- Robercie, niegrzeczny z ciebie chłopak – mówi i uśmiecha się do mnie.
- Co to? – pytam, spoglądając na pudełko w jej ręku.
- A, to jest niespodzianka dla niegrzecznych chłopców. Robercie, dostaliśmy dzisiaj nowe leki. Są skuteczniejsze. Aczkolwiek możesz poczuć nudności na początku, po kilku dawkach będzie już tylko dobrze. Co ty na to?
- Idź do diabła z tym szajsem – mówię, znowu pokazuję jej język, krzyżuję ręce na piersi i zaciskam wargi tak, że tworzą wąską linię.
- Oho, bunt na pokładzie, czy mam wezwać Kapitana?
Przeklęty Kapitan - człowiek nie ma skrupułów. Jeśli nie chcesz łykać, co ci podają, przychodzi dwumetrowy osiłek o ciemnej karnacji, którego wszyscy nazywają Kapitanem, łapie cię za szmaty, unieruchamia, zaciska paskudne dłonie na twojej szczęce i nie masz wyjścia. Otwierasz usta, a ktoś wrzuca ci prochy prosto na język. Dupek zamyka ci paszczę, zaciska kciukiem oraz palcem wskazującym nos, a ty łykasz wszystko. Po pół godzinie dryfujesz gdzieś w przestworzach, wzrok masz nieobecny, bredzisz, a w gorszym (bo nigdy nie wiesz, co ci robią, kiedy cię nie ma w twoim ciele) wypadku gapisz się w punkt poza światem, a z kącika ust ścieka ci strużka śliny. A jak jesteś grzeczny, to dostajesz tylko leki na reumatyzm, bez ogłupiaczy.
- Nie – mówię i wyciągam do niej dłoń, wyciska na nią dwie tabletki. Patrzy na mnie, nic nie mówiąc. Wie, że ja wiem, co mam teraz zrobić. A może udam, że jednak nie wiem? Nie, to na nic. Połykam prochy, jednak ta idiotka wciąż wlepia patrzały we mnie.
- Co chcesz? – pytam, choć doskonale wiem.
- Proszę buzię do kontroli – odpowiada, wyciąga z kieszonki na piersi mała latarkę i sprawdza, czy nie ukrywam tabletek gdzieś między dziąsłami a policzkiem.
- Ładnie. Zobaczysz, że poczujesz się lepiej. Aha, dzisiaj myjesz zęby. Nie mam zamiaru codziennie wąchać tego smrodku. Jak się go pozbędziesz, dmuchać na mnie możesz. Mnie dmuchać zawsze możesz. – Mruga okiem. Uśmiecha się, wstając i wraca za podwójne drzwi.
Opiekunowie w Poczekalni, jak zwykliśmy nazywać Dom Opieki Osób Starszych im. Marii Magdaleny w Tychach, dzielą się zasadniczo na dwie grupy. Do pierwszej należą lekkoduchy, osoby jak niezłomna Teresa Andrzejak, której nijak nie potrafię złamać. Zawsze się szczerzy i żartuje. Człowiek może żreć cebulę cały tydzień, a potem dmuchać jej prosto w nos, kiedy przybliża twarz podczas Kontroli Połyku tak blisko, iż ktoś mógłby pomyśleć, że oto jest świadkiem miłosnej sceny, a jej nawet nie zadrży głos ze zdenerwowania. Przeciwnie, czasami szczerzy zęby jeszcze szerzej. Niektórzy mają nierówno pod sufitem. Wariaci są również w drugiej grupie, ale ci są odmiennej natury. Bywają agresywni, cały czas chodzą z ponurymi minami, klną i nie znoszą, kiedy się im odmawia. To klub dla specjalnych, a Kapitan z pewnością ma złotą kartę członkowską. Mogę śmiało powiedzieć, że „co się w klubie wydarzy, w klubie zostanie na zawsze”. Mimo częstych aktów przemocy, ani razu nikt nie puścił pary. Ludziom skazanym na Poczekalnię nie zdarza się mieć rodziny, więc kto by się przejmował? Dziwnym trafem cały personel znalazł się we właściwym miejscu. Lekkoduchy rano, brutale po południu. Bez wyjątku. W nocy bywało różnie.
