Wypadki ziębickie

1
Witam. Przedstawiam fanfik, który wpisuje się w fabułę "Narrenturmu" Andrzeja Sapkowskiego. Książka wyszła jakiś czas temu, więc... W rozdziale dziewiętnastym, Reinmar oraz towarzysze udają się do Ziębic... Na turnieju, którego gospodarzem jest książe Jan, zostaje ujęty i wtrącony do wieży Reynevan. Samson i Szarlej pojawiają się później dopiero pod koniec rozdziału dwudziestego drugiego. To co działo się druhami Bielawy w Ziębicach Sapkowski kwituje kilkoma krótkimi zdaniami. Postanowiłem wykorzystać tą lukę. Jeśli stęskniliście się choć odrobinę za "Narrenturmem", zapraszam...





Wypadki ziębickie


- Wiedziałem, że tak będzie, że to się tak skończy. Mówiłem, ostrzegałem. I co posłuchał? A gdzie tam, znowu wpakował się w sakramencką kabałę. A my znów będziemy musieli wyciągać jego dupsko z kłopotów.
- Ano – przytaknął Samson. - Tak to już jest. Ale jak mawia klasyk - amicus certus in re incerta cernitur. Czyż nie po to ma się przyjaciół, żeby dupska kamratów z kabał wyciągali? I może lepiej o tym prawmy, a nie o twej cierpkiej satysfakcji.
- Rzekłeś. Miast malkontencić trzeba pomyśleć, co tu przedsięwziąć, aby Reynevana z wieży wydostać.
Szarlej i Samson Miodek siedzieli w ziębickiej karczmie „Pod Jelonkiem”. W głównej izbie było ciemno i duszno, zawieszone nad ławami kaganki tylko nieco oświetlały pomieszczenie. Mile drażnił nos zapach kminku i kapusty, niosła się po gospodzie woń lemieszki i świeżo pieczonego chleba.
Było całkiem tłoczno, turniej księcia Jana przyciągnął spore tłumy, również z okolic. Po większości ławy zajmowali mieszczanie, ścierciałkowie i chłopi podgrodzia, dało się zauważyć trochę kupców. Czujne oko Szarleja odprowadziło też do alkierza postać szczelnie owiniętą płaszczem, która ledwo zdrowaśkę temu weszła do „Jelonka” w towarzystwie uzbrojonych pachołków. Nie należało się temu dziwić - na turniej zjechało bowiem mrowie szlachty. Niektórzy z pasowanych odgrywali błędnych rycerzy, lubowali się w karczemnych burdach i mieszczkach, a bywało, że po prostu przedkładali wesołą, gwarną kompanię nad dworską etykietę. Demeryt stawiał jednak każde pieniądze, że idzie o mordobicie, że owy rycerz to jeden z tych, których Frankowie zwykli zwać chercheur de noises.
Jak się rzekło - było tłoczno, przyjaciele Reynevana nie byli jednak od tego, aby nie znaleźć sobie miejsca. Zaraz po wydarzeniach na turnieju, zaraz po tym jak Reinmara pojmano, Szarlej i Samson Miodek ukryci w tłuszczy odprowadzili kompana wzrokiem i wywiedzieli się gdzie jest przetrzymywany. A później, jak na dwójkę roztropnych ludzi przystało postanowili pomyśleć – co począć dalej.
- Zdaję się na twoją eksperiencję w kwestii pobytu w miejscach odosobnienia Szarleju. Przychodzi ci coś do głowy? – zapytał waligóra wpatrując się w dno kufla po piwie.
- Problem w tym, że nic.
- Nic?
- Cóż tak oczy wybałuszasz? Wszak jam nie Reynevan. Nie będę roztaczał przed tobą oderwanych od rzeczywistości wizji, w których to odbijemy naszego druha przy pomocy twej nadludzkiej siły. Siły rzeczywiście Bóg ci nie poskąpił, ale i jej nie starczy na załogę w wieży.
- Nie mamy jakich innych możliwości?
- Najstarszym i jednym z najbardziej efektywnych metod wyciągnięcia więźnia z wieży jest przekupstwo. Jest tylko jeden mały szkopuł... – podrapał się po swym garbatym nosie demeryt.
- Nawet wiem jaki. Brak środków.
Choć Szarlej i owszem posiadał pieniądze, które uzyskał od magistra Justusa Schottela w Świdnicy, to jednak suma jaką dysponował była bardziej niż niewystarczająca na to, aby przekupić dowódcę i straże ziębickiej wieży. Demeryt jako człowiek bywały zdążył się już wywiedzieć co i jak – doszło do niego, że Adela von Stercza została faworytą księcia Jana, wiedział też, że Jan jest z natury zazdrosny. I konkurentowi w łożnicy nie odpuści, sprawa wyciągnięcia kamrata z wieży wcale nie wyglądała na prostą. Tym bardziej, że na medyku ciążyły i poważniejsze grawamina, można nawet powiedzieć - polityczne. Lekko licząc za uwolnienie Reinmara trzeba było by - kalkulował Szarlej - zapłacić około pięciuset guldenów, czyli stu dwudziestu pięciu grzywien w srebrze. A i to mogło okazać się za mało.
- Więc co radzisz? – zawiesił głos olbrzym.
- Radzę czekać. Spokojnie wyczekać momentu, zresztą może pieniądze uda się zgromadzić...
- Nie macie czasu na czekanie – wtrąciła się nagle do rozmowy szczelnie owinięta płaszczem postać.
Szarlej i Samson przybrali miny jakby przemówił do nich sam Duch Święty. Duchowi Świętemu towarzyszyli uzbrojeni pachołkowie. Oraz zapach mięty i tataraku.
- Nie macie czasu na czekanie – spokojnie powtórzyła zamaskowana osoba. Choć szczelnie owinięta płaszczem, postać mówiła głosem kobiety. Młodej kobiety, którą demeryt omyłkowo uznał za szukającego nocnej rozrywki rycerza.
- Wybaczenia upraszam, ale nie pojmuję... – próbował grać na zwłokę i rozeznać się w sytuacji.
- Nie dworujcie sobie. Usłyszałam o czym prawicie. Wiem, że chcecie pomóc Reynevanowi. Ja również tego chcę. Chodźcie.
- Ponownie o indulgencję upraszam, ale nie zwykłem chodzić z bliźnimi w ustronne miejsca – mówił demeryt z wrodzoną sobie nieufnością. - W szczególności z takimi, których w ogóle nie znam.
- Czego tedy chcesz? Przecie czasu na zaznajomienie się nie mamy.
- Jeśli już mus udawać mi się z nieznajomymi przedstawicielkami płci nadobnej w ustronne miejsca – Szarlej ukradkowo spoglądał na towarzyszących kobiecie pachołków - w innych celach niźli przyjemność, tedy rad bym usłyszeć pozdrowienia od wspólnych znajomych. Miarkuję jednak, że my wspólnych znajomych nie mamy.
- Źle miarkujesz. Mamy wspólnych znajomych – odrzekła bezczelnie dziewczyna. – Mamy, a jakże. Reynevana chociażby. Starczy? Jeśli nie starczy, tedy jeno czas tu mitrężę. Moi ludzie przyciągnęli już bowiem zbyt wiele spojrzeń. Reflektujecie propozycję? Czekam decyzji.
Samson Miodek wymownie spojrzał na Szarleja.
- Dokąd mamy się udać? – poddał się wreszcie garbonos.
- Nie ważne dokąd. Ważne, że niedaleko.

