Często czułem się niczym krasnoludek wierzący w dzieci. Nieraz widziałem to, do czego nie powinien się przyznawać.
Czy Ci mówiłem o rodzinie? Miałem ją, choć nie zgadało się. Chciałbym, byś wiedział o niej. Zacznę od pieca. Początek jest o Mamie. Był to czas, gdy wolałem nudzić się zespołowo, wyjść na podwórko, zobaczyć inne dzieci, usłyszeć, jak żyją, co robią, kiedy starych nie ma na horyzoncie, no i czy mają prawdziwego Tatę. Jednak mogłem się z nimi zadawać tylko na podwórku. Do nas nie miały po co przychodzić: za dużo im było nie wolno. Wszędzie wysprzątane na błysk, trzeba wkładać pokrowce na buty, nie zostawiać śladów na meblach, a zbyt głośny śmiech jej zawadzał. Przybiegała z awanturą, stawała w drzwiach i zabierała się za troskę o nieletnich. Albo snuła marudne rozważania o niepewnym jutrze. To samo z bieganiem, tupaniem, wszelką ekspresją. Cudze szczęście stanowiło dla Mamy policzek. Jeżeli w domu wisielca nie wypadało nawijać o stryczku, to przy niej nie uchodziło manifestować radości. No, a kto udźwignie tyle zakazów? Toteż na ogół siedziałem sam.
Mama nie była w stanie załatwić niczego dla siebie. Dla mnie - tak. Kupowała mi najlepsze rzeczy. Odpowiednie i najdroższe. Ciuchy szyte na miarę, kompakty z bajerami, wiśnie prosto z krzaka. Sama poprzestawała na resztkach. Robiła za mnie wszystko, chociaż byłoby lepiej, gdyby mnie tak nie wyręczała i dopuściła do zaradności. Nie pozwalała mi niczego tknąć. Miałem się tylko uczyć. Jej refrenem było powiedzenie: t o nie na twoją głowę, ja zrobię lepiej, ty t e g o nie potrafisz, rób tylko tyle, ile możesz. Więc nie robiłem niczego i do dzisiaj mało co potrafię.
Nie dam rady, nie mogę, nie umiem, były to moje mantry, wygodne słowa, usprawiedliwienia przychodzące zaraz po przebudzeniu. Choć zdawała sobie sprawę, z jakim trudem włażą mi do glacy poszczególne ciekawostki i męczy przyswajanie różnorodnych wiadomości, zwłaszcza dat, była zdania, że nie należy mnie za często chwalić, zachęcać do wzmożenia wysiłków, przesadnie mobilizować, bo wpędzi mnie to w depresję i zmusi do porzucenia umysłowych treningów. Uważała raczej, że trzeba mnie chronić przed wbijaniem w dumę, nie dostrzegać jej ?efektów?, traktować je w sposób naturalny, podchodzić do nich zwyczajnie, jak do zakichanego obowiązku względem niej lub ? jak do terapeutycznych ćwiczeń mojej rozwichrzonej pamięci.
*
A ojciec? Tato nie potrafił na mnie patrzeć, wzdrygał się na widok karłowatego dryblasa, jak mnie nazywał. Nagle miał dosyć mojego rozmamłania, drgawek, czkawek i dygotów, tego, że jestem nieprzepisowo dorodny, jakkolwiek sam był wzrostu niedostrzegalnego, więc pewnego dnia wyniósł się w cholerę. Zaraz też wplątał się w nowe doznania, rządził na innym pastwisku znowu szukając czterolistnej koniczyny, choć, jak chlapnęło się Mamie, skapcaniał do reszty i był już pod każdym względem niedorajdą.
*
W ślad za nim wymknął się z życia mój dziadek. Pamiętam, że nigdy nie potrafił zaakceptować warunków panujących w naszym domu, kołkowatego syna z muchami w nosie, wnuka, czyli mnie, pełzającego wybryku natury. Byłem wtedy poza domem, w jakimś sanatorium czy szpitalu, a gdy wróciłem, Mama starała się nie płakać. Gdy jeszcze żył, zajmował prawą część małżeńskiego łoża. A kiedy umarł, miałem własny pokój i całe wyro.
Pokój, który zająłem, był ciasny. Że ciasny, to lepiej, ponieważ nie miałem za wiele miejsca na fikołki i było blisko do przytrzymania się mebli. Co do mebli: stał tam sekretarzyk z deską imitującą blat biurka, łóżko i szafka z nocną lampką. Ściany miałem kremowe, sufit biały, wykładzinę w kolorze sraczki, okno z widokiem na las, dwie reprodukcje kultowego pacykarza. Ogólnie było mi do przodu i zasadniczo nie powinienem narzekać: nie pamiętałem tu o świecie pozostającym na zewnątrz i mogłem sobie pozwolić na beztroskę. Czułem się jak świeżo upieczony bogacz. Miałem własny wybieg w kształcie miniaturowego balkonu i otwierałem go, by oddychać normalnym powietrzem. Siedziałem na nim co rano, bo nieograniczona przestrzeń działała cuda, no i lekarz mówił, że zmniejsza rozmiary napadowej melancholii.
Wreszcie mogłem być sobą i zajmować się czym chcę. W głównej mierze udawaniem, że jestem nadzwyczaj zajęty różnego rodzaju pilnymi robótkami. Zamykałem drzwi na zasuwkę i znajdowałem ciszę, jakbym przebywał poza odgłosami zza ścian. Otulony kotarą z milczenia, uchylałem drzwi od balkonu wychodzącego na widok chodnika i obserwowałem ludzi znikających za krzakiem akacji. I było mi wtedy niezgorzej. Lecz tylko w dzień, bo gdy zbliżała się noc, a razem z nią - strach, popadałem w podłe nastroje.