Dlaczego nazywamy ten syf Poczekalnią? No, bo tu się czeka, aż przyjdzie gość w czarnej szacie z kosą w dłoni, zostawi Pimpusia na dachu, zamieni z tobą kilka słów i pozwoli ci odejść na drugą stronę. Czymkolwiek ona by nie była. Odkąd tu jestem, swojego odejścia doczekały trzy osoby. Jedną z nich była Marysia – cudowna kobieta. Przypominała mi kogoś, kogo straciłem. Czasami myślałem, że gdyby los był łaskawszy i gdybyśmy spotkali się z pół wieku wcześniej, moglibyśmy przeżyć całkiem szczęśliwe chwile. Rozumieliśmy się, jak nikt z nikim wcześniej. Czasami po prostu siedziała w fotelu i wyglądała przez okno, ja czuwałem obok, głaskałem jej dłoni i starałem się patrzeć w to samo miejsce. A kiedy czułem się znużony i chciałem wyciągnąć się na łóżku, niemal natychmiast proponowała mi, żebym właśnie to zrobił. Jeśli poczułem pragnienie, odchodziła, a wracając, trzymała dwie szklanki soku. Magia, nie rozmawialiśmy o tym, ale myślę, że była dwustronna. Ktoś mi kiedyś powiedział, że szanse na spotkanie tej właściwej osoby wynoszą jeden do dziesięciu tysięcy. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale raczej w to nie wierzę. Szanse są dużo mniejsze, mnie poszukiwanie zajęło bardzo długo, a w tym czasie minąłem znacznie więcej ludzi. Nasze szczęście trwało dwa lata, umarła, śniąc. Niedługo wypadnie trzecia rocznica jej odejścia. Jak się czuję? Początkowo chciałem się zabić, ale w końcu zrozumiałem, że to niemożliwe. Każda próba kończyła się niepowodzeniem. Sznurek pękł, tabletki zwymiotowałem.
- Co ci dają? – czyjś głos wyrywa mnie ze wspomnień. Rozglądam się, z prawej strony widzę Janka. Siedzi przed telewizorem, nogi ma na stoliku. Jest wcześnie rano i może sobie na to pozwolić. Dyżur ma członek Klubu Lekkoduchów.
- Nie wiem, nigdy nie pytam, bo i tak nie mogę zapamiętać tych zwariowanych nazw. Leflunocośtam, Azatiopocałujmniewdupę i inne takie. Sam wiesz.
- Ano. Mamy nowego, widziałeś?
- Paskudzę mu w mleko.
- Co?
- Jajco, i tak nie będziesz wiedział – mówię do niego i podchodzę. Siadam obok i sprawdzam, co ogląda. Tandetny serial. – Zmień to.
Janek zmienił. W Poczekalni trzeba zdobyć sobie szacunek, piąć się po drabinie hierarchii. Być zimnym i bezwzględnym wobec innych samców i niektórych samic. Zupełnie, jak w więzieniu, choć tam nigdy nie byłem. Ale czytałem „Skazanego na Shawshank”. Odkąd tu jestem dużo czytam i szczerze mówiąc, trochę świruję od tych książek. Zdarza mi się cytować fragmenty, zupełnie nieświadomie. Nieraz myślę, iż jestem Robertem Jordanem i mam wysadzić jakiś cholerny most. Chodzę po ogrodzie i się skradam. Kiedyś wszedłem pod przejście nad strumykiem i siedziałem tam dopóki mnie nie znaleźli. Spodnie przemokły mi całe, gdyż musiałem kucać, było tak nisko. Spędziłem tam blisko dwadzieścia godzin, a kiedy mnie wyciągali wrzeszczałem: „Anselmo, Anselmo, wiesz, co robić! Musisz to zrobić!”. Miałem wtedy jakąś blokadę w mózgu i zupełnie nie wiedziałem, co się działo. Dopiero następnego dnia opowiedziała mi wszystko Teresa i mimo że ją zwyzywałem, to byłem pewny, że nie kłamała. Zaangażowali w poszukiwania policję, a to dla Kapitana było za dużo. Parę dni później poszedłem do kibla się odlać. Patrzyłem w muszlę, kiedy usłyszałem, że ktoś wchodzi. Kilka tajemniczych odgłosów, prawdopodobnie oznaczały blokowanie wejścia kijem miotły, ciężkie kroki i drzwi toalety się otworzyły. Kapitan wypełniał prawie całą framugę swym cielskiem. Zdarł ze mnie koszulkę i zdzielił porządnie pasem. Potem jeszcze raz, po trzecim wyszedł. Żaden z nas nie powiedział ani słowa. Byłem z siebie dumny, nie licząc kilku cichych jęków, nie dałem mu satysfakcji z zadawanego bólu. Paski na skórze zniknęły po dwóch tygodniach. Oficjalna wersja: samookaleczenie się. Nie zaprzeczałem. Co by to zmieniło?