* * *

Nieboskłon przybrał granatową barwę, zbierało się na deszcz. Przystanęli niedaleko kościoła świętego Jerzego, przy którym kręciło się zaledwie kilku żebraków. Ziębice celebrowały turniej księcia Jana hucznie, co dało się wyczuć w powietrzu. Okoliczne krzaki cuchnęły gównem, że ciężko było wytrzymać na świeżym powietrzu. Które świeże pozostawało już tylko z nazwy. Fetor unoszący się nad piastowskim grodem miał jednak swoje dobre strony. Większość ludzi albo opuściła już miasto, albo przeniosła się do karczem. Od ulicy Kościelnej, przy której mieściły się kramy, nie dochodził żaden jarmarczny gwar, nie słyszało się kupieckich nawoływań, ani odgłosów zwykle targom towarzyszącym, klątw nawet. Podobnie od Tkackiej, Klasztornej czy Zamkowej. Nikt im nie przeszkadzał. Z wysokości strzelistych wież kościoła świętego Jerzego przyglądały się im tylko kruki i wrony.
Szarlej patrzył przymrużonymi oczyma na oddaloną o rzut kamieniem, a złożoną z kilku pachołków eskortę. Demerytowi wystarczyło spojrzenie aby ocenić czuwających nad bezpieczeństwem panny jako tęgich chłopów, hardych ciurów.
Po trwającym dobrą chwilę wymownym milczeniu Szarlej przemówił.
- Nie zadam podstawowego pytania, pani. Nie zapytam kim jesteś. Wasza to sprawa. Interesuje mnie jednak co innego.
- Co takiego?
- Skąd wiecie, że Reynevan jest naszym druhem. Od niego?
- Nie. Widziałam was na turnieju. Spostrzegłam jak odprowadzaliście wzrokiem Reinmara. Co było dość dziwne, bo większość tłuszczy patrzyła w kierunku przeciwnym, na szranki.
- Winszuję spostrzegawczości. A skąd jeśli można wiedzieć, Reynevan zna was?
- To długa historia – tajemnicza kobieta pachnąca miętą i tatarakiem lekko opuściła głowę, a na wystającym zza kaptura opończy policzku dało się zauważyć rumieniec. - Nie lza teraz o tym mówić...
Szarlej nie indagował. I tak ją poznał. Widział ją na ziębickim turnieju. Teraz oczywiście wyglądała inaczej. Wtedy włosy miała splecione w dwa warkocze, zwinięte na uszach w ślimaki. Wtedy, na czole nosiła złotą obrączkę. Pamiętał też niebieską suknię bez rękawów, oraz białą, batystową koszulę. Jak Reynevan ją wówczas nazwał? – demeryt myślał przez chwilę. Nikolettą Jasnowłosą?
- A teraz do rzeczy - powiedziała. - Pewnie już wiecie, że Reinmar przetrzymywany jest w książęcej wieży?
- Wiemy – odpowiedzieli jednocześnie Samson i Szarlej.
- Wiecie, że ciążą na nim zarzuty zabicia Niklasa Sterczy oraz czarownictwa?
- Wiemy.
- Nie wiecie jednak, że śledztwa w tej sprawie nie będzie.
- Nie?
- Nie. Poddany torturom Reinmar mógłby przez nieuwagę chlapnąć coś o swych miłosnych podbojach i Adeli von Stercza. Książę Jan sobie tego nie życzy.
- To dobrze – rzekł Szarlej.
- To źle – zaprzeczyła Jutta de Apolda. - Reinmara chcą wywieźć na Stolz. A tam po cichu ukręcić sprawie łeb.
- Chcieliście powiedzieć, Reynevanowi ukręcić łeb.
- Właśnie. Dlatego, tak jak powiedziałam wam w gospodzie, nie macie czasu. Reinmara musicie wyciągnąć z wieży zaraz.
- Sporo wiecie o zamiarach księcia Jana.
- Sporo – przyznała dziewczyna. - Zresztą nie jest to wcale trudne. Książęce dwory to zbiorowisko plotkarzy i intrygantów. Wystarczy jeno ucho nadstawić, a wywiedzieć się idzie wszystkiego...
- Kiedy mają przewieźć Reinmara na Stolz?
- Za trzy dni. Przez Bramę Paczkowską, następnie prościutko gościńcem przez Służejowskie Lasy, następnie...
- Znam trakt prowadzący na Stolz – przerwał Szarlej i pokręcił głową. - Mało cholera. Mało mamy czasu. Ale skoro wam tak zależy na Reynevanie i jego skórze tedy może byście...
- Zależy mi – przerwała. - Ale w tej sprawie nie mogę wam pomóc. Chciałabym, ale nie mogę. Wyjeżdżam. Nie zgromadzę sumy, która wystarczyłaby na wyciągnięcie Reinmara z wieży. A dumam, że to ekspens nie mały.
- Oj, nie mały, nie mały – westchnął Szarlej. - Szkoda.
- Muszę już iść. Ktoś mógł zauważyć moje nagłe zniknięcie na zamku. Pamiętajcie, macie tylko trzy dni.

* * *

Znów siedzieli „Pod Jelonkiem”. Znów sprawdzali jakość świdnickiego marcowego, piwa o światowej renomie. Ale nie było już tak wesoło, jak jeszcze dwie niedziele temu, w Świdnicy właśnie. Wtedy byli swobodni, względnie, bo względnie, ale wolni od zmartwień, zaś teraz sytuacja diametralnie się odwróciła. I przybrała czarnych barw.
- Chryste Panie, osuszyliśmy już dwa dzbany, w kabzie miast przybywać - pieniędzy ubywa, a my dalej nie wiemy, jak dupsko Reynevana z owej matni wyciągnąć..
- Do diaska, Szarleju, wszak jesteś człekiem pomysłowym, wymyślisz coś przecie..
- Wymyślisz, wymyślisz.... – mówił coraz bardziej rozdrażniony demeryt. - A tyś przecież też nie ciołek. Choć twa fizjognomia zdaje się temu przeczyć, to wszak znasz się na różnych różnościach... Teżeś nie w ciemię bity... Czemu tedy... Hola, gospodarzu! Sam tu! Jeszcze jeden dzban piwa!
- Może zakończmy już picie na dzisiaj, ono nie idzie w parze z logicznym myśleniem... – próbował uspokoić druha Samson.
- Nie mów mi co idzie, a co nie... Mądrej głowie nadmiar piwa nie szkodzi. A wracając do twej skromnej osoby... Czemuż, to właśnie ja mam obmyślać koncepty, które mają na celu salwować z opresji Reinmara? Mógłbyś, cholera jasna – Szarlej przybrał ton nieco sardoniczny - użyć swych, rzekomo supernaturalnych zdolności. - Jesteś przecie przybyszem z innego wymiaru, jakowymś astralem, demiurgiem albo innym dybukiem. Czemuż to nie pstrykniesz palcami, i w magiczny sposób naszego kamrata z dziupli nie wyciągniesz? Raz, dwa i po krzyku. Sprawa byłaby załatwiona. Nie musielibyśmy trudzić głów naszych nieszczęsnych.
Samson westchnął. Miał już dość.
Odkąd dołączył do kompanii demeryt nieustannie raczył go podobnymi tekstami. Na nic zdały się tłumaczenia, że to nie takie proste, że nie wystarczy jeno pstryknąć palcami, by wszystko działo się podług jego woli. Nawet jeśli jest się astralem pochodzącym z innego wymiaru. Samson tłumaczył, ale wszystkie jego tyrady zdawały się odnosić skutek odwrotny od zamierzonego. Tylko podjudzały Szarleja do dalszych drwin.
- Bo przecież – kontynuował demeryt – niejaki plan ci już naświetliłem. Niedaleko kantoru Fuggerów przyuważyliśmy owego kolektora w bobrowym kołpaku i sławetny furgon. A później w jednej z piwnic napotkaliśmy naszych starych znajomych, Notkera Weyracha i Paszka Rymbabę....
- Nie Szarleju...
- Plan do którego wykoncypowania tak usilnie mnie namawiasz ułożył się sam. Moglibyśmy przekazać raubritterom intratną informację tyczącą owego furgonu. Mianowicie, którym gościńcem i dokąd owy wehikuł zmierzać będzie. A w zamian, za trzy dni, raubritterzy pomogli by nam odbić Reynevana, który jak wiadomo wyjedzie z Ziębic przez Bramę Paczkowską.
- Nie – powiedział Samson Miodek.
- A czemuż to nie?
- Nie chcę przykładać ręki do mordu. A ten plan zakłada śmierć dla kolektora i jego przybocznych. Sam wiesz o tym, aż nadto dobrze. Nie chcę ratować przyjaciela za taką cenę. Poza tym gęby Weyracha i Rymbaby delikatnie mówiąc, nie budzą we mnie zaufania.
- A kto mówi o zaufaniu?! – zaperzył się Szarlej o mało nie wylewając piwa. – Idzie li tylko o handel. Nic więcej. Oni zrobią coś dla nas, a następnie my przekażemy im pewną informację. Extrema necessitas extremis nititur rationibus, Samsonie.
- Nie, Szarleju. Przykro mi. Nie wezmę w tym udziału.
- A Pan Bóg z tobą i twoją etyką! – machnął ręką demeryt. - Chcesz pozwolić aby Reinmar sczeznął na Stolzu? A niechybnie tak się stanie, jeśli czegoś nie przedsięweźmiemy. Na cycki świętej Agaty! Nie wynajdę przecie tych pięciuset guldenów pod ziemią!
I wtedy twarz Szarleja się rozjaśniła.
- Wiesz co, Samsonie? Właśnie przyszło mi coś do głowy.

* * *

Burmistrz Ziębic, Ulryk Rosenkratz, szykował się do opuszczenia magistratu, gdy sekretarz zakomunikował mu, iż posłuchania domaga się kolektor.
- A czegóż on chce? Przecie podatek już ściągnął, psia jego mać!
- Nie opowiadał się. Mówił jeno, że to iście ważna sprawa. Że zwłok nie cierpiąca... Tedy ja w dyrdy do ratusza pognałem. Bo jak zwłoki wchodzą w grę to od razu pomyślałem, że to jaka sprawa kryminalna. Znaczy się, ważna.
- Nie, zwłok, jeno zwłoki, Reinczke.
- Co, proszę burmistrza? – uśmiechnął się głupawo sekretarz.
- Już nic, już nic. Wołaj tego kolektora.
Burmistrz Ulryk Rosenkratz, co tu dużo gadać, nie był w najlepszym humorze. Dumał nad tym czemu to na sekretarza wybrał swego swaka, Reinczke Pachwinkela, skończonego idiotę, który nie potrafił sprawić się z najbłahszą nawet rzeczą. A teraz na dodatek ten kolektor. Czy ktokolwiek chciałby użerać się z urzędnikami ściągającymi podatki? Rosenkratz westchnął, nikt nie doceniał tego jak ciężką pracę wykonuje. Z jakimi ludźmi musi przestawać.
Nie minął pacierz, gdy do obszernej sali magistratu, wszedł wysoki, przybrany w płaszcz z bobrowym kołnierzem i bobrowy kołpak mężczyzna. Burmistrz znał go. Owy jegomość zdarł z ratusza dobre pięćdziesiąt grzywien, na specjalny, ustalony przez frankfurcki Reichstag podatek. Zdarł już pięćdziesiąt grzywien, pomyślał patrycjusz. Poza tym dostał łapówkę psia jego mać, inaczej Rosenkratz zapłaciłby pewnie i sto kop praskich groszy. Dostał łapówkę, a i tak cholera przyszedł... Po co? Pewnie po więcej...
- Wybaczcie, iż ośmieliłem się inkomodować...
- Nic to, nic to – rzekł z nieszczerym uśmiechem na twarzy Rosenkratz. – Jestem jeno zwykłym urzędnikiem, po to nastałym, by ludziom służyć. Po temu pytam, w czymże to usłużyć mogę? Jakaż to sprawa sprowadza do mnie kolektora? Czyżbyśmy nie rozliczyli się dokładnie z moim kamlarzem?
- Nie, broń Boże! Niechybnie wszystko rozliczone zgodnie z umową. Co do feniga. Ja z czym innym. Z delacją. O rabunku, znaczy się chciałem donieść, cum debita reverentia.
Twarz Rosenkratza natychmiast pobielała jak płótno, pot zrosił czoło, serce zaczęło walić niby młot. Czarne myśli błyskawicznie przebiegły mu przez głowę, oczyma wyobraźni widział jak zawartość nieszczęsnego furgonu zostaje zrabowana. W Ziębicach. W jego mieście.
- Niech się wasza miłość tak nie stracha. Do rabunku nie doszło. Podatek bezpieczny jest. Pod strażą. Nic mu nie grozi.
Rosenkratz odetchnął z ulgą.
- Tedy jak chcecie donieść o rabunku? Do którego jeszcze nie doszło? – zdumiał się burmistrz.
- Właśnie. Uprzedzam prewencyjnie jeno. Pragnę donieść, że na własne oczy widziałem dwóch oprychów kręcących się przy furgonie. Tu w Ziębicach, w niedalekości kantoru Fuggerów.
- Co też mówicie cny panie kolektorze? – uśmiechnął się z politowaniem burmistrz. - A toż to mało ludzi kręci się przy kantorze Fuggerów?
- Nie powiedziałem, że przy kantorze, jeno, że przy furgonie.
- Nawet jeśli, przecie w Ziębicach żyje pięć tysięcy mieszkańców. A kolektor to było nie było osobliwość. Nie zdarza się co dzień. Ludzie zwyczajnie ślepia chcieli nacieszyć...
- Ale to nie zwyczajni ludzie byli, jeno oprychy. Czego dowieść mogę bo ja tych szelmów znam. To oni napadli na mnie niedaleko Rychbachu, podle wsi Lutomia. Kilka dni temu zaledwie.
- Co?! - uśmiech momentalnie znikł z twarzy Rosenkratza. Znów przedstawił sobie konsekwencje ewentualnego rabunku w Ziębicach. Z wszelkimi szczegółami.
- Ano właśnie. Dlatego was osobiście ośmieliłem się turbować, a nie do justyciariusza się udawać. Wszak wiadomym jacy oni...
- Dobrzeście uczynili, kolektorze. Dobrzeście uczynili – mówił rozemocjonowany burmistrz. - Kto na was tedy napadł pod ową wsią? Powtórzcież dla porządku.
- Ano, jako wam mówiłem i za pierwszym razem, jakem podatek ściągał. W szajce tej byli Paszko Rymbaba i Kuno Wittram. A gdzie oni tam i pewnikiem Notker Weyrach, Woldan z Osin i Tassilo de Tresckow. Znana to komitywa. Napsuli oni już krwi panom na Śląsku.
- I to owi raubritterzy na czatach siedzieli w niedalekości kantoru Fuggerów? Wierzyć się nie chce jak rozzuchwalone jest to rozbójnictwo!
- Gdzież tam! – machnął ręką kolektor. – Gdzież oni?! Nie miarkujecie w czym proceder? Owe dwa łotry niechybnie dla raubritterów szpiegowali, znać dawali bandzie, gdzie się ma zasadzić.
- A kim byli owi dwaj, co to was obserwowali i niby napadli pod Lutomią?
- Żadne niby. Naprawdę napadli. Ale wtedy ich było trzech, a nie dwóch.
- Na rany Chrystusa... – złapał się za głowę burmistrz. – Już nic z tego nie rozumiem.
- Uszu nadstawcie. Zrozumicie. Podle Lutomii widziałem trzech. Jeden z nich to wielgachne jakieś drabisko, z gębą głupią, wierę, pomylone. Drugi z owych, to mniejszy typek, garbonos taki, spojrzysz i wiesz: szubrawiec. I owych dwóch widziałem w Ziębicach, w niedalekości Fuggerów. A podle Lutomii był jeszcze trzeci – chłystek. Młodzik przetowłosy, wysoki, szczupły, ale z oczu patrzyło mu, że wykolejeniec.
- Aha.
- Właśnie. I owych trzech szukajcie. Bo pewnikiem komitywa Weyracha gdzieś na gościńcu już tam czyha. Ale ja też nie głupi, nie pojadę duktem, jeno przez lasy, może Goleniowskim Borem...
A jeżdźże którędy chcesz, durna pało, pomyślał burmistrz. Jedźże, którędy chcesz, dopokąd chcesz, tylko opuść moje miasto jak najszybciej. Dość już mam specjalnych, jednorazowych podatków. Dość miasto ma sprzątania gówna po krzakach, które zawsze ostaje w wielkich obfitościach, gdy książę Jan raczy zorganizować swój nieszczęsny turniej. A nade wszystko dość mam tego głupka, sekretarza, swaka, z którym muszę się użerać każdego dnia! Na kielnię świętego Rumperta! Dość!
- Tedy czego chcecie? – powiedział burmistrz resztkami spokoju.
- Szukajcie, szukajcie owych szubrawców, panie Rosenkratz. Garbonosa, i tego waligórę, oraz owego chłystka. Szukajcie po szynkach, piwnicach, gospodach i karczmach. A wierzajcie mi, znajdziecie. Udaremnicie rabunek, a tym samym wielką przysługę oddacie księciu Janowi, biskupowi Konradowi i całej naszej śląskiej ziemi. Głośno o was będzie, panie burmistrzu.
Przez głowę Rosenkratza momentalnie przebiegła wizja, diametralnie od poprzedniej inna. W nowej wizji burmistrz Ziębic - Ulryk Rosenkratz szybko piął się po szczeblach urzędniczej kariery, sięgał po godności, które nie śniły się żadnemu z jego antenatów.

* * *

- Na cóż to? – spytał Samson stojąc w nocnej ćmie, niedaleko książęcego zamku.
- Zobaczysz.
- Nie możesz powiedzieć? Na jaką cholerę wyrywaliśmy z łoża aptekarza i w jakim celu nabyłeś za poczwórną cenę specyfik, którego może ci naparzyć zwykła wiejska baba?
- Zaraz się dowiesz. A teraz ciszej. Ktoś nadchodzi.
Pochodnie rzucały skąpe światło z murów książęcego zamku. Ukryci wśród, kramów i kleci, Szarlej i Samson modlili się by zmierzająca w ich stronę osoba była tą, którą zawezwali. Kroki stawały się coraz donośniejsze, po chwili zaś były tak wyraźne, że waligóra i demeryt wstrzymali oddech. Okryta opończą postać rozglądała się dookoła, próbując wypatrzeć cokolwiek w ciemności. Bił od niej nikły zapach mięty i tataraku.
- Tutaj – szepnął Szarlej. – Dzięki za przybycie.
- Czy wyście się blekotu naćpali? – odezwała się w nocnej ciszy Jutta de Apolda.
- Muszę przyznać, że ostatnio nie.
- Przecież, to nie do pomyślenia.. Spotkałam się z tobą dzisiaj, bo patrzyłeś na roztropnego człeka, takiego, który potrafi pomóc kamratowi w potrzebie. A nie na takiego, który z byle powodu będzie mnie wyciągał z łoża po komplecie. Czy ty myślisz, że to tak łatwo opuścić książęcy zamek nie wzbudzając podejrzeń?
- Wiem, że nie łatwo. Indulgencji upraszam, jeślim naraził panienkę na niewygody i turbacje. Przypominam tylko, że nie o mnie tu idzie, ale o Reynevana...
- Tłumaczyłam wam już, że nie mam pieniędzy. A innych sposobności na wyciągnięcie Reinmara z wieży nie widzę. No chyba, że uważacie iż powinnam postąpić jak dziewka, która oswobodziła z okowów Walgierza Wdałego?
- Spokojnie, mości panno – rzekł Szarlej. - Myślę, że takie poświęcenie nie będzie konieczne. Wiemy jak pomóc Reinmarowi. Wiemy jak zdobyć potrzebną kwotę. Ale nie obędzie się bez twej partycypacji we wspólnej imprezie. Widzisz to? – Szarlej wydobył zza pazuchy niewielki flakonik.
- Nie widzę. Ciemno tu jak jasna cholera....
Demeryt ujął ją za dłoń, wsunął ampułkę.
- To jest środek na przeczyszczenie.
- Że co?!
- Środek wywołujący przeczyszczenie – powtórzył beznamiętnie demeryt. - Teraz słuchaj uważnie... Na turnieju u księcia Jana stawiło się mrowie gości. Był też wśród nich niejaki Gocze Schaff wraz z małżonką...
- A jużci, Gocze Schaff, pan na zamku Gryf. On, wspólnie z innymi rycerzami bawi jeszcze w Ziębicach.
- Bardzo dobrze, że bawi. Idzie o to, by bawił jak najdłużej. Dopilnujesz, aby śniadanie małżonki pana na zamku Gryf zostało okraszone tymże specyfikiem.
- Kpisz chyba.
- Ani myślę.
- Wyście chyba z kulbaki spadli... Jak to? Mam wywołać rozwolnienie u żony Schaffa?! A w jaki to niby sposób sraczka pani Elżbiety, ma pomóc Reynevanowi?
- Pomoże mu. Gwarantuję. Przekup kuchtę, powiedz, że Schaffowa czymś ci dopiekła. A ty bardzo chcesz się zemścić. Dworscy kuchtowie łasi są na przekupstwa. Zresztą, jak wszyscy...
- Cóż, zastanawiało mnie czemu Reinmar zawsze pakuje się w tarapaty.... I skąd biorą się u niego wszystkie te straceńcze pomysły. Teraz przestałam się dziwować. Kto z kim przestaje…
- Nie czas na dziwowanie. Czas na rozwolnienie.

* * *

Było ante meridiem, szło na tercję. Jaskółki śmigały nad Ziębicami, wokół imponujących wież kościołów świętego Jerzego, i świętego Piotra i Pawła. Zataczały okręgi nad strzelistą bryłą książęcego zamku, kreśliły malownicze trajektorie w bliskości łupinowych baszt przy miejskich murach. Niektóre w poszukiwaniu pożywienia leciały, aż za mury, krążyły nad Furtą Tkacką, niedaleko przytułka Serca Jezusowego. Siostrzyczki bowiem nie pozostawały bez opieki nikogo, nie tylko żebraków i chudopachołków, ale również i ptaki, którym od czasu do czasu rozsypywano okruchy.
- Szarleju, twój pomysł nie ma najmniejszych szans na powodzenie – zaczął Samson spoglądając z politowaniem na biedaków, którym nabożne magdalenki rozdawały strawę.
- Do diabła Samsonie, myślże pozytywnie!
- W odróżnieniu od ciebie, wolę myśleć racjonalnie. Przecież to wariactwo. In arena aedeficas, to nie ma prawa się powieść...
- Zrzędzisz jak stara panna. Zdziwiłbyś się, co może się powieść. Zresztą na darmo deliberujemy. Chciałeś pomysłu, więc teraz nie możesz malkonteńcić. Periculum in mora, jak mawiał klasyk. Nie próżnuj tedy, tylko bierz się do roboty.
Samson również mógłby pokusić się o cytat z klasyka, rzec festina lente i podobnie jak to miał w zwyczaju demeryt wymownie popukać się w czoło. Nie zrobił jednak tego, pokręcił tylko głową i głośno westchnął. Wspiął się na prowizoryczny podest ułożony z beczek, rozglądnął dookoła. Zaraz też rozległ się głos Szarleja.
- Ludzie! Dobrzy chrześcijanie! Uszu nastawcie! Oto święty mąż przed wami stoi. Choć jest mente captus, i na rozumie szwankuje, to jednak Pan wybrał właśnie jego by przezeń przemawiać. Bo niezbadane są ścieżki Pana. A także: błogosławieni ubodzy duchem alebowiem do nich należy Królestwo Niebieskie! Słuchajcie nawiedzonego mistyka, Wilibalda z Hirsau!
Kilku z biedaków i żebraków zainteresowało się, zbliżyło do podestu. Najprawdopodobniej z braku lepszych zajęć. Świątobliwy mąż bynajmniej na mistyka nie patrzył, wręcz przeciwnie, wyróżniało go nalane, matołkowate oblicze, które łatwiej przypisać by mało rozgarniętemu dziecku. Wilibald z Hirsau poprawił powycinaną w ząbki kapuzę, wziął głęboki oddech. Szarlej widząc niezdecydowanie kamrata trącił go łokciem, zachęcił do działania.
- Grzeszniśmy! – ryknął waligóra na całe podgrodzie. Ryknął tak, że jego głosu nie powstydziłby się zapewne i sam antyczny Stentor, który na polach Troi robił za herolda. – Myślą i uczynkiem, zgrzeszyliśmy! Przeciw nauce Chrystusa, Pana Naszego żyjemy! Wy bracia, którzy nie przestrzegaliście siódmego przykazania – Samson wskazał palcem na jednego z kręcących się niedaleko przytułka żebraków. - Wy, którzy kradzieżą się paracie! Módlcie się! Proście o wybaczenie!
Ubrany w połataną siermięgę żebrak stanął jak wryty. Zbliżył się do prowizorycznego podestu z rozdziawioną gębą, przeżegnał.
- Jezu Kryste! Kradłem, wyznaję, kradłem! – krzyknął nędznik.
- Wy, którzy haniebnie wyzyskujecie biedotę, którzy bezlitośnie każecie płacić sobie za dobra! Wzywam was, opamiętajcie się. Nie módlcie się do złotego cielca, nie oddawajcie hołdu nędznej materii! Bo jak mówi przykazanie: Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną! – coraz bardziej podekscytowany Samson wskazał palcem na kupca w kapturze w kształcie koguciego grzebienia , który nagrużonym wozem starał się właśnie przejechać przez Furtę Tkacką. Ciemny karmin wystąpił na policzki mercatora, handlarz spuścił wzrok, uderzył się w piersi.
Łykowie przechadzający się po straganach i smatruzach przy Tkackiej szybko zainteresowali się zbiegowiskiem. Do nędzników dołączyło kilku wieśniaków w kaftanach, oraz mieszczan ubranych w luźne houppelande, znalazł się też nie wiadomo skąd ceglarz w ubabranej gliną jupie. Wszyscy w wielkim skupieniu słuchali co też ma im do powiedzenia święty mąż, Wilibald z Hirsau.
- Wy, którzy za nic braliście nakazy Chrystusa! Którzy łamaliście święte śluby czystości – Samson wskazał na jedną z siostrzyczek pomagających nędzarzom. Siostrzyczka dostrzegła gest, zaczerwieniła się jak nieboga. – Którzy paraliście się rozpustą, choć winniście być przykładem cnoty! Módlcie się! – głos Samsona był mocny jak dzwon, jego słowa niosły się daleko, coraz więcej chętnych zbierał się wokół prowizorycznego podestu.
- Módlmy się wszyscy! Bośmy wszyscy grzeszni, jak nasi rodzice w Edenie!
- Idzie! – syknął Szarlej wskazując na rycerza wyłaniającego się zza Furty Tkackiej. Rycerz odziany był w błękitny wapenrok, na którym widniała tarcza, sześciokrotnie dzielona w słup na pasy srebrne i czerwone. Herbowy zauważył zbiegowisko, podszedł zaciekawiony, wypytał gawiedź o czym stojący na prowizorycznym podeście, natchniony mąż mówi.
- Módlmy się! – Samson Miodek grzmiał głosem, którego nie powstydziłby się biskup we wrocławskiej katedrze Jana Chrzciciela. Grzmiał tak, aby wszyscy słyszeli. - Bo za grzechy spotka nas niechybnie kara! Za lichwę zdzieraną z bożego ludu, za zdzierstwa, wyzysk pospólstwa, za brak życia w cnocie! I ty cny, panie rycerzu, módl się! – Samson wskazał na pasowanego w błękitnym wapenroku. Bo za wszystkie twe grzechy spotka cię kara! Słyszę, słyszę głos baranka Bożego! Słyszę jak przemawia do mnie! Że za karę, za twe grzechy Bogu niemiłe, Pan zesłał chorobę na twych bliskich! I twą ślubną potraktował diarheą!
- Prawda li to, cny rycerzu? – zapytał kupiec z kapturem w kształcie koguciego grzebienia. - Czy prawdę rzecze, owy Wilibald z Hirsau?
- Jużci prawda! Jako żywo! Moja ślubna rankiem sraczki dostała! – wykrzyczał rycerz niepomny na wezwania żony, aby o sprawie z postronnymi nie gadać.
- To prorok! – zakrzyknął żebrak w połatanej siermiędze. Wysunął do Samsona pokryte liszajem parchów ręce. – Krynico mądrości! Racz nas uleczyć! Nie ostawiaj w samotności!
Tłum zaczął napierać na prowizoryczny podest, waligóra widząc co się święci zesmyknął z podwyższenia. Jak się okazało w ostatnim momencie, beczki i skrzynki poleciały chwilę później w rozsypkę. Żebracy obleźli waligórę niczym mrówki, wyciągali doń ręce, błagali o błogosławieństwo. Szarlej widząc, że sytuacja wymyka się spod kontroli złapał jednego z obdartusów, kopnął go w goleń, tuż pod kolano. Nieszczęśnik padł na klęczki, dostał pięścią w nos, tak że kość chrupnęła, a krew bryzła na piędź w górę. Demonstracja siły nie zrobiła jednak wrażenia na zdesperowanych i zrozpaczonych żebrakach. Czymże bowiem jest rozwalony nos wobec toczącej, śmiertelnej choroby? I szansy, nawet iluzorycznej na jej wyleczenie? Żebracy przyparli do muru Samsona, który nie chcąc nikogo krzywdzić wił się jak piskorz i pomstował.
I nie wiadoma jak to wszystko by się potoczyło, gdyby nie ziębiccy strażnicy, którzy pojawili się nagle za Furtą Tkacką. Uzbrojeni w pałki i halabardy, ochoczo wzięli się za przepędzanie ciżby.
- Co tu się dzieje?! Gdzie podejrzani?! Gdzie owi dwaj hultaje?! – ryczał Benesz Toczek, dowódca grodowej straży, co dało się poznać po bogato pikowanym kubraku, z wyobrażonym godłem Ziębic na piersi. – Panie Reinczke, proszę wskazać podejrzanych!
Jednak ani Reinczke Pachwinkel ani też nikt inny z tłumu nie mógł dojrzeć świątobliwego męża Wilibalda z Hirsau, ani jego towarzysza o garbatym nosie. Wykorzystując zamieszanie umknęli w stronę Przytułka Jezusowego, a następnie dalej przez opłotki i podgrodzie do Bramy Paczkowskiej.