*
Mama panoszyła się teraz w jednej kanciapie, a ja w drugiej i mogłem pozwolić sobie na zainstalowanie elektronicznych urządzeń, wieży, drukarki, komputera marki ?fiut?, składaka opatrzonego mianem ?ostatni dzwonek?.
Zacząłem gromadzić pocztówki. Przedstawiały zdjęcia z nic nie mówiących miast i kurortów, były sepiowymi wizerunkami nieistniejących domów. Zbierałem też płyty z encyklopediami, szczególnie geograficznymi, biografie malarzy, kompozytorów, literatów i opisy ich dzieł. Pokazywały miejsca, do których nie pojadę, tereny utracone, amputowane, obszary, których inaczej poznać nie miałem szans.
Z początku traktowałem to kolekcjonerstwo jak niezłą metodę zabijania czasu i sadystyczną zabawę w magazynowanie informacji. Pochłaniały mnie lektury traktujące o wybitnych. Pozwalało mi to zachować resztki zdrowego rozsądku, skorygować przesadne mniemania o sobie, osuszyć zbiorniki z wybujałymi oczekiwaniami, ale przede wszystkim utwierdzić w przekonaniu, że co było do powiedzenia, zostało powiedziane wcześniej i mądrzej, w związku z czym nie wypada otwierać wyważonych drzwi, po raz dalszy odkrywać koła i pływać wśród odgrzewanych kotletów.
Byłem więc ostrożny w ich doborze: pochłaniałem książki Niemodnych Mistrzów Pióra. Przedkładałem je nad powielaczowe cymesy twórców z odrzutu. Nie znosiłem dzieł kleconych brudnym palcem na sztucznym kolanie. Wolałem poznawać teksty zwolenników rzetelnej wiedzy, aniżeli produkty pochodzenia szmirowatego.
*
W dzień nie wychodziłem. Za to mogłem się uczyć się. Nie narzekałem na brak zajęcia: zmęczyła mnie nauka ? czytałem, nużyło czytanie - słuchałem radia lub oglądałem płytki z encyklopediami i lizałem świat przez komputerową szybkę.
A w przerwach między złudzeniami o poprawie mojego zdrowia, Mama zmuszała mnie do gimnastyki intelektualnego mięśnia. Sprawdzała, jakie mam osiągnięcia, czy osiągam postępy. Na tapetę wjeżdżały krzyżówki, kostki Rubika, quizy, szarady, rebusy. Lub grałem w szachy z mózgiem na prąd, ale ?ostatni dzwonek? był za bardzo przebiegły: co rusz dawał mi baty.
Wstawałem wtedy przed nią, zrywałem się za wcześnie, bo poprzedniego dnia za wcześnie kładłem się spać: uważałem, że bez wstawania w środku nocy, życie jest za krótkie. Lecz pewnego dnia obudziłem się odmieniony. Nic mnie nie bolało, umysł miałem jasny i prosty, litery czytanego tekstu nie zmieniały położenia, słowa układały się w zdania, zdania w rozdziały, a książka znaczyła to, co miała oznaczać. Mogłem bez trudu i karkołomnych interpretacji, za pierwszym podejściem, uchwycić jej sens. Monotonne zmory uczenia się, mozoły wielokrotnego powtarzania szeregu cyfr, urwały się tak nieoczekiwanie, jakbym wszedł w zupełnie nowy obszar rzeczywistości i wskoczył w lepszy świat. Odległe, przez co niezrozumiałe wydarzenia z przeszłości, odzyskiwały znaczenie, przestawały istnieć osobno, łączyły się teraz w logiczny ciąg, zlewały się w jeden, spójny akt. I potrafiłem pożerać książki aż po świt, gdyż miałem cały dzień na odsypianie zaległości.
A któregoś dnia, gdy byłem pochłonięty wertowaniem swoich zbiorów, przez uchylone drzwi usłyszałem maminy głos, niechcący ułowiłem uchem, jak chełpi się moimi postępami i opowiada znajomym ze schodowej klatki, że niedługo wyjdę ?na ludzi?.
*
Od kiedy Mama stwierdziła, że dorosłem i większy nie będę, spece od medycyny poradzili, by mnie przekonała, bym dogadał się ze swoją aparycją i dał sobie siana z wychodzeniem z pokoju. Oznajmili, że mogę się powolutku żegnać z planami na przyszłość i powinienem odmeldować się z marzeń o skokach na trampolinie, bo nadeszła dla mnie właściwa pora na medytację ?o czarnych godzinach i najwyższych czasach?; powinienem zająć się przestawianiem zwrotnic z przyzwyczajeniami i studiowaniem nekrologów. Mówili, że mogło być znacznie gorzej, bo choróbsko nie wybrzydza, zabiera co jest i chodu, więc niech nie traci wiary, nie martwi się moją skoliozą, ostatecznie są jakieś wkładki i nakładki, wyjścia, przejścia i dojścia, sanatoria i domy z opieką. Jeszcze nie ma tak, by nie wolno było żywić nadziei! Przecież znane są przykłady, iż ludzie powracają do formy, mają remisje, a niektóre są długotrwałe, utrzymują się latami, więc nie trzeba się załamywać, mówić, że już nic i nigdy, i tyko klops.
Powiadali, że koniecznie musi ją wypełniać pozytywna wizja, bo tak już jest: fizyczna utrata staje się psychicznym zyskiem. Należy mnie nakłonić, bym odstawił zmartwienia, przekabacić mnie na zdrowy rozsądek, podszepnąć, bym nie ustawał w wysiłkach, nie opuszczał się w zaufaniu do medycyny i nie zwieszał nosa na kwintę, zacisnął serce w pięść, i powiedział sobie: ?kto tu rządzi?.
Ma mnie przypilnować, bym jadł wszystko, co z magnezem, witaminki oraz inne kpinki, ćwiczył ile wlezie, wziął hantle w garść i ruszył na barykady, ale powoli, z rozmysłem, z namaszczeniem, nie pchał się z entuzjazmem, nie pajacował z ćwiczeniami, że nie od zaraz, ale będzie dobrze, a kto wie, czy nie jeszcze lepiej. Byli nasączeni optymizmem, zbawczymi radami, poleceniami, pociechami, przestrogami, toteż cały mój dotychczasowy, uporządkowany świat skurczył się, złachmycił, zatrzasnął przede mną podwoje z obietnicami, a Mama, jak zwykle ? energiczna i nie znosząca sprzeciwu, postanowiła dodać mi otuchy, wypompować ze mnie zgorzkniałą krew i nie dopuścić, bym zwątpił w świetlaną przyszłość.
Od razu też zadbała o kontakty z kumplami z podwórka. Już nie suszyła mi głowy, że przychodzą i brudzą. Nagle była tolerancyjna, przegrzeczna, uśmiechnięta, a niekiedy ? taktowna, bo kiedy chcieliśmy zostać sami, wiedziała, gdzie są drzwi.
Ni stąd ni zowąd wpadła na pomysł, że do prowadzenia normalnego życia potrzebuję świeżego powietrza i mniej dusznej atmosfery, czyli wyjścia z domu. Załatwiła mi wieczorówkę, ogólniak dla pracujących i specjalny, akumulatorowy wózek. Miałem mieć zajęcia przez parę godzin w tygodniu. Ale pojawił się problem, bo wymagano zaświadczenia, że pracuję, a lekarze mi zabraniali. Pogadała więc z kim trzeba i nikt się nie czepiał.
*
Szkoła była faktycznie średnia i to pod każdym względem: przetłoczona, pedagogicznie posępna i niskobudżetowa. Uczyłem się jednak, bo chciałem do czegoś dojść, coś osiągnąć, wejść na grzędę, zająć czymś zgorzkniały umysł, uspokoić Mamę, że sobie poradzę.
Na początku szło mi pod górkę. Reszta klasowej ferajny trzymała się ode mnie na dystans. Różniłem się od niej. Nie była przyzwyczajona do widoku Quasimoda. Ale rozumiem: ich obawy wzięły się z niewiedzy. Bo trzeba być w skórze drugiego człowieka, żyć w jego trudnościach, kompleksach i ?nierealności", by wydawać o nim sąd. Przypomniałem sobie obrazek z czasów, gdy jeszcze chodziłem. Ulicą szła matka. Trzymała dziecko za rączkę. Było rozbawione, coś gorączkowo mówiło mamie, żywo gestykulowało podskakując zawzięcie i wdeptując w każdą napotkaną kałużę: starało się dopasować do dorosłego kroku. Mama uważnie obserwowała mikrusa. Malec był rozbrykany, zaaferowany, podekscytowany: rozpierała go energia i wolałby pobiec szybciej, bo wszędzie jest do zobaczenia coś ciekawego, nowego, nieznanego, jak na przykład ów dziwny pan jadący ku niemu.
Cudaczny pan wygląda na człowieka, lecz chyba nim nie jest, bo czegoś mu brak. Malec wyrywa się i ucieka w przód. Chciałby poznać go z bliska, dowiedzieć się, czemu zamiast nóg ma kółka. Facet w inwalidzkiej limuzynie uśmiecha się przyjaźnie, zachęcająco. Widać że lubi dzieci: są szczere, ufne, bezpretensjonalne. Nawet jeśli zadają głupie pytania, to nie mają w sobie znamion złośliwości.
Ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, troskliwa mamusia przybliżyła się do córki lub syna i zapobiegła nieszczęściu. Dramatem bowiem byłby kontakt jej dziecka z UFO. Człowiek należący do kasty ludzi o niestandardowym wyglądzie, bywa osobnikiem profilaktycznie podejrzanym. Trzeba trzymać się od niego z daleka, bo nie wiadomo, co mu strzeli do głowy. Tak jej mama mówiła i w myśl tych frazesów została przez nią wychowana, toteż przekazuje te brednie dalej: swoim pociechom. A one, skarcone za chęć poznania drugiego człowieka, dzielą się tą wiedzą z rówieśnikami z piaskownicy. W ten sposób rosną pokolenia ignorantów wychowanych na przesądach. Proces przekazywania irracjonalnych lęków trwa: mama z parku odziedziczyła te przekonania po swojej mamie, ta od własnej. Non stop. Przez pokolenia.
Dla ludzi typu UFO czy ja, wykombinowano draczną nazwę: niepełnosprawni. Albo: ?sprawni inaczej?. Moim zdaniem jest nieważne, jak nazwie się inwalidę, pełnosprawnym umownym, abstrakcyjnym przystojniakiem, współczesnym trędowatym kuśtykającym z kołatką lub niewidzialnym na niby: zjawiska tego nie wypada traktować w kabaretowym stylu. Sprawny inaczej oznacza w tym przypadku inwalidę DODATNIO NIETYPOWEGO, zdeformowanego w sposób pozytywny. Termin ten nikogo nie dotyczy i niczego nie wyjaśnia, ponieważ ludzi takich nie ma; został wykoncypowany przez językowego fajansiarza, który chciał jak najlepiej, lecz po drodze zbłaźnił się brakiem rozsądku.