- Może być? – pyta Janek, zostawiając obraz na jakimś programie przyrodniczym.
- Skąd mam wiedzieć? Dopiero co włączyłeś.
- Patrz, Robi, idzie nowy. – Unosi dłoń w kierunku przeciwnej strony Salonu Rozrywek. Obracam się w tamtą stronę. Faktycznie, nowy. A za nim cały sztab powitalny. Wszyscy pensjonariusze, czyli osiem osób, nie licząc nas dwóch. Wlali się do Salonu, przekrzykując jeden drugiego i prowadząc nowego w moją stronę, a ja patrzę i oceniam, kim jest ten człowiek. Wygląda na zagubionego, może wreszcie przeszedł na emeryturę i okazało się, że nie stać go na opłacenie mieszkania? Może przywiozły i zostawiły go dzieci, by pozbyć się uciążliwego starca? To się zdarzało.
- Robi, rób miejsce! – wrzeszczy Patrycja - stara zołza.
- Cmoknij mnie – odkrzykuję.
- Możesz pomarzyć!
Mimo wszystko wstaję i robię miejsce. Nie żebym się słuchał jakiegoś starego babska, po prostu jestem ciekawy nowego przybysza w kolejce Poczekalni.
Pielgrzymka dociera do kanapy, nowy otoczony uśmiechami, zdaje się być zadowolony. Głupiec, nie wie, że za tydzień, może dwa, będzie zwykłym, nudnym staruchem, którego będą szprycować i bić w łazience.
- …Mieszkołech z synem, ale umarł niedawno i nie mom nikogo – mówi nowy. Nie słyszałem, co było na początku, bo idiotka Patrycja wpadła w swoją sztuczność. Krzyczała, wzdychała i udawała płacz. Postanawiam opanować ten zgiełk.
- Zamknąć się, do diabła! – krzyczę, a wokół zapada cisza. – Mów – kieruję słowa do nowego, ale ten, wyraźnie zaniepokojony moim wybuchem, milczy.
- Nie bój się – dodaję. – Jesteś wśród swoich.
- Jestech Edmund, pięć lot mieszkołech z synem, mioł stwardnienie rozsiane, póki dostawaliśmy zasiłek, było w porządku. Znaczy się żyliśmy, nie? Łon teraz nie żyje. – Spuszcza wzrok i wbija go w podłogę. – Nie mogłech pracować, bo syn wymagał stałej opieki, nie? Nie chciołech go nikaj oddawać, nie? To żech siedział i się nim zajmował. Trocha babko nom pomagała, ale… Ale łon umarł i nie mom nikogo.
Zapada wymowna cisza. Staramy się nie spojrzeć sobie w oczy. Komuś mogą szklić się oczy, a tego lepiej nie widzieć. Ludzie na starość stają się bardziej wrażliwi. Kto mógłby przerwać tak ważną chwilę? Powiedzieć coś mądrego? Myślę, że ja mógłbym, ale właśnie, kiedy chcę coś rzec, durna Patrycja odzywa się:
- Biedaczysko. Twój syn jest tam u góry – wskazuje palcem sufit – i liczy na ciebie.
Co za idiotka, myślę. To ma być coś mądrego? Niemowa zrobiłby to lepiej. Oddycham z ulgą, bo myślę, że skończyła się wygłupiać, ale ona dodaje:
- Ten świat nie jest jedyny i czasami odwiedzają nas goście z innych wymiarów. To znaczy nieba albo piekła. Może i ty spotkasz swojego syna. Prawda, Robi?
Wlepia te swoje małe, niebieskie oczka w moją twarz. Wiem, co nastąpi.
Moja opowieść stanowi niemal rytuał. Wszyscy ją słyszeli i słyszą znowu za każdym razem, kiedy przybywa nowy nieszczęśnik, żeby spędzić z nami resztę swojego życia. Ale tym razem okoliczności na to nie pozwalają. Facet wyraźnie jest załamany po stracie syna i pragnie raczej pocieszenia niż…
- Właśnie, Robert, opowiedz, jak woziłeś diabła – mówi Janek, a ja mam ochotę wstać i wrzeszczeć na nich wszystkich: Nie widzicie, do diabła, że gość stracił syna . Nie widzicie, jak marnie z nim?! Zamiast tego mówię jednak:
- Sam nie wiem.
Nowy podnosi twarz i patrzy na mnie. Widzę, że nieco się ożywił. Ale nie potrafię rozpoznać, czy to lęk, czy nadzieja. A może zwykła ciekawość?
- Chcesz posłuchać, co mnie spotkało?
Kiwa głową powoli.
Podchodzę do okna i siadam w moim ulubionym fotelu. Chwilę bawię się paznokciami, po chwili podnoszę wzrok na zgromadzonych. Widzę dziesięć osób na skraju życia; doświadczonych i pomarszczonych jak stare owoce. Wszyscy patrzą na mnie w ciszy. Lubię tę chwilę. Czuję się wtedy zdrowy i silny, jakbym miał tajemną moc kierowania ludźmi. Wnikania do ich umysłów. Wywołuję w nich niecierpliwość, reguluję jej intensywność, bawię się nią.
- Dobra. Ale ostrzegam, że to dość nieprawdopodobne, ale jeśli ktoś po wysłuchaniu powie, że ześwirowałem, to będzie miał tu przechlapane, jasne?
Cisza.
- Pamiętajcie, że to działo się strasznie dawno temu i niektóre szczegóły mogłem po prostu zapomnieć, to normalne. Albo powiem coś inaczej niż zwykle. Albo coś pomieszam, wtedy mi przerwijcie i poprawcie. Jednak najważniejsze wciąż tkwi mi w pamięci…
Mówię i patrzę im w oczy. Widzę emocje. Starzy głupcy, słyszeli tę opowieść tyle razy, a wciąż dają się sterować. Delektuję się tą chwilą, czuję jak podniecenie wypełnia bezosobową przestrzeń wokół każdego z nich. W końcu kontynuuję:
- Był rok dwa tysiące setny. Pracowałem wtedy dla „Halo Taxi” - małej taksówkowej korporacji. Działała krótko na rynku, ale rozwijała się szybko. Na początku mieliśmy cztery samochody, a pięć lata później już dwadzieścia pięć. Byłem jednym z najdłużej pracujących kierowców, więc zazwyczaj miałem najlepsze miejsca. Stałem przed dworcem PKP. Czasami bywało, że kilka godzin nikt nie chciał podwózki, ale jak przyjeżdżały dobre pociągi to kursowałem bez przerwy cały dzień. Inni też, bo stało tam z pięć, najwyżej siedem taksówek. Noce były cięższe. Tychy to jedno z miast, które nocą umierają, żeby ożyć na nową z samego rana. Mimo wszystko czasami brałem nocki. Jak pokłóciłem się z żoną dla przykładu. Czy ją kochałem? Ja wiem, chyba tak, chociaż kiedyś spakowała mnie i wystawiła walizki za drzwi, trzy dni mieszkałem w samochodzie, a ona… - urwałem w tym miejscu. Patrycja macha ręką, a ja zdaję sobie sprawę, że zbaczam z tematu. Dumam chwilę, próbując przypomnieć sobie, o czym opowiadam, w końcu podchwytuję stracony wątek:
- Jednego popołudnia pożarliśmy się ostro. Wyszedłem z domu i poszedłem do pracy. to wielka zaleta mojego zawodu. Byłego. Można w każdej chwili zacząć zarabiać. Oczywiście, jeśli ma się dobrą miejscówkę, a ja taką miałem. Więc podjechałem na dworzec. Kropiło wkrótce miał lunąć deszcz. To dobrze, bo wtedy ludzie biorą taksówki. Patrzyłem na tory, czekając aż wjedzie jakiś pociąg ze śpieszącymi się gdzieś pasażerami. No i z gotówką. Aż tu nagle ktoś zachodzi mnie od tyłu i wali pięścią w okno po stronie kierowcy. Wystraszyłem się, mówię wam, prawie w portki narobiłem – oznajmiam i patrzę w oczy nowemu. Widzę, że słucha mnie z uwagą. Kontynuuję:
- Opanowałem się jednak. Czasami ludzie mają głupie pomysły: stukają, pukają, a jeden to nawet walił pięściami w maskę. W każdym razie tamtego wieczora było już ciemno, uchylam szybę odrobinę, żebyśmy mogli się słyszeć, ale nie za bardzo, bo mógłby wsadzić rękę do środka i coś mi zrobić. Na początku podchodziłem niepewnie do każdego, kto walił w szyby, musiałem usłyszeć głos, żeby ocenić, czy ktoś jest normalny. Już tak miałem, że po głosie mogłem wiele o człowieku powiedzieć. Tym razem było inaczej. Gość mówi mi coś, że ma, jak on to powiedział, że ma amiwa… amewi… Cholera! – Krzyczę i przykładam dłoń do czoła. Zawsze zapominam tych pedziowatych słów.
- Ambiwalentne – uzupełnia Patrycja, a ja wiem, że kiedyś ją uduszę poduszką.
- Przecież mówię! Nie przerywaj mi, do diaska. A więc mówi mi, że ma te uczucie w stosunku do mojej puszki metalu na kołach. Myślę więc, że to wariat i mam zamiar zasunąć okno, ale on szybko dodaje, jakby czytał w myślach, że nie jest wariatem tylko nie pochodzi z tych okolic i trochę się gubi. No, dobra, myślę znowu, nie wygląda na Kubę Rozpruwacza. Może dziwnie gada, ale kiedyś spotkałem idiotę ze wschodu kraju to też gadał jak potłuczony. Pieniądz to pieniądz, a że pokłóciłem się z żoną, to miałem wszystko w dupie. Mówię mu, żeby wskakiwał. Zapaliłem samochód i czekam. Cholera, patrzę w lusterko i widzę, że koleś schyla się, ogląda drzwi, przesuwa po nich dłonią w rękawicy, a po dłuższej chwili wreszcie domyśla się do czego służy klamka i otwiera drzwi. Cholerny wieśniak, powiedziałem w myślach, a na głos zapytałem go, gdzie zawieźć.
Tu przerywam na chwilę. Gestem dłoni wskazuję, że chętnie bym się czegoś napił. Janek napełnia szklankę wodą i podaje mi ją. Patrzę na szklane naczynie, szukając tam dalszego ciągu historii. Widzę tylko wodę, ale historia nabiera kształtów i bez jej pomocy. Wypijam wodę.
- Pyta mnie, czy jest tu jezioro. Mówię mu, że jest, nazywa się Paprocany. Proszę tam skierować samolot. Samochód, poprawiam go, on uśmiecha się i mówi, że faktycznie samochód. Patrzyłem chwilę na niego w środkowym lusterku. Miał kruczoczarne włosy, niezwykle ciemne oczy, ubrany był w skórzaną kurtkę i czarne sztruksy. Teraz mnie to przeraża, ale wtedy nie myślałem dużo. Ruszyłem, na skrzyżowaniu skręciłem w prawo i jechałem ulicą Budowlanych, minąłem ZEG, Leclerc i zatrzymałem się na hotelowcu przed czerwonym światłem. Naprawdę nie miałem ochoty na pogaduszki, ale koleś coś zagadał. Nie usłyszałem to powiedziałem, żeby powtórzył. Powiedział, czy w pobliżu jeziora można znaleźć jakieś zwierzęta. Mówię mu, że wokół jest las i zwierzęta są na pewno. Odpowiada, że świetnie, bo zgłodniał. Myślałem, że się przesłyszałem – teraz jestem pewny, że nie - ale jak mówiłem miałem wszystko w dupie, więc nie odzywałem się już. Światła się zmieniły i ruszyłem. Ulice były puste, więc mogłem jechać nieco szybciej. Co chwilę zerkałem w lusterko. Nabierałem przekonania, że coś tu jest bardzo nie tak. Czułem dziwny zapach oraz narastający niepokój, więc zwiększyłem szybkość, tak że wskazówka prędkościomierza zatrzymała się w okolicach liczby osiemdziesiąt. W końcu dojechaliśmy na miejsce, a on wysiadł. Skubany zaczął odchodzić to wołam do niego, że nie zapłacił. Gość wraca i wrzuca mi do środka pięć banknotów stuzłotowych. Myślę wariat totalny, ale szybko odjechałem, żeby się nie rozmyślił albo żeby nie zechciał wracać moją taksówką. Kiedy dojeżdżałem do domu, zarobiłem kupę szmalu i chciałem opowiedzieć historię żonie, bo byłem pewny, że to nas pogodzi, zdałem sobie nagle sprawę, co to za zapach. Ten zapach to była… siarka. Wiozłem diabła.
- Nie wierza – mówi nowy, kręcąc głową.
Patrzę na niego. Opowiadałem to już tysiące razy. A może miliony? Wiem, co zrobić, żeby uwierzył. Uśmiecham się więc krzywo, kręcę głową, patrząc w prawy górny róg pokoju. Potem przybieram poważną minę i kończę:
- Następnego dnia w gazecie czytałem, że nad Paprocanami zabito młodą dziewczynę. Została jej sama głowa i kilka obgryzionych z mięsa kości.
- Może to nie łon – znowu nowy.
- Może – odpowiadam. – Dobra, powiem ci coś, co wie niewielu.
Robiłem to już tyle razy. Zawsze tak to układam. Być może inaczej byłoby lepiej, nie wiem, będę musiał się zastanowić. Mówię:
- Działo się to w roku dwa tysiące czternastym, a nie dwa tysiące sto piątym.
Nowy rechocze. W końcu mówi:
- Ale bajka. Musiałbyś mieć ze sto lat!
- Sto dziesięć. To prawda – odpowiadam szybko. Jego mina tężeje. Nie czekam na reakcję tylko opowiadam dalej:
- Nie wspomniałem też o rozmowie z diabłem. Odbyłem ją nad brzegiem jeziora. Na ławce. Namówił mnie, żebym tam poszedł z nim. Nie bardzo czułem, że miałem jakiś wybór. Chciałem odmówić, ale nie mogłem. A więc wysiedliśmy i zanurzyliśmy się w mroku. Wiatr poruszał gałęziami drzew, co sprawiało dziwne wrażenie. Nie umiem tego nazwać, jakbym był w starym kościele, z kadzidłami, muzyką, chórem i w ogóle. Wiecie, mistyczne przeżycie. Co rusz zdawało mi się, że gość się rozpływał, traciłem go z oczu, a po chwili pojawiał się w innym miejscu, jakby materializował się z próżni. Doszliśmy do ławki i usiedliśmy. Chmury się przerzedziły i w tafli jeziora dostrzegłem migotliwe odbicie księżyca i kilku jaśniejszych gwiazd. Długo milczał, w końcu odezwał się. Wypalił z grubej rury: życie twojej żony za twoją