* * *

- Mówiłem ci Szarleju, że twój plan ma znikome szanse powodzenia – powiedział Samson, mląc w gębie glonek żytniego chleba.
- Ano, nie powiodło się.
Siedzieli „U Saracena”, promienie wrześniowego słońca przemykały przez gomółki w karczmie oświetlając co nieco pomroczną izbę. Gości nie widziało się zbyt wielu, zajętych było ledwie kilka ław, w większości przez łyków i ścierciałków. Demeryt i waligóra chwilowo koncentrowali się na wybieraniu co większych grudek twarogu z suto omaszczonej biermuszki.
- Jest gorzej niż podejrzewałem – pokręcił z niedowierzaniem głową siłacz.
- Co masz na myśli?
- Dobrze wiesz, co. Gdy oblazła mnie tłuszcza, wtedy pod Przytułkiem Jezusowym, nagle, nie wiadomo skąd zjawiła się straż grodowa. Słyszałeś przecie dowódcę. Rozkazał szukać dwóch hultajów. Dwóch!
- To jeszcze nic nie znaczy.
- Szarleju, nie oszukasz mnie. Przecie nie przypadkowo zmieniliśmy gospodę... Za twoją zresztą namową… Szukają nas. Pytanie tylko kto? A wcale nie łatwo będzie odpowiedzieć na to pytanie, bo…
- Bo ostatnimi czasy zantagonizowaliśmy wielu bliźnich – dokończył demeryt łowiąc w misce grudę twarogu.
- W podejrzeniu możemy trzymać chociażby Guncelina von Lassan ze Strzegomia – wyliczał spokojnie Samson, - albo Seidlitzów, z którymi wdaliśmy się w awanturę pod Lutomią, albo braci Sterczów.
- Nie tylko. Zapomniałeś wspomnieć o Haynie von Czirne, o Kunzu Aulocku i Sanctum Officium.
- A cóż ma do nas Inkwizycja? – zdziwił się olbrzym.
- Do nas nic. Ale do Reinmara jak najbardziej. A skoro jesteśmy jego towarzyszami, to nam też mogą chcieć dobrać się do dupy.
- Tak – westchnął Samson. - W przeciwnikach przebierać możemy więc jak w ulęgałkach. Każdy z wymienionych posiadał motyw, tym trudniej będzie dociec prawdy.
- Czyżby? – zawiesił głos Szarlej. - Hayna von Czirne oraz Aulocka i Sterczów wyłączyłbym od razu. To profesjonaliści, takie sprawy wolą pewnie załatwiać własnoręcznie. Nie fatygowaliby miejskich pachołów. I raczej pragnęliby uniknąć kontaktu z wymiarem sprawiedliwości. Mają wszak co nieco na sumieniu. To samo tyczy się Świętego Oficjum.
- Oficjum podobnie ma co nieco na sumieniu?
- Podobnie – zaśmiał się Szarlej. - Mnie jednak szło o to, że dominikanie również wolą nie mieszać do swych spraw osób trzecich. To było nie było, też zawodowcy.
- Więc kto pozostaje?
- Pozostają tylko von Lassan i Seidlitze.
- Hhhmm – wymamrotał Samson. - Von Lassan i Strzegom jakoś nie przystają mi do sprawy. On poszukiwał ciebie i Reinmara. A o mnie przecie nic mu wiadomo nie było.
- Właśnie. A poza tym, skąd niby von Lassan miałby wiedzieć, że zmierzamy do Ziębic? Z kurzych wnętrzności wróżył? Pozostają więc Seidlitze. I awantura pod Lutomią.
- Jest tylko jeden mały szkopuł. Skoro von Lassan nie wiedział, że udajemy się do Ziębic to jakim cudem mieliby to wiedzieć Seidlitze?
- Jest tylko jedna możliwość. Nie wiedzieli.
- No to kto nas wsypał?
- Wniosek nasuwa się sam. Ktoś kto był pod Lutomią, i ktoś kogo widzieliśmy w Ziębicach.
- Kolektor – domyślił się Samson.
- Właśnie. Musowo nas przyuważył. A później złożył delację w ratuszu.
- I co teraz?
- Wiesz, co. Radziłem ci to już wcześniej. Zostawmy Schaffa oraz Ziębice na lepsze czasy. Nagnij swe sumienie i sztywne normy etyczne, zaczajmy się na kolektora za murami, przekażmy informację Rymbabie i Weyrachowi. A w zamian raubritterzy pomogą nam odbić Reynevana.
- Nie.
- A wiesz, że jeśli nie zdobędziemy tych grzywien, to Reynevan skapieje na Stolzu?
- Wiem.
- Tedy wolisz działać na gorącym terenie? W Ziębicach, gdzie jesteśmy poszukiwani przez ratusz miejski? Przez całą straż grodową?
- Wolę – odpowiedział bezceremonialnie Samson.
- Niech i tak będzie – rozłożył ręce Szarlej. - Ale musisz mieć oczy z tyłu dupy. I jakąś broń pod ręką.
- Zrobi się.
- To dobrze, że się zrobi. Bo nie tylko, że ucieka nam czas, to jeszcze mój plan poszedł w rozsypkę
- Jeszcze nie wszystko stracone. Istotne, że Schaff nas przyuważył – odpowiedział Samson. – Teraz musimy się z nim tylko rozmówić.
- Pomijam to, że w jego oczach również możemy uchodzić za podejrzanych. Wystarczy wypytać mu o nas straży grodowej. I cały plan diabli wzięli. Ale jak rzekłem, pomijam to. Nawet jeśli tego nie uczynił, to nasze spotkanie z panem na zamku Gryf będzie graniczyło z cudem. Bo niby jak dostaniemy się teraz do Schaffa? Tak po prostu odwiedzimy książęcy zamek i poprosimy o posłuchanie?
- Nie zapominaj, że na zamku mamy znajomą. Ową Nikolettę Jasnowłosą. Ona mogłaby nam pomóc w zaaranżowaniu owej audiencji.
- To ty zapominasz. Zapominasz, że owa Nikoletta, miała rychło opuścić Ziębice. Nie wiadoma czy już tego nie uczyniła. A co wtedy?
- Nie wiem – powiedział z rezygnacją waligóra. Zdawał sobie sprawę z tego, że nie wszystko potoczyło się zgodnie z planem. Z planem, który Szarlej wyłożył Samsonowi zaraz po spotkaniu z Juttą de Apolda, po komplecie, w nocy, w bliskości książęcego zamku.

* * *

- Mam to samo pytanie, co owa tajemnicza szlachcianka, Szarleju. Na cholerę chcesz wywołać rozwolnienie u pani Schaff? Zechcesz mi to wyłuszczyć? – zapytał Samson, zaraz po tym jak oddaliła się Nikoletta Jasnowłosa, tajemnicza przyjaciółka Reinmara.
- Zechcę, a jakże. Bo ty również jesteś uwzględniony w tym planie. Na turniej, jak się rzekło zjechało mnóstwo znacznych gości. A pośród nich niejaki Gocze Schaff, osoba, która wręcz idealnie nadaje się do mego planu. Znaczy osoba naiwniaka i durnia, która da się wykiwać, odrwić i nabić w butelkę. Bo jest to człowiek nie tylko majętny i bogaty, ale również mający totalnego zajoba na punkcie wróżb i alchemii. Powiadam ci, Samsonie, Gocze Schaff jest zakręcony jak słój z kiszonką. To człowiek, za którym idzie fama poszukiwacza kamienia filozoficznego i wody życia. Człowiek, który trwoni cały swój, dodać należy pokaźny, majątek na wróżby i przepowiednie. Wszyscy to wiedzą. Czemu my nie mielibyśmy tego wykorzystać? Nabić go w butelkę i zainkasować owych pięciuset guldenów, które pozwoliłyby nam wydostać Reinmara z wieży?
- No, dobrze, ale co ma rozwolnienie…
- Posłuchaj. Wywołaną u żony Schaffa dolegliwość obrócimy na naszą korzyść. Uwierz mi, rankiem pan Gocze Schaff w dyrdy poleci do apteki, aby nabyć środek, który uśmierzy dolegliwości jego małżonki. A my już tam będziemy na niego czekać. I jedyne co musimy zrobić to przekonać go o naszych alchemicznych i ewentualnie wróżbiarskich talentach. A to da się zrobić. Nie chwaląc się, przypomnę, że nie tak dawno temu przekonałem cały klasztor benedyktynów, o tym, że jestem egzorcystą.
- Twój plan dziurawy niby helwecki ser – odpowiedział Samson. – Nawet jeśli Schaff miałby nam uwierzyć, i wziąć za alchemików i wieszczy, to przecież wcale nie znaczy, że rankiem będzie gonił do apteki. Wystarczy mu zawezwać dworskiego medyka, który ową dolegliwość małżonki wyleczy. I po całym twym misternym planie.
- Oj, Samsonie, Samsonie… - z politowaniem pokręcił głową Szarlej. - Podobnie jak Reinmar, nie znasz się na kobietach. Czy ty naprawdę uważasz, że jakakolwiek dama będzie ryzykować reputację i dobre imię? Czy uważasz, że bawiąc na turnieju na którym bawią damy z całego Śląska, pani Elżbieta zechce podać się na śmiech i pośmiewisko? Żeby po całej ziemi od Bytomia do Wrocławia, rozniosło się, że dostała sraczki? Żeby wytykano ją palcami, żeby nie mogła się później już na żadnym turnieju pokazać? Otóż, drogi Samsonie pani Elżbieta, zechcę załatwić sprawę cichaczem. Ominie wszelkich dworzan, którzy jak mówiła nam już Nikoletta Jasnowłosa, dyskrecją nie grzeszą. W tym nadwornego medyka. I uda się do osoby najbardziej zaufanej. Do męża właśnie. Który jak nic, cwałem poleci do, a jakże, słynącej z dyskrecji i wysokiej jakości świadczonych usług apteki. Do apteki, mieszczącej się przy przytułku Serca Jezusowego, extra muros, niedaleko Furty Tkackiej. A my tam już będziemy na niego czekać.
- No, ale przecież Schaff, będzie mógł posłać pacholika, a nie drałować samodzielnie – nie rezygnował nieprzejednany Samson.
- Tutaj przyda nam się kolejna wiedza na temat Goczego Schaffa. Bo on nie tylko jest majętny i ma zajoba na punkcie alchemii oraz wróżbiarstwa. Jest też niesłychanym pantoflarzem. I z tego co mi wiadomo, zawsze, ale to zawsze wykonuje polecenia żony.

* * *

Jak się rzekło siedzieli „U Saracena” w minorowych nastrojach, wspominając zaledwie w połowie udany plan. Mogli jeszcze ewentualnie spróbować nawiązać kontakt z Nikolettą, ale nawet ta sprawa nie budziła entuzjazmu. Nikoletta zapewne odjechała, tak jak to zapowiedziała wcześniej. Demeryt zaskrobotał lipową łyżką o dno miski, wyławiając ostatnią grudkę twarogu.
- Dupa zbita – podsumował całą kabałę garbonos. - Dupa zbita.
- Szarleju, myślże pozytywnie – pocieszał na duchu kompana waligóra. Zapomniał, że zaledwie kilka godzin wcześniej to kamrat udzielał mu tej samej rady. - Nie traćmy nadziei.
I wtedy, jak na zawołanie, drzwi karczmy zaskrzypiały okrutnie, a w progu stanął rycerz odziany w błękitny wapenrok, na którym widniała tarcza, pale d’argent et de gueules.
- Znalazłem was! – wykrzyczał Gocze, trzeci tego imienia z rodu Schaffów, gdy dojrzał wreszcie siedzących przy stole Szarleja i Samsona Miodka. – Bo jak mówi Pismo: szukajcie a znajdziecie, proście, a będzie wam dane!

* * *

- Cny… Cny…. Cny panie…. bur….mistrzu! Cny panie burmistrzu! – darł się Reinczke Pachwinkel. Młodzieniec krzyczał z takim entuzjazmem, że słychać byłoby go zapewne w całym ratuszu. Byłoby gdyby nie zadyszka.
- No, cóż znowu, Reinczke? Czemu się tak wydzierasz? Stało się co?
Reinczke Pachwinkel, sekretarz burmistrza ledwo zipał. Oparł się o stół w sali obrad magistratu i dysząc przy tym okrutnie starał się wyjaśnić sprawę.
- Zna... znalazłem….znalazłem ich… cny, panie…. bur… mi… burmistrzu…
- Co? Kogóżeś znalazł? Siednij se, odetchnij i wyklaruj o co idzie…
Chwilę zajęło nim przygłupi sekretarz doszedł do siebie. Bo też biegł do magistratu nie żałując zdrowia, gnał do ratusza jakby sam diabeł gonił mu po piętach.
- Widziałem ich, cny panie burmistrzu – powiedział wreszcie w miarę płynnie Pachwinkel.
- Zmiłuj się, Reinczke. Kogo na litość boską żeś widział?!
- No, owych dwóch, co jegomość burmistrz kazał szukać! Tego garbonosa i waligórę. Owego trzeciego chłystka z nimi nie widziałem. Ale tamtych dwóch to musowo. Jak teraz zacnego, pana burmistrza widzę.
Trzeba przyznać, że Ulryk Rosenkratz przyjął to dość spokojnie. Nie ekscytował się. Choć od tego mogła zależeć pomyślność jego dalszej kariery. Nawet mu powieka nie drgnęła.
- Gdzie? – zapytał po dłuższej chwili milczenia.
- Za Furtą Tkacką, niedaleko Przytułka Jezusowego.
- No i? Co było dalej?
- I zawezwałem straże, tak jakeście radzili. Aleśmy za późno przybyli, cny panie burmistrzu. Za późno. Tych dwóch, z trzech, których szukamy, nie było już ani jednego. Zemknęli.
Rosenkratz w zasadzie tego się spodziewał. Wszak ziębicka straż grodowa, słynęła jak i reszta kamratów po fachu z przedsiębiorczości, zapału, szybkości działania, odwagi i inteligencji. Nie wiadomo nawet, myślał burmistrz, czy ten oto gapiący się na mnie wybałuszonymi oczyma półgłówek nie przewyższa rozumem ziębickich knechtów.
- Odnajdziesz mi Benesza Toczka – zakomenderował sucho Rosenkratz.
- Dowódcę straży?
- Tak. Zakomunikujesz mu, że ma wzmocnić posterunki przy każdej bramie miasta. To jest przy Paczkowskiej, Nyskiej, Tkackiej, Zamkowej i Wrocławskiej. Wszystkie pięć każesz wzmocnić z mojego polecenia, pojmujesz?
- Pojmuję.
- Każesz też przeszukać przybytki w których tacy synowie mogą przebywać. To jest gospodę „Pod Jelonkiem”, karczmę „U Saracena” i „Dusigrosza”, bordel „U Rudej kundzi” i „ Bramy żądz”. Zapamiętałeś?
- Zapamiętałem.
- Powtórz dla porządku.
Pachwinkel powtórzył.
- No, to teraz leć. Nie mitręż czasu.
Nic to, pomyślał Ulryk Rosenkratz, gdy za sekretarzem zawarły się drzwi. Nic to, skoro raz wpadłem na ich trop, to wpadnę po raz wtóry.
Nie mylił się.

* * *

Szarlej był zdziwiony tym jak łatwo poszło mu z przekonaniem szlachetnego rycerza, do zainwestowania pięciuset guldenów w alchemiczne eksperymenta. Potwierdziły się co do joty plotki i anegdoty mówiące o pasjach Goczego Schaffa. Pana na Gryfie interesował zarówno Samson, który pod przytułkiem Serca Jezusowego dał „niezbity dowód” na wieszcze zdolności. „Wywieszczył”, a jakże, że pani Elżbieta, żona rycerza dozna cierpkich niedyspozycji. A gdyby nawet Schaff miał jakieś wątpliwości co do ponadnaturalnych talentów waligóry, to z pewnością rozwiało je panaceum (zawczasu już na taką okazję przygotowane), jakie wręczył demeryt wielmoży, a które miało postawić panią Elżbietę na nogi. Po zaaplikowaniu specyfiku sraczka pani Schaff przeszła jak ręką odjął.
Gdy tylko Gocze przekroczył próg „Saracena” od razu wynajął izbę w gospodzie, aby dyskretnie pomówić z „mistykiem” i jego druhem. Szarlej chytrze omamił biednego naiwniaka, niby z rękawa sypał przykładami wieszczych zdolności Samsona, który miał niejako przewidzieć koniec pontyfikatu Marcina V na rok tysiąc czterysta trzydziesty pierwszy, a także zbezczeszczenie szczątków Wiklefa w Lutterworth. Niedawny pensjonariusz domu przymusowego odosobnienia, wpadł w taką pychę, że nawet siebie posądził o talenty prekognicyjne. Wytknął mu to później Samson, stwierdził, że Szarlej zagalopował się w swej mistyfikacji. Demeryt machnął ręką, był pewny swego.
- Przecie widać, że nasz rycerzyk napalony jak dziewica w noc poślubną – cieszył się Szarlej. - On wręcz niecierpliwi się, żeby zrobić go na szaro. A do tego majętny jest nasz bene natus, , aż do obrzydzenia. Sam zamek na Gryfie wart jest kilka tysięcy grzywien. Ponoć ciągnie tenuty z kilkudziesięciu majątków i wsi jak chociażby Wojcieszyc, Ciepłowic, Malinnika i Kowaru, Rędzina i Gruszkowa, Łomnicy i Staniszowa, żeby wymienić tylko te ważniejsze. A jakby tego było mało - pojął za żonę nie gorzej majętną Elżbietę von Redern.
Garbonos jak zwykle był au courant.
- Nie twierdzę, że tak nie jest. Twierdzę tylko, że przesadzasz w odgrywanej przez siebie roli.

Szarlej i owszem rozpoczął rozmowę z rycerzem bardzo mądrze, ba, uczenie nawet. Stwierdził, że zna się na alchemii, że obeznany jest z takimi dziełami jak chociażby Semita recta Alberta Wielkiego, Illustria miracula Cezarego z Heisterbachu, czy De imagine munudi Gerwazego z Tilbury. Że zaznajomiony jest i owszem z tajemną recepturą służącą do wydestylowania alchemicznej mikstury, zwanej kamieniem filozoficznym. Mikstura taka, prawił Szarlej, jest dość prosta do przygotowania. Opiera się ona, tak jak wszystko w świecie na boskim pomyślunku. Jak zapewne wiecie, tłumaczył Schaffowi demeryt, wszystko co Bóg stworzył jest naturalne i naturalnym porządkiem postępuje. Toteż srebro na podobieństwo rośliny, może wyrosnąć i obrodzić, trzeba znać jeno sposób jak tego dokonać. A mi takowy sposób jest wiadomy, łgał jak najęty garbonos. Wpierw trzeba wydestylować specjalny proszek, który otrzymuje się z piany zebranej na brzegach grobów, i czaszek wisielców. Równie dobra do tego jest mandragora, którą jak wiadomo w miejscu wisielczej kaźni można napotkać. Następnie dodaje się do niego brodaczki zmieszanej ze smalcem, ludzką krwią, lnianym olejem, terpentyną i wiórkami drzewa sandałowego. Nie zaszkodzi też dodać do owego wywaru dżdżownic maczanych w czerwonym winie. Dżdżownice warto uprzednio jednak wysuszyć w piecu. Demeryt prawił, Gocze Schaff kiwał głową.
Aby więc srebro obrodziło, łgał jak z nut Szarlej, kładzie się owy wcześniej przygotowany proszek, miesza z przedmiotem pożądania i owija go płótnem, a następnie wkłada do szkatuły i zakopuje w ziemi. Siódmego dnia po nowiu, wyjmuje się z ziemi proszek, przesypuje go do retorty, zalewa sokiem z miesięcznicy i wystawia na działanie słońca. Czynność tą należy powtórzyć trzykrotnie. Dopiero za trzecim razem do mieszanki dodaje się srebra, saletry i witriolu. Następnie czeka na pełnię. A gdy ta nastąpi, oblewa grunt specyfikiem, a w miejscu zakopanej w ziemi szkatuły powinien obrodzić przedmiot pożądania. W tym przypadku, jakżeby inaczej, srebro, powiedział Szarlej uśmiechając się przy tym chytrze. Bo jak mawia klasyk crede, quod habes, et habes. Gocze Schaff kiwał głową, zgadzał się i był gotów tak jak stoi biec czym prędzej z Szarlejem i zbierać proszek z brzegów grobów oraz szukać mandragory. Garbonos szybko ostudził jednak zapędy rycerza, wzniósł wskazujący palec i przemówił. In minus, powiedział lodowatym tonem, in minus naszego przedsięwzięcia działa to, iż aby przedmiot pożądania uzyskać trzeba wiele, wiele srebra wpierw do szkatuły włożyć. Ile pytacie, szlachetny rycerzu? No, jakieś pięćset guldenów. To jest sto dwadzieścia pięć grzywien, wyliczył wcale szybko Szarlej.