Powiedzmy bez minoderii, otwartym tekstem, brutalnie i po ludzku: inwalida to TEŻ człowiek, a żaden człowiek nie lubi, gdy mu się podpowiada, że oddycha się powietrzem, a granat, to nie wykałaczka. Lubi, gdy to, co mówi, jest przyjmowane na serio. Nie chce słyszeć o tym, że cierpi i jest nieprzepisowo dorodny, bo o tym wie bez suflera. Zamiast płaczliwych przemówień o pomocy, którą się dla niego ?przewiduje? za sto lat, chciałby otrzymać ją dzisiaj, pragnąłby pójść do czytelni, teatru, na koncert - już. Teraz, natychmiast, bez odświętnej okazji. Ma dosyć traktowania go jak raroga. Chce pojawiać się tam, gdzie pragnie się znaleźć. Bez obawy, że zostanie grzecznie wykopany i odwieziony do domu policyjnym fiakrem. Uważa, że nikt nie powinien być sam, bezradny, zdany na własne, siły.
By zmienić obiegowe i krzywdzące zdanie na temat inwalidy, wystarczy go poznać. Spojrzeć bez rezerwy, bojaźni, strachu. Naturalnie. Dostrzec nie opakowanie i protezowe kłopoty, ale jego wnętrze: zapatrywania i ambicje. Zainteresowania prawdziwym istnieniem, bogactwem i nieprzerwaną zmiennością form. Wystarczy go zrozumieć, by przekonać się, że od ?nie popsutych? różni się tylko etykietką. Nie domaga się zdawkowej litości, tylko równych dróg, jednakowych dostępów do życia w myśl dewizy: razem ze zdrowymi, a nie na ich plecach.
Ale do rzeczy: tylko Wiktor godził się na moje towarzystwo. Gdyśmy się poznali, siedział tuż przy tablicy, a ja - stolik za nim, tak że zobaczyłem jego twarz dopiero na przerwie. Z początku nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Lecz całe to odczucie uległo zmianie, gdy podszedł. Nie powiedział ani słowa o mojej kontrowersyjnej prezencji, tylko, jakbyśmy znali się od lat, poczęstował mnie papierosem.
Przyjąłem bez sprzeciwu, co mnie zatkało, bo, po pierwsze, nie palę, a po drugie, jestem nieoswojony z życzliwością. Bałem się jednak odmówić, obawiałem zaprzepaścić niespodziewaną okazję zawarcia nowej znajomości, toteż udałem, że bez odrazy wdycham dym i dopiero po dzwonku pojechałem na salę.
I wtedy coś we mnie pękło. Zrozumiałem, że byłem zaślepiony krzywdzącymi sądami: upychałem wszystkich do jednej przegródki. Odkryłem, że i wśród zdrowych zdarzają się wyjątki. Pojąłem też, że przy odrobinie dobrej woli mogę przemóc dotychczasowe uprzedzenia i zaprzyjaźnić się z nim.
Później wspólny papieros stał się tradycją naszych monosylabowych spotkań. Dopiero po tygodniu odezwał się do mnie. Na lekcjach nie pytano go, bo sprawiał wrażenie, że zna odpowiedź.
Inni tak, reszta dyskutowała, popisywała się i wpadała na nieuctwie. Natomiast on stronił od wyrażania poglądów i początkowo sądziłem, że ich nie posiada. A kiedy już zdecydował się odezwać, zyskałem pewność: dysponował niejednym.
O czym mówiliśmy, nie pamiętam, przecież trochę minęło. Może o matmie, bo miał z nią sęki, może o historii, bo to była ta właśnie dziedzina, w której mogłem się wykazać, zwrócić na siebie uwagę; przez moment, dopóki nie uświadomił sobie, że wcale mi nie chodzi o historię, ale o to, by z nim być.
Kiedy więc otworzyły się nasze blokady i rozluźniły maski, ustawiliśmy się na wzajemne ?przepytywanie z udręk?, rekolekcje czy korepetycje z nadawania na jednej fali.
Już następnego dnia przeprowadziłem z Mamą rozmowę. Byłem zasadniczy, nieugięty, pełen skamlącej elokwencji. Przytaczałem argumenty, szermowałem aspektami, apelowałem do zdrowego rozsądku. Przekonywałem, że człowiek musi mieć kogoś, kto by go akceptował. Przecież chce, bym miał przyjaciół, a Wiktor nim jest.
Wzruszała ramionami, mówiła, że Wiktor jest ?taki jakiś? i nie kończyła ? jaki. Co miała na myśli, pozostawało zagadką. Chyba nie godziła się, że zajął moje serce, a może były tego inne powody, nie wnikałem. Wreszcie ustąpiła, wysprzątała mi pokój, prześcieliła łóżko. Przygotowała kawę, były ciasteczka, zezwoliła nawet na muzykę i spotkaliśmy się.
Przyszedł odprasowany i ogolony. Dla mnie miał notatki pożyczone od kumpla, coś jakby ściągi z zaległych lekcji, Mamie przyniósł wiązankę, ponudził z nią o upałach i efekcie cieplarnianym. Nie omieszkał też wyrazić się o ekologii.
Wspomniał o genach i Emilu Zoli, co było lekkim przegięciem, bo choć Mama czytała to i owo, biedny Emil nie nadawał się do dłuższej konwersacji, a genetyka należała do jej słabszych stron, odniósł więc mizerny efekt. Naprawił swój błąd, zagadał go przytomnie, szybko i chytrze nawrócił do rozważań o nieśmiertelnej pogodzie, aż Mama zeszła z pomnika i podążyła do kuchni. A gdy nareszcie zostaliśmy sami, mogłem pokazać mu księgozbiór i komputer, zdezelowany odkurzacz pamięci, z którego byłem dumny.
Wyciągnąłem też swoje zbiory. Pokazywałem wielobarwne obrazki z przyrody, śmieszne zwierzątka żyjące w lasach sponiewieranych przez deszcz, a on wyrażał uprzejme zdumienie, prawie podziw i niemal zachwyt nad różnorodnością form istnienia. Lecz już w trakcie oglądania <i>scen z życia ssaków i pluskwiaków</i>, po zapoznaniu go z ich zwyczajami, gdy przeszedłem do bibliotecznych działów z literaturą, malarstwem i muzyką, przerwał mi dotychczasową prezentację i rzekł, że my, jako pasożyty wyposażone w baniak z inteligencją, nieważny bąbel umieszczony na naszym wierzchołku, narośl eufemistycznie nazywaną mózgiem, my, zdobywcy i grabieżcy, nie mamy prawa porównywać się do zwierząt, i gdyby to od niego zależało, zakazałby ludzkiemu robactwu pełzania po Ziemi, a mówi mi o tym jako żarliwy humanista, który wbrew pozorom, też dużo czyta.
Nie mógł zrozumieć, dlaczego musi to aż tak długo trwać, czemu z taką mordęgą przebiegają w nas procesy uczenia się subtelności, szlachetności i człowieczeństwa, natomiast powtarzanie błędów idzie nam gładko i bez zastrzeżeń. Ludzie, twierdził, nie potrafią żyć bez narzekania. Uwielbiają obnosić się ze swoimi boleściami, gramolić na świecznik dla znerwicowanych palantów, by zaprezentować kreację z męczeństwa. Jego zdaniem, świat nie miał nigdy inklinacji do roztropnych działań, zazwyczaj przedkładał rozpustę chęci nad awitaminozę możliwości. Co wszelako nie przeszkadzało ludziom umierać za jego aktualne hasła, tracić energię i zdrowie w walce o obronę jego transparentów, występować, miotać się i zagrzewać do boju.
W tym celu rzucano przed ludzi ochłapy pieśni nawołujących do wyrównywania krzywd. Jednoczyły armie sprawiedliwych i dawały, komu trzeba, należny odpór. Skrzykiwały armie zmęczonych nędzą i głupotą. Wiadoma sprawa, pechem własnym, a ignorancją wrogów.
Mówił, że niepostrzeżenie zmierzamy do umysłowych jaskiń. Z lubością tworzymy kolejne zsyłki, wygnania, nowe upodlenia i nieszczęścia. Pchamy się we własne sidła. Z upojeniem nurzamy w minionym kombatanctwie. Wystawiamy na pokaz nasz nędzny, nieudany i zapętlony los, jak na licytacji niewolników, razem z przebrzmiałą urodą, popsutym uzębieniem i krótszą nogą.
Nachalnie wdzięczymy się do potencjalnych nabywców naszej niedoli. Zadajemy im zalotne pytanie: kto da więcej za nasze wrzody, kupi nas na dobre czy złe. Czy rozdzieramy szaty w sposób wystarczająco żałosny, a nasz ból jest bardziej twarzowy z profilu lub mniej en face? W jaki sposób mamy się ustawić, aby uzyskać większą cenę?
Wolność nas oszołomiła - kontynuował - przytłoczyła rozmiarami. Nie wiemy, co zrobić z jej nadmiarem. Wyzwoleni od łańcucha wczorajszych norm, reguł, narzuconego stylu i dozwolonej poprawności, zagubieni wśród bezpańskich przyzwyczajeń i pozrywanych więzi, które mówiły nam, jak mamy widzieć, czym się bulwersować, w jaki sposób należy odczuwać, pozbawieni presji bycia średniakami, oderwani od matki-cenzury, tej wewnętrznej, samodzielnej i niewidocznej, a także tej oficjalnej, urzędowej i mysiej, wpadliśmy z deszczu pod rynnę, wdepnęliśmy w nową zależność: tworzenie wspomnieniowych pęt.
Przez lata kazano nam jeść dzieła Marksa na obiad, śniadanie i w biegu do pracy. Nie było od niego zwolnienia. Istniał i po swojemu interpretował. Nawet Historię Starożytną. Wyjaśniał prostym ludziom wredną dolę uciśnionej mrówki. Na deser dawano nam popić z leninowskiej barci. Zamiast modlitwy był Stalin i jego złośliwe radości z cudzych tragedii.
Wszelki nadmiar, przesyt, znieczula, powoduje, że intencje mają odwrotny skutek do swoich pierwotnych zamierzeń. Im więcej namawiano nas do niechcianej miłości, ciągnięto za mózg do obowiązkowej przyjaźni, tym większy narastał i bardziej pragnęliśmy wydobyć się z bajora. Obawia się, że gdy już nie ma zagrożenia i wreszcie wolno nam myśleć bez bata, popadniemy w nową zależność i zaczniemy produkować nowe, tym razem własne rozgrzeszenia.