nieśmiertelność. Gapię się w gościa i myślę kolejny raz, że psychol. Zorientowałem się, że nie miał białek oczu, były całkowicie czarne, chociaż czasami migało w ich głębi czerwone światełko. Jakby blask wydobywający się przez szczelinę u dołu zamkniętych drzwi. Zrobiło mi się gorąco i rozpiąłem kurtkę. Zapytałem go, dlaczego chciał Zosię. Jestem głodny, ciała i duszy, odpowiedział. Kim jesteś, zapytałem go. W odpowiedzi usłyszałem, że przecież wiem, kim jest i nie muszę udawać. Toteż nie udawałem. Zapytałem go o szczegóły i powiedział mi. Miałem dożyć wieku, w którym umarłbym normalnie, bez paktu z nim, ale od tej chwili zatrzymam się w tym stanie i żył będę wiecznie. Rozważałem to. Poważnie, kochałem żonę. Zapytałem go, co się stanie jeśli odmówię. Powiedział, że rozerwie mnie na strzępy, porwie duszę do najgłębszych czeluści piekieł i tam będzie torturował mnie do końca czasu. Może to głupie, ale pokiwałem głową, jakbym wszystko rozumiał, ale, cholera, niczego nie kapowałem. Wcześniej wspomniałem wam, że powiedział, żebym nie udawał, iż nie wiem, kim jest, nie? Wiecie co myślałem? Że jest wariatem. Więc powiedziałem, żeby brał moją żonę. Jutro bym poszedł na policję, a tymczasem niech pozwoli mi odejść, tak myślałem. Usłyszałem: tak, ale nie widziałem, żeby ruszał ustami. Dodał jeszcze, żebym wracał. Zerwałem się z ławki. Odzyskałem panowanie nad własnym ciałem. Gnałem jak szalony. Wskoczyłem do wozu i odjechałem z piskiem opon. Wróciłem do Zosi, spała. Wślizgnąłem się pod kołdrę, przytuliłem ją mocno. Odwzajemniła to. Obudziłem się rano i znalazłem kartkę na szafce obok łóżka. Tylko jedno słowo: przepraszam. Zosia poszła do pracy nim wstałem. Po południu przyjechała policja i poinformowała mnie, że moja żona została zamordowana.
Przerywam. Opowiadałem to tyle razy, że wierzyłem, iż jestem już w stanie nad sobą panować, tak samo , jak nad słuchaczami. Powstrzymuję szloch, zaciskam zęby. Muszę skończyć, muszę opowiedzieć to tyle razy, żeby już nic nie czuć. Za każdym razem jest coraz łatwiej. Kiedy o tym mówię, lepiej sypiam. Sypiam w ogóle.
- Nie musiałem pytać o szczegóły, bo wiedziałem, co się stało. Psycholog opowiedział mi wszystko, ale ledwo słuchałem. Wziąłem miesiąc wolnego. Potem wróciłem do pracy. Jeżdżenie mnie uspokajało. Trwało to latami. W końcu przyszedł ten dzień, o którym mówił diabeł. Dzień mojej normalnej śmierci. Wracałem taksówką z lotniska z Katowic. Wiozłem młodą dziewczynę. Bardzo się jej śpieszyło, więc uległem i jechałem stówką. Wpadłem w poślizg i wylądowaliśmy w rowie. Ona zginęła, ja cudem przeżyłem. Dostałem zawiasy z powodu... Z powodu mojego stanu… dlatego tak wyglądam.
Wyciągam przed siebie obie ręce. Z początku nie chcą patrzeć, ale wkrótce oswajają się z widokiem i spoglądają nieśmiało. Również patrzę na swoje ręce. Są pokryte grubymi bliznami. Nie mam sześciu palców, nosa i prawej stopy. Mam śruby w prawym udzie i metalową płytkę w czaszce, a narząd w jej wnętrzu szwankuje od czasu do czasu.
Czuję, jak po policzkach spływają mi łzy. Miało być lepiej, a już się rozkleiłem, pierwszy raz od dwudziestu lat. Nie wiem, czy wierzę w swoją historię, chcę wierzyć, że to był jednak wariat, a ja wkrótce umrę. Nie chcę takiego życia. Wstaję i wychodzę z Salonu. Jutro znowu będę zimnym draniem, będę wyklinał opiekunki, latał po ogrodzie udając Indianę Jonesa, albo jednego z paisanos z Monterey…
[ Dodano: Sro 20 Mar, 2013 ]
Nikomu się nie chce
