W wolnych chwilach piszę opowiadanie. Byłbym wdzięczny za ocenę fragmentu, a właściwie całego rozdziału. Wszelakie uwagi mile widziane

Rozdział I
GORYCZ MŁODOŚCI
Mieścina o tej porze świeciła pustkami. Skrył się za rogiem ulicy przed goniącymi go ludźmi. Poczekał aż przebiegną, a potem przemknął zwinnie pod swój dom, a właściwie dom swojego stryja. Drzwi były zamknięte. Wdrapał się na drugie piętro, wskoczył do środka przez uchylone okno. Zrabowane jedzenie rzucił na stolik, a potem padł na łóżko przysypiając. Na granicy jawy i snu usłyszał kroki. Ktoś wchodził po schodach. To musiał być stryjek. Chłopak wstał, podszedł do drzwi, przekręcił zamek, przystawił ucho, i w tym momencie usłyszał pukanie.
-Gdzieś się szlajał gówniarzu?! – wrzasnął stryjek zza drzwi. –Otwieraj – dodał!
Chłopak postanowił milczeć.
-Wiem, że tam jesteś. Rimuel, otwieraj. Chcę zamienić słowo. Proszę cię – uniżył tonu, jakby zabrakło mu energii.
Chłopak uchylił drzwi. Popatrzył chwilę w oczy zmęczonego człowieka. Czuć było od niego woń alkoholu - jak zwykle. Staruszek z trudem dowlókł się do stołka. Zapalił świeczkę. Rimuel usiadł na łóżku obok.
-Skąd to wytrzasnąłeś? – skierował wzrok na worek z chlebem. –Ukradłeś? Dlaczego to robisz? Rodzice nie byliby z ciebie dumni.
-Z ciebie też. Znów piłeś – burknął z zarzutem.
-Piję bo muszę. Jakbyś trzymał pod dachem takiego darmozjada , też byś pił.
-Znowu zaczynasz – wstał, wyszedł z pokoju. Stryj poszedł za nim.
-Karmię cię gówniarzu, a ty mi tak dziękujesz?
-Zamknij się wreszcie! – krzyknął, roniąc łzy.
-Ciszej tam! – odwrzasnął kobiecy głos z sąsiedniego budynku.
Rimuel wrócił zapłakany do pokoju, a rzadko zdarzało się, by płakał. Niedomknięte okno postukiwało, świerszcze dawały koncert, i kot miałczał na parapecie. Zeskoczył na podłogę, przysiadł obok chłopaka, smagnął go kila razy ogonem, i wskoczył na kolana. Zwierzęta potrafią być bardzo ludzkie.
-Co mały? Też jesteś sam? – wyszeptał do zwierzaka, a ten tylko ułożył się wygodnie. –Muszę się stąd wyrwać, ale pomyślę o tym jutro… - powiedział do siebie, zasypiając.
***
Nastał poranek. Ze stołu spadła świeczka trącona przez kota. Rimuel otworzył oczy, rozprostował kończyny. Sen na twardej podłodze skutkował odrętwiałymi kośćmi. Uczucie gniewu wciąż go dręczyło, krępowało duszę. Nienawidził stryja, nienawidził tego miejsca, a co najgorsze nienawidził sam siebie. Chciał z tym skończyć. Do głowy przychodziły mu różne, najgorsze rozwiązania.
Dobrym wyjściem byłoby stąd uciec, pomyślał. Wyruszyć przez góry do Bladebergu, i rozpocząć lepsze życie. Złapał za torbę leżącą na komodzie, włożył do niej koc oraz zrabowane wcześniejszego dnia jedzenie. Zbiegłszy po schodach, skierował się do drzwi.
-A ty, gdzie? – zapytał stanowczo stryjek, zmywając naczynia.
-Nic ci do tego! – trzasnął drzwiami.
Stryj wyskoczył z domu, i wykrzyczał do niego, by więcej nie wracał. Ale przecież Rimuel nie miał zamiaru nigdzie wracać. Dręczyła go jedynie myśl, że teraz zdany jest tylko na siebie. A może zawsze był zdany na siebie? Kroczył jeszcze ulicami swej mieściny. Przypominała mu ona najgorsze wydarzenia życia, ale czuł do niej przywiązanie. Po raz ostatni pożegnał staruszkę, sprzedającą kwiaty przy ulicy portowej. Gdy był dzieckiem, dostawał od niej darmowe babeczki. Zajrzał też, do przystani, aby poobserwować zacumowane statki. Ich żagle powiewały jak niebiańskie chorągwie. Jaskółki przelatywały zwinnie między nimi. Błękitne niebo gościło słońce, które od czasu do czasu zakrywały pojedyncze chmury.
Siedział na ławce podziwiając widoki. A kiedy się już napatrzył, wstał i ruszył główną ulicą. Minął kolorowe straganiki w dzielnicy handlowej. Przechodząc północną bramą, opuścił miasto. Postawił pierwszy krok, który otworzyć miał nowy rozdział jego życia.
***
Kroczył samotnie wydreptaną, leśną ścieżką. Niewiedział nawet czy zmierza w dobrą stronę. Nastało południe, a maszