był to trzeci raz kiedy spotkałem Ich. Byliśmy po ofensywie w Płocku, gdy zostałem poważnie ranny bagnetem i wylądowałem w szpitalu polowym w jakimś starym kościele. Koło mnie leżał inny żołnierz, biedak stracił nogę w bitwie. Pewnej nocy opowiedział mi swoją historię. Był taki jak ja! Tyle, że on urodził się w 1612 roku we Włoszech. Słuchałem w milczeniu jego opowieści, zastanawiając się o co najpierw go zapytać, gdy nadeszła pielęgniarka. Nagle poczułem tępy ból w karku a w następnej chwili mojego towarzysza niedoli już nie było. Pielęgniarka popatrzyła na mnie swoimi błyszczącymi oczami. Z jej ust spłynęły dwie samotne stróżki krwi, a oczy zalśniły. Zwróciła się w stronę drzwi i wyszła. Ignorując ból pobiegłem za nią. Gdy wyszedłem na świeże powietrze, zauważyłem jak pielęgniarka ucieka, a raczej człapie na czterech łapach – była już daleko. Nagle poczułem mlaśnięcie gdzieś w okolicach drzwi. Równocześnie pojawił się ból w karku. Odwróciłem się za siebie i zobaczyłem mojego towarzysza niewoli. Stary żołnierz był jednym z Nich. Miał taką samą cholerną paszczę i szpony jak inni. „Śpij” zamruczał i rzucił się na mnie.
-Muszę cię ściągnąć z tego cholernego dachu, bo wszyscy się już niecierpliwią- rzuciłem łapiąc go za ramię.
Piotr potulnie zszedł z gzymsu i ruszyliśmy w stronę windy. Oczywiście najpierw musiał go zobaczyć lekarz i w ogóle – dużo pieprzonych procedur. Dopiero w windzie zostaliśmy sami: ja, grubas Tomek i Piotr.
- Obudziłem się w Libii w kwietniu 1941 roku pod Tobrukiem. Pierwsze, co zrobiłem, to zapytałem po polsku, gdzie jestem, więc nie czekając długo polscy żołnierze przyjęli mnie do siebie jak brata. Szybko zorientowałem się, jaka jest sytuacja na świecie, dostałem Thomsona, mundur i znowu kazali strzelać do Niemców. Nazwali nas „Szczurami Tobruku”. Przez 8 miesięcy dzielnie broniliśmy pozycji. Poznałem nowych przyjaciół, poszukiwanie śladów, które mogli pozostawić Oni, musiałem przerwać z powodu kolejnej wojny. Po ‘45 roku wróciłem do Ameryki, gdzie poznałem Claudię. Piękna dziewczyna – jej ojciec był oficerem Marines, a matka pielęgniarką w pobliskim szpitalu. Szybko wzięliśmy ślub i założyliśmy rodzinę. Wprowadziliśmy się na przedmieścia Louisville – miasta, z którego pochodziłem. Na 44 lata zapomniałem o Nich. Życie płynęło mi tak beztrosko, że nawet fizycznie się trochę postarzałem. Zyskałem dwoje przepięknych dzieci i lata pełne wspomnień jak z bajki. Claudia umarła na raka w wieku 60 lat. Pod koniec jej życia specjalnie farbowałem włosy, zapuściłem brodę i się przygarbiłem, żeby wyglądać starzej. Po jej śmierci w 1990 wróciłem do Polski, aby kontynuować poszukiwania. To tutaj spotkałem drugą taką osobę jak ja, więc stwierdziłem, że to będzie najlepsze miejsce na kontynuowanie mojej krucjaty. Dzieciom powiedziałem, że jadę do rodziny i że wrócę na gwiazdkę. Nigdy nie wróciłem – zrzuciłem przebranie i przez ostatnie lata poszukiwałem takich jak ja w Europie środkowej i w Rosji. W końcu dałem sobie spokój i 5 lat temu osiadłem tu w Warszawie. Od 92 lat nie napotkałem żadnych Ich śladów, więc pomyślałem, że wreszcie mogę to skończyć. Dlatego chciałem skoczyć.
Gdy Piotr skończył swoją opowieść zapadła cisza. Cały czas wałkowałem w głowie to, co powiedział. Całą tą chorą historię o tajemniczych istotach, wojnach, podróży i miłości. Było to tak samo głupie, niesamowite jak i interesujące. Pierwszy raz w swoim nędznym żywocie poczułem, że jest jednak coś tajemniczego, coś interesującego na tym ziemskim padole.
WWWPo jakimś czasie odwróciłem się, żeby zobaczyć, jak na usłyszane słowa zareagował Tomek. Gdy tylko przekrzywiłem głowę, nagle moje uszy przeszył nieznośny pisk. Winda zazgrzytała i stanęła w miejscu, a światło przygasło, co chwila migocąc jakby było tłumione przez jakąś tajemniczą siłę. Obok siebie usłyszałem głos Piotra.
-Jezu, znowu ten nieznośny ból w karku.
Szybko wyciągnąłem zza pasa policyjną latarkę i zaświeciłem mu w oczy.
-Wszystko ok.? – zapytałem trzęsąc się coraz bardziej.
-Gdzie twój kumpel ? – zapytał Piotr drżącym głosem.
Nagle usłyszałem szmer za plecami i odwróciłem się za siebie, jednak nic tam niebyło. Po chwili oniemiałem. Jedyne, co poczułem, to jak strużka moczu kapie po mojej nogawce. W odbiciu lustra po przeciwnej stronie windy zobaczyłem Piotra. W jego plecy wgryzało się coś, co przypominało Tomka. Było wielkie, spasione, miało długie, białe kły, szarą zmarszczoną skórę i zakrzywione pazury. Zamiast przystrzyżonej grzywki policjanta z głowy potwora zwisały długie, gęste, rude kłaki. Nagle oczy Piotra zalśniły, jego ubranie też jakby zaczęło gnić. W pierwszej sekundzie zauważyłem jego pełen zabójczych kłów uśmiech, a w drugiej uświadomiłem sobie, że on jest już jednym z Nich.
Oni[krótkie opowiadanie, szeroko pojęta fantastyka]
1
Ostatnio zmieniony wt 29 sty 2013, 19:19 przez Kvasimodo, łącznie zmieniany 1 raz.