Automatyzmem, nieomal obyczajową powinnością, stało się cierpiętnictwo; jest dobrze, bo źle, a frasunek - uskrzydla. Im bardziej narzekamy, tym mamy zdrowszy sen. Zgryzoty, porażki, smuteczek do kawy, a na przekąskę sąsiad, który stracił pracę, popija, robi awantury, szlaja się po starych, dobrych czasach, kiedy żyło mu się jak w krowim placku: ciepło, sucho i nad podziw akuratnie.
Trudno nam znieść widok człowieka szczęśliwego. Sąsiad jest co prawda bogaty, ale od razu pocieszamy się, dodajemy z przekąsem, w formie wybaczenia sobie zawiści, że - ?ma parchy?. Osobnik zadowolony budzi roześmianą niechęć. Musi potrwać z parę milionów lat, co najmniej tyle, ile trwało schodzenie z drzew, by zaszły w nas mentalne modyfikacje.
*
Nie podejrzewałem go o wygłoszenie takiej ilości oskarżeń. Kiedy się z nimi odkrył, tak był podniecony i histerycznie zdenerwowany, jakby wyrzucił je z siebie po raz pierwszy i dopiero teraz dotarło do niego nieposkromione oburzenie, nad którym stracił kontrolę. Przeraziłem się jego oczu. Były rozbiegane. Wędrowały po wnętrzu mojego pokoju, szukając punktu oparcia. Ale furia, podobna do gwałtownej burzy, trwała zaledwie moment. Z twarzy zniknął mu grymas wściekłości i przestał ją wykrzywiać. Toteż tylko pro forma i dla uspokojenia wybuchowej atmosfery, nie kontynuując niebezpiecznego wątku, dyskretnie tylko mówiąc, że zdarzają się wyjątki, ludzie wiedzący, do czego służą mózgowe fałdy, pokazywałem mu swoje ukochane zdjęcia, przedstawiałem kopie rzeźb i portrety filozofów, kasety z lekturami, wirtualne książki do czytania i słuchania, zeskanowane z prawdziwych, a Wiktor poddał się wyciszeniu, nagle zmienił temat i powiedział, że nie sądził, iż znajdzie u mnie aż tak duże archiwum. Jest otumaniony jego rozmiarami i jeśli mu pozwolę, to będzie do mnie zachodził częściej, by zaznajomić się z nim dokładniej.
Oczywiście, nie miałem zastrzeżeń, a i Mama zdążyła się do niego przekonać. Poczęła nawet mówić o nim częściej i wyrażać lepiej. Gdyż z Wiktora był nie lada spryciarz: wiedział, jak z nią rozmawiać. Wyczuł, że jest chciwa na komplementy i uznanie, z premedytacją więc zarzucał ją ?duserami?. Nic zatem dziwnego, że wkrótce stał się powszednim gościem, niemal domownikiem nocującym u nas. To znaczy w moim pokoju, gdzie Mama wstawiła łóżko po ojcu.
*
Często podczas nocy prowadziliśmy wstępne, relaksacyjne gadki o niczym. Układaliśmy się w hamletowskich pozach i rozprawiali o gęsiach na łańcuchu i zaprzeszłych grzechotkach. Co nas prowokowało do krzykliwej wymiany zdań lub dołowało, bo po każdym krasomówczym bajdurzeniu uderzaliśmy w pompatyczne lub czułostkowe tony. Rezultatem owego uderzania było to, że po paru godzinach intensywnej gadaniny, padaliśmy z wyczerpania. Ja wkrótce zasypiałem, a on, zrywał się z legowiska skoro świt i cwałował do pracy. A kiedy wracał, zaczynaliśmy od nowa. Nigdy nie mówił, gdzie spędza godziny pomiędzy pobytami u mnie. Pod tym względem zachowywał milczenie. Lecz był tajemniczy nie tylko w tej sprawie, bo i w kwestii rodziny, tego, gdzie mieszka, jak mu leci.
Raz tylko wyrwałem z niego coś w rodzaju zwierzenia: oznajmił, że lubi sobie połazić to tu, to tam.
Ogląda ludzi stłoczonych przy wystawach. W skupieniu przystaje przed witrynami księgarń, antykwariatów, sklepów z pozłacanymi drobiazgami. Zerka na tytuły książek, których nie będzie miał. W uśmiechach i przeprosinach ustępuje miejsca przy oknie, w którym odbijają się kałuże i sylwetki tłoczących się obserwatorów. Odchodzi w ciszy, znika w tłumie. Na podwórzu jakiegoś domu, skryty za śmietnikiem, podziwia mrok i przelotny deszcz. Deszcz wkrótce obumiera i ulice zaludniają się na jego cześć jak gdyby tylko po to, by miał znowu kogo przepraszać i komu się kłaniać.
*
Jednego wieczora siadł przy moim łóżku, chwycił mnie za rękę i oznajmił, że musi ze mną pogawędzić. Zaczął od filozoficznych rozważań o czasie. Trochę mnie to zdumiało, bo czas nie stanowił przedmiotu naszych dotychczasowych dyskusji. Byłem jednak ciekaw, jak sobie z nim poradzi, toteż zamieniłem się w przysłowiowy słuch.
Popatrzył na mój księgozbiór i oznajmił, że przeczytanie tak dużej dawki tekstów jest uzależnione od ilości posiadanego czasu. Chory ma nieprzyzwoicie dużo wolnego czasu i może przeznaczyć go na fantazjowanie o niebieskich migdałach. O ile dysponuje dobrym wzrokiem i umie czytać, doczłapie się ? niekiedy - do jakiejś pożytecznej idei czy zajmie własną edukacją. Zna tylko z teorii przewlekłe chorowanie, ale wie, że jest to dosyć wstrętny sposób na życie. Nic się nie chce, a czego się już chce, tego akurat nie można Człowiek zdrowy, a do tego pracujący, nie może pozwolić sobie na luksus nieograniczonych lektur czy pasjonackie szperanie po inkunabułach. Jest zajęty zdobywaniem środków i tak dalej. Kiedy kończy gorzkie żale nad skrzeczącą rzeczywistością, wali się do wyra na pysk, a w mózgu ma breję.
?Choćby wył ze wszystkich sił?, nie jest w stanie przesylabizować niczego poza nagłówkami. Skupić się na czymś trudniejszym od gazetowego kompendium niewiedzy. Ma blade pojęcie o tym, co czyta. Nic do niego nie dociera, a jeśli już mu się wydaje, że z grubsza uchwycił sens, zmęczenie poczyna płatać mu figielki z pamięcią, gdyż początek wnikliwych dywagacji o ilości glutów na księżycu, nie konweniuje mu zakończeniem tekstu. Rzuca więc gazetę, bo rano musi biec za autobusem i być w robocie przed szefem. Jego przymusową misją jest zapewnienie sobie pracy, bo ponoć uszlachetnia, no i nie na darmo się mówi, że ?w zdrowym ciele zdrowy muł?.
Osobiście nie należy do gatunku zapobiegliwych i zdaje sobie sprawę, że za mało chodzi wokół swoich interesów. Ale podkreśla: trudno znaleźć człowieka, który by nie chciał odkryć sens swojego życia. Nie, że jest Wielki i Nieodzowny, dysponuje charakterem ze spiżu, ma zagwarantowany czas istnienia, bo na taką opinię zasługuje tylko dureń, lecz chce uzasadnienia, że istnieje nie tylko po to, by grabarz mógł utrzymać rodzinę.
Powiada się, zgodnie ze szczurzą modą na cywilizacyjne przyspieszenie, że kto nie wrzeszczy na swój temat, ten nie istnieje. Kto nie zarabia, ten jest fajtłapa, a kto jest fajtłapą, ten zamiast ?witaj, kasa? słyszy ?żegnaj rozum?.
Jego zdaniem szczęście człowieka zależy od tego, jak postępuje i czym nasiąka. Jeżeli od urodzenia nie poznaje innego świata, prócz pozorów i złudzeń powstających z lęku, skoro wegetuje pośród otaczających go, z grubsza ciosanych przedmiotów i żyje nie mając dostępu do piękna, to skąd ma się dowiedzieć, że oprócz intryg i egoizmu istnieje subtelność i wrażliwość?
Jak ma być delikatny i kulturalny, skoro nikt mu nie pokazał, że za meliną, w której się wychował, obok tak uświęconych wartości, jak ?pół basa i kiełbasa?, istnieje Mozart i bywają tęsknoty? Ale wystarczy urodzić się z dala od awantur o duperele, w zaciszu książek, chodzić do muzeum, teatru, na wystawy, widzieć na ścianach obrazy zamiast ram, grać na fortepianie, rozmawiać z ludźmi mającymi coś do przekazania, by dostrzec, jak wiele jest do nauki.
Zna leżenie z teorii i wie, że jest to dosyć wstrętny sposób na życie. Nic się nie chce, a czego się już pragnie, tego akurat nie można wykonać. Co niektórych wpędza w malkontenctwo i patrzenie na świat przez pryzmat swojej niedoskonałości. Jeżeli trwa krótko, da się z nią wytrzymać i przeczekać. Lecz gdy zanosi się na dożywotnią, nie ma innego wyjścia, jak rozumna zgoda na nieuchronność losu. Inaczej jest odartym z kontaktów singlem, facetem upędzającym się za przefujarzoną młodością, elegijnym cymbałem żyjącym wspomnieniami.
Pogodzenie z własną niesprawnością jest więc warunkiem zachowania przyjaciół, rodziny, znajomych, ponieważ od ludzi ponurego usposobienia odsuwają się wszyscy; według ich oceny, wydaje się sobie bezbłędny, normalny i wszystkowiedzący; pozuje na typa, którego świat nie docenia, spycha na margines. Ale świat, jak powiadali, nie ponosi winy za to, że jest niekonwencjonalny. Tak rośną i rozprzestrzeniają się w nim grzeszne uczucia nienawiści wobec zdrowych; mizantropia, to nektar upadłych aniołów.
Nagle roześmiał się i stwierdził, że dotarło do niego, iż jestem dłużej chory, niż zdrowy, a więc w pewnym sensie znajduję się w stanie naturalnym. Zdrowy nie był niepełnosprawnym, więc i o ludziach zmniejszonych szans pojęcie ma nikłe. I odwrotnie, chory od urodzenia nie ma żadnych odniesień do sytuacji człowieka zdrowego. Jak ludzi idących do pracy, zdrowych i zagonionych walką o byt, nie jestem w stanie zrozumieć, tak i ludzi chorych bardziej ode mnie, też. Bo kto wie, czy umiałbym być zdrowym po tylu latach? Od nowa przystosowywać się do życia bez przeszkód? Do świadomości, że mogę wykonać to, czego nie potrafiłem przez lata? Iść ulicą nie bojąc się upadku? Stanąć w szczerym polu nie szukając oparcia? Powtórnie wykształcić w sobie zapomniane zachowania i prawidłowe nawyki? Przewalczyć rutynę, obawy i przyzwyczajenia? Po chwili ciszy, dodał, że już wie, co ma zrobić dalej: poukładał sobie w głowie, na początek nic głupiego, same projekty.