* * *

I wszystko byłoby dobrze, gdyby stanęło tylko na alchemicznych recepturach. Szarlej jednak przeszarżował i koniec końców sam siebie począł posądzać o prekognicyjne zdolności. Można było odnieść wrażenie, że miał się za proroka. Samson przewidział, że może się to źle skończyć, obwiniał demeryta o to, że dał się ponieść, że został opętany przez lust zu fabulieren. Gocze miał bowiem rzeczywiście całkowitego zajoba na punkcie alchemii. Nie był natomiast kompletnym naiwniakiem.
Rycerz przystał na pięćset guldenów, suma taka choć nie mała, była jak najbardziej w zasięgu pana na Gryfie. Było już dobrze po nieszporach, gdy zjawił się w izbie „Saracena” którą wynajmowali Szarlej z Samsonem. Jak się rzekło Schaff nie był, aż takim naiwniakiem za jakiego brał go demeryt. W karczmie pojawił się w towarzystwie sześciu knechtów, o zakazanych mordach, które zdobiły mniej lub bardziej pokaźne blizny. Wszyscy byli odziani jednakowo, w kubraki na których widniały wyszyte tarcze w pasy czerwone i srebrne, dwóch z nich taszczyło miło pobrzękującą szkatułę.
- Witajcie mistrzu – rzekł Gocze.
- Witajcie, cny panie rycerzu – odpowiedział Szarlej.
Samson siedział w kącie i udawał nawiedzonego przygłupa, w czym niepomiernie pomagała mu fizjognomia. Od czasu do czasu liczył muchy na powale, albo drapał się po głowie. Knechci milczeli.
- Tak jak się umówiliśmy mistrzu, sto dwadzieścia pięć grzywien w srebrze. Waży trochę ten kuferek – rzekł rycerz .
- Wszystko co ważne, musi mieć swoją wagę – przytomnie zauważył Szarlej.
- Jużci prawda.
- Myślę tedy, że możemy zaczy… - zatarł dłonie Szarlej.
- Nim jednak zaczniemy… - przerwał mu rycerz.
- Tak?
- Chciałbym, że tak powiem, upewnić się co do waszej osoby. Nie co dzień przecie, wręcza się bliźniemu sto dwadzieścia pięć grzywien w srebrze? Wiecie, wielu oj wielu mnie nachodziło, mieniąc się alchemikami. Po większości, przyznać muszę, byli to oszuści, hochsztaplerzy i naciągacze. Wierę mistrzu, że takowymi nie jesteście. Jednakże…
- Jednakże wolicie mieć pewność – powiedział spokojnie Szarlej. – Zapytujcie tedy o co chcecie. Czy mam wam wyłożyć teorie Alberta Wielkiego, czy też przybliżyć nauki Rabana Maura, albo Dunsa Scotusa?
- Nic z tych kwestii – zarzekł się rycerz. – Idzie o rzecz o wiele prymitywniejszą. Dla takiego mistrza jak wy wręcz krotochwilną. Nie noszącą znamion trudności.
Rycerz zaklasnął w dłonie, jeden z knechtów podał mu owinięty w płótno przedmiot, którym okazała się być talia kart do gry w pikietę.
- Dufam, że jesteście tym za kogo się podajecie. Astrologiem, alchemikiem i wieszczem. Tuszę więc, że nie będzie dla was problemem, gdy z owej talii kart wyjmę cztery, i położę je na stole rewersem od wierzchu. Wy zaś, dajmy na to przez pacierz, odgadniecie jakowe figury na nich widnieją. Widziałem takową sztukę w Torgau. Wierę, że dla takiego mistrza ja wy nie będzie ona zbyt wielką przeszkodą.
Samson westchnął i pokiwał głową. Szarlej zaś zasępił się i przeklął w duchu swój popęd do łgarstw.
- Oczywista, cny panie rycerzu – rzekł demeryt szukając wzroku waligóry.
Samson nie wiedział co czynić, ale dyskretnie przyciągnął do siebie kijaszek. Nie widziała mu się walka z sześcioma uzbrojonymi po zęby knechtami, nie wiedział też co zamierza Szarlej. Grać na zwłokę? Uciekać? Walczyć?
Nie było już jednak czasu na dywagacje. Szarlej poszedł do stołu, waligóra wstrzymał oddech.
Demeryt zaś z tylko sobie chyba znaną dezynwolturą przyglądał się kartom na stole. Chwycił się za czoło, przymknął oczy i począł wodzić otwartą dłonią po kartach.
- To niżnik koloru pique, a ta z kolei to as coeur. Za tą kartą kryje się zaś blotka, cholera, koloru trefle widzi mi się. A tu mamy kralkę, znowu trefle.
Gocze po kolei odsłaniał karty, i jak się okazało każda odpowiadała temu co mówił Szarlej. Samson wstał, z wrażenia rozwarł gębę i jeśli to w ogóle było możliwe jeszcze bardziej wyglądał na głupka. Demeryt skrzyżował zaś ręcę na piersi i buńczucznym spojrzeniem otaksował Schaffa.
- Możemy tedy zaczynać, cny panie rycerzu? – zapytał.

* * *

- Skąd wiedziałeś? – zapytał Samson Miodek Szarleja, gdy wrócil do „Saracena” po tym jak zakopali sto dwadzieścia pięć grzywien w ziemi. Srebra należącego do Goczego Schaffa. Garbonos chciał poczekać do komplety, aby jak to ujął, pod osłoną ciemności dobrać się do srebra. Waligóra był co tu dużo mówić pełen podziwu, co do pomysłowości. Jednak kwestia kart dręczyła go nadal.
- Skąd wiedziałeś? – powtórzył Samson.
- Co wiedziałem?
- Nie udawaj głupiego.
- Czyli tobie wolno a mnie nie?! – sarknął siarczyście Szarlej.
- Czy to przez chwilę możesz być poważny? Przestań kpić.
- Wedle życzenia – skłonił się dworsko demeryt. – Kpin z nastałą chwilą zaprzestaję. I do usług staję.
- Skąd wiedziałeś jakie karty na stole położy Schaff?
- Po prawdzie to nie wiedziałem.
- Jak to? Nie uwierzę, iż trafunkiem udało ci się odgadnąć zakryte figury.
- Ty nie wierzysz? A to ciekawe. Bo gdy ja nie wierzę, w twe rzekome nadprzyrodzone pochodzenie, to zawsze zbywasz mnie wzruszeniem ramion. A więc znowu - tobie wolno przejawiać dyfidencje, a mnie nie?
- Czy możesz przestać się wygłupiać? I po ludzku odpowiedzieć na pytanie?
- Móc mogę. Ale nie wiem czy chcę.
Samson westchnął z rezygnacją.
- Oczekujesz odpowiedzi niby absztyfikant – kontynuował garbonos – niby absztyfikant, który się oświadczył. A czy magicy, hochsztaplerzy oraz iluzjoniści zdradzają swe sekrety? Otóż nie. Nie zdradzają. Z tej oto prostej przyczyny, że jest to ich zawód, a gdyby pozostali wiedzieli co za iluzją się kryje nikt za ich trud nie zapłaciłby złamanego, praskiego grosza.
Samson westchnął po raz drugi. Prawdę mówiąc spodziewał się podobnej odpowiedzi.
- Dobra, dobra – tym razem Szarlej machnął ręka. – Zaspokoję twoją ciekawość. Ale wpierw może byśmy coś zjedli?
- Już zaordynowałem.
W rzeczy samej, pacierz później karczmareczka wniosła do izby gar kaszy ze skwarkami, chleb razowy oraz serwolatkę. Demeryt wprost rzucił się na jedzenie, a Samson choć nie mniej głodny, z godną naśladowania powściągliwością oczekiwał wyjaśnień od czasu do czasu racząc się serwolatką.
- Więc wystaw sobie, - powiedział wreszcie demeryt, ocierając skwarki z ust - że rzeczywiście mieliśmy dziś kupę szczęścia. Bo ja rzeczywiście nie wiedziałem, jakie karty na stole wyłoży Schaff.
- Więc jak odgadłeś?
- Nie przerywaj. Nie dawno temu bawiliśmy u Justusa Schotella w Świdnicy.
- I co z tego?
- To z tego, że nasz mistrz Justus, oprócz malunków wyrabia również karty do gry w pikietę. Otóż jako współudziałowiec w spółce wymogłem na Justusie, aby oczywiście dbał o jakość wyrobu. A jeśli idzie o karty - w szczególności. Bo każdy rewers kart do gry ze świdnickiej pracowni, jest tłoczony wedle moich precyzyjnych wskazówek.
- Znaczy się wszystkie talie kart pochodzące z twojej manufaktury są znaczone?
- Tak. Ale tylko w dla mnie znany sposób. I zaręczam ci, że nikt inny nie zdoła go odgadnąć. Toteż gdy siadam do gry z tymi kartami, nigdy nie przegram.
- A pech Schaffa, polegał na tym, że użył właśnie świdnickich kart?
- Jego pech, nasze szczęście – stłumił dłonią beknięcie Szarlej. – Dzięki temu, za niedługą chwilę wykopiemy z ziemi sto dwadzieścia pięć grzywien.