Zacznie od zerwania z dotychczasową pracą, bo chce zmienić swoja egzystencję. Być jak ja, tyle że bez bonusów w postaci mojego chorowania. Chciałby też poznać Historię, krainę bezkresu dziejów, otwartą dla mnie, a dla niego wciąż hermetyczną, poruszać się po niej swobodnie, bez krępującego uczucia intruza gmerającego w cudzej szafie, turysty zagubionego w nieznanej topografii.
Ma również ochotę na zdobycie umiejętności pisania. Z pewnym żalem stwierdza, że jest ona ciągle poza jego zasięgiem, bo im bardziej stara się posiąść jej tajniki, tym częściej popada w zwątpienie. Ale kusi go perspektywa poznawania nowych obszarów. Urzeka kunszt pisania zdrowych przesłań i oryginalnych treści, niebanalnie czystych, bo wydezynfekowanych ze sloganu, okradzionych z westchnień za niegdysiejszymi śniegami, tworzenie przesycone niesztampowymi ocenami rzeczywistości. Rzeczywistość, to dla niego zwierciadło wtopione w te same ulotne rozczarowania, przeżycia i złudzenia, a jednak przez każdego autora dostrzegane inaczej i nowocześniej.
Jego zdaniem twórczość nie może być piórkiem ułatwiającym puszczanie pawia; ma budzić z duchowej hibernacji, zagonić do współdziałania z ludźmi, którzy nie ograniczają się do mnożenia oglądanych nieszczęść, ale zachęcają człowieka do osiągania doskonałości, wzbogacania i uszlachetniania, nie zaś do popełnienia samobójstwa na zgliszczach świata. Niestety, o językowej wrażliwości wypowiadają się ludzie, którzy zaledwie otarli się o indywidualnego twórcę; ich namaszczona i niepodważalna wiedza o stanie duszy człowieka tworzącego, jest tak samo głęboka i przenikliwa, jak turysty o kraju znanym z krótkiego postoju na lotnisku.
*
Następnego dnia przyjechała mama mojego taty i w całym domu zapanował bajzel. Od progu wyskoczyła z pretensjami: to skandal i w ogóle jak można było doprowadzić do tego, że Tadeusz pęta się po dworcach i piwnicach, głodny, brudny itp. Krzyczała, że przecież jeszcze parę miesięcy temu miał gdzie mieszkać, a teraz - kto wie, czy regularnie się odżywia. I gdzie śpi, bo u niej jest za ciasno i jak przez przypadek przyszedł do niej, to mu z punktu powiedziała, że nie ma co liczyć na jakiś kąt, ostatecznie od czego ma własną rodzinę. I nawet mu radziła, że musi pogadać, może przeprosić, ale nic z tego, bo kochany Tadzio już od małego był uparciuszek. A gdy się wywrzeszczała, Mama zrobiła herbatę i usiadły do koncyliacyjnej gadki.
Teściowa opowiedziała, co i jak. Z moim starym nie utrzymuje kontaktu od lat, więc nie miała pojęcia, że odszedł. A tym bardziej, że łazi po obcych i prosi o coś do żarcia. Toteż gdy zabrzmiał dzwonek do drzwi, nie spodziewała się syna-domokrążcy. On też. Chyba poczuł się głupio, no ale matka, to matka, a syn, to syn; jest jakaś więź i nie zawsze było źle.
Krótko mówiąc, chciał wrócić, a szopka z jego mamusią miała zrekompensować nam brak skruchy brudnego Tadzia. Sam, biedaczek, nie pofatygował się z fajką pokoju. Wisiał mu ten problem i wolał być bezdomnym fanfaronem, niż męczyć się z nami. Przypuszczam, że teraz był szczęśliwszy i gdyby nie spotkanie typu ślip w ślip z barakudą, nigdy by nie wpadł na pomysł z usprawiedliwianiem swojej absencji.
Z początku ogarnął mnie lęk, że Mama pozwoli się udobruchać, ale teściowa popełniła błąd, bo napomknęła o oddaniu mnie do domu opieki. To zaowocowało natychmiastowym wypieprzeniem jej z mieszkania i życzeniami dobrego spadania ze schodów. A kiedy zniknęła, Mama przytuliła mnie i zaczęła płakać. I tak sobie siedzieliśmy, w ciszy i milczeniu, aż przyniosło Wiktora.
Jak go ujrzałem z plecakiem doszło do mnie, że powziął decyzję; miał rozwiane włosy, błysk w oku, jakby swoim wyglądem chciał oznajmić, że się wyprowadza. Wątpi, czy kiedyś tu wróci, jednak nie ma innego wyjścia, tylko zmienić klimat. Odkrył w sobie naturę włóczykija. Z pracy zrezygnował. Zanadto go absorbowała. Podejmie w innym mieście, lecz będzie to nic poważnego, może na wolnym powietrzu, strzyżenie trawników, malowanie ławek, zoo czy cokolwiek dorywczego. W takim razie czas się żegnać i jako wykwalifikowany powsinoga dziękuje nam za wszystko, a zwłaszcza za to, że nie pytaliśmy o rodzinę.
Quasimodo
1
Ostatnio zmieniony wt 10 cze 2014, 14:52 przez Owsianko, łącznie zmieniany 1 raz.
Marek Jastrząb (Owsianko) https://studioopinii.pl/dzia%C5%82/feli ... N9tKoJZNoo
nieważne, co mówisz. Ważne, co robisz.
nieważne, co mówisz. Ważne, co robisz.