* * *

Księżyc skąpo oświetlał teren znajdujący się przy Bramy Paczkowskiej. Niedaleko baszt co i rusz wyrastały klecie i chaty stawiane przez miejską biedotę. I to po obu stronach muru. To właśnie tutaj Szarlej radził zakopać srebro. Tłumaczył nieprzekonanemu Schaffowi, że gdy luna znajdzie się w nowiu, to światło będzie padać właśnie na to miejsce. A światło księżyca niezbędne jest do obrodzenia srebra. Rycerz prawdę mówiąc nie licytował się na argumenty z Szarlejem. W jego oczach dwójka wędrowników urosła do rangi co najmniej proroków. Nie dość bowiem, że przepowiedzieli chorobę jego małżonki, nie dość, że tajemnym panaceum ją uleczyli, to jeszcze – w jego przekonaniu – z dobrym skutkiem parali się alchemią. Patrzył na demeryta z nieukrywanym podziwem, choć cum grano salis, ze szczyptą sceptycyzmu.
Jak się rzekło, nie spierał się jednak. Aby nie być więc przez nikogo obserwowanym Schaff zwyczajnie odkupił od biedoty kilka kleci, i w jednej z chat zakopał srebro.
Szarlej i Samson trzymali konie za chrapy, zwierzęta były dość niespokojne. Z wierzchowców zrezygnować jednak nie mogli – po wykradnięciu srebra chcieli jak najszybciej opuścić Ziębice i zgubić ewentualny pościg. Poza tym sto dwadzieścia pięć grzywien było nie lada ciężarem i bez pomocy koni cała impreza zakończyła by się fiaskiem. Demeryt zdążył też zaopatrzyć się w szpadle i łopaty, kaganek i krzemień. Wiedząc też, że należy opuścić miasto nocą uprzednio przekupił jednego ze strażników grodzkich. Sierżant w kapalinie warząc trzos w ręku o mało się nie obślinił, a gdy dowiedział się, że to tylko zadatek i tej samej nocy otrzyma jeszcze jeden taki mieszek, był gotowy otworzyć bramę na oścież.
Jak się rzekło Szarlej i Samson byli przygotowani. I byli już blisko. Panowała cisza od czasu do czasu przerywana tylko przez skwierczenie lnu na pochodniach, które migotały przy Bramie Paczkowskiej.
- To chyba tutaj – odezwał się w ćmie Szarlej.
- Ciężko rozeznać.
- Mówię ci, że tu. Mieliśmy spoglądać wprost na basztę przy Paczkowskiej Bramie, a wrzeciądze wszak przed nami. To tu.
Garbonos odtroczył od koni szpadle, jeden wręczył waligórze.
- Nie ma co wagować. Bierzmy się do roboty.
- Zapal kaganek – powiedział Samson podciągając rękawy.
Praca szła dość szybko. Szczęściem Schaff wcale nie zakopał srebra głęboko, może na jeden sążeń. Nie minęło kilka pacierzy a czerpak łopaty zastukał przyjemnie o wieko szkatuły. Usta Szarleja rozszerzyły się w uśmiechu.
- Jest! – prawie zakrzyknął demeryt. – Jest. Sto dwadzieścia pięć grzywien w srebrze!
- Ano jest! – otarł lekko sperlone czoło Samson. – Wyciągajmy!
Radość na widok szkatuły była jednak przedwczesna. Zaraz bowiem usłyszeli kroki. Ewidentnie ktoś się zbliżał. Nie było czasu uciekać. Szarlej i Samson spojrzeli po sobie. A do chaty wparowało kilku drabów. W świetle kaganka Szarlej rozpoznał wyszyte na kubrakach tarcze pale d’argent et de gueules.
- Mamy ich panie Schaff! – krzyczał dowódca. - Tak jakeście rzekli!
Gocze, trzeci tego imienia z rodu Schaffstgotschów kpem nie był. Owszem dał się wykiwać kilkakrotnie różnej maści szarlatanom i szalbiercom, ale to tylko wyczuliło go na oszustów. I nawet dowody na ponadnaturalne zdolności Samsona i Szarleja nie wykrzewiły w nim odrobiny sceptycyzmu. Schaff nauczył się nieufności. Zakopanego srebra pierwszej nocy strzegł osobiście.
- Mamy ich, panie Gocze! Mamy grasantów! – darł się jeden z knechtów.
Demeryt oczywiście nie zapomniał o orężu, jednak swoją długą, zakrzywioną szablę, zostawił przy koniach. Podobnie jak waligóra swoją lagę. Nie było czasu na rozmyślania. Szarlej obalił pierwszego pachołka, któremu wyrżnął kagankiem w głowę, Samson zdzielił zbliżającego się do niego draba w brygantynie. I to prosto w nos. Drab wyłożył się jak długi, zacharczał i zapluł krwią. Nowi przeciwnicy wciąż przybywali, a w odróżnieniu od niedawnych proroków uzbrojeni byli tak jakby szykowali się do odbicia Jerozolimy od saracenów.
- Żyyywceeem! Żyyywceeem brać! Skurwysynów ze skóry obłupie! – krzyczał rozdzierająco, ewidentnie niezadowolony z faktu, że ktoś chciał go wykiwać Gocze Schaff.
Sytuacja wyglądała źle. Bardzo źle. W akcie totalnej desperacji Samson wyrwał deskę z kleci, zamłynkował nią jak trzciną. Pokaz siły i zręczności wywarł efekt na atakujących. Choć krótkotrwały. Cofnęli się, przegrupowali, ruszyli do walki. Wyrywający do przodu knecht oberwał od Szarleja rzuconym z niezwykłą precyzją kagankiem. Chwilę później piechociniec zliczał wylatujące potokiem zęby. Demeryt błyskawicznie podniósł upuszczony przezeń kord. W tym czasie siłacz żerdzią wyczyniał zaś istne pandemonium, trafieni dechą pachołkowie kładli się na ziemi, niby trawy przygniecione wiatrem. Samson obalił dwóch jednym uderzeniem, trzeciemu rąbnął przez chroniony kapalinem łeb tak mocno, że decha poszła w drzazgi. Ludzie Schaffa, uzbrojeni po zęby czuli jednak pismo nosem, przewaga była przy nich. Cięły powietrze ostrza puginałów, tulichów i krótkich mieczy, groźnie świszczały kordy. Niebezpiecznie blisko gardeł Szarleja i Samsona.
- Żyyywceeem! Żyyywceeem brać!!! – przypominał swym ludziom, parający się alchemią rycerz.
Demeryt i waligóra z desperacką furią rzucili się na kolejnych ludzi z przedstawionymi na
Ostatnio zmieniony pt 23 maja 2014, 09:12 przez slavec2723, łącznie zmieniany 2 razy.

2
Hej,

Głosu nie zabierałem, bo błędów nijak znaleźć nie mogłem.

Teraz tylko,
Chcesz pozwolić aby Reinmar sczeznął na Stolzu?
pewny nie jestem ale sczezł raczej.

Duża wiedza o już napisanych perypetiach bohaterów, język wystylizowany bardzo poprawnie. Choć, szczerze wolałbym abyś to napisał bardziej slavecczyzną a mniej sapkowszczyzną, bo jednak AS to liga, której trudno dorównać językowo.

Tym niemniej tekst bardzo dobry, gratuluję.

Pozdrawiam,

G.
"Każdy jest sumą swoich blizn" Matthew Woodring Stover

Always cheat; always win. If you walk away, it was a fair fight. The only unfair fight is the one you lose.

3
slavec2723 pisze:nie byli jednak od tego, aby nie znaleźć sobie miejsca.
Wiadomo, o co chodzi, ale jak dla mnie składnia trochę mordercza.
slavec2723 pisze:Nie będę roztaczał przed tobą oderwanych od rzeczywistości wizji,
- Nawet wiem jaki. Brak środków.
Niektóre wypowiedzi zbyt nowocześnie/niepasująco do postaci mi brzmią. Jak chociażby te "środki" tutaj.
slavec2723 pisze:Najstarszym i jednym z najbardziej efektywnych metod
Szarlej powinien chyba gramatykę ogarniać? ;) Powinno być "najstarszą i jedną z..."
slavec2723 pisze:Nie ważne dokąd
nieważne
slavec2723 pisze:I przybrała czarnych barw.
Przybrała czarne barwy bardziej... Ewentualnie nabrała czarnych barw. Oba określenia jakoś mi nie leżą, więc trudno mi trochę ocenić, jak by było dobrze... W każdym razie nie tak, jak jest.
slavec2723 pisze:salwować z opresji Reinmara?
Z tego co wiem "salwować się" to właśnie wydostać się z opresji, więc salwować z opresji to trochę masło maślane.
slavec2723 pisze:pocieszał na duchu
pocieszał/podnosił na duchu

I jakoś w tych okolicach na tyle wsiąkłam, że nie chciało mi się śledzić specjalnie dalej błędów. Ogólnie to, co najczęściej mi przeszkadzało, to były jakoś nie do końca pasujące słowa, gdzieniegdzie trącące nowoczesnością wypowiedzi.

Ale masz "gadane", masz talent do opowiadania i to tutaj wychodzi. Główni bohaterowie całkiem fajnie oddani - zwłaszcza Szarlej przypadł mi do gustu (swoją drogą opowiadanie o tworzeniu kamienia filozoficznego po prostu mnie urzekło ;) ). Jutta, niestety, tak samo płaska, jak i w książce, no ale cóż... Chyba w trylogii husyckiej żadna postać kobieca mi się nie podobała, więc trudno powiedzieć, na ile to Twoja wina...

Akcja wartka i wciągająca - ciekawa jestem ciągu dalszego. Ze stylizacją języka ładnie sobie radzisz (poza drobnymi kwestiami, o których już wspomniałam). Pewnie przydałoby się tutaj oko kogoś bieglejszego w historii ode mnie, bo wiarygodności realiów nie umiem ocenić - ot, nawet jeśli trochę ściemniałeś, to mnie skutecznie oszukałeś - dla mnie wystarczająco wiarygodna zabawa.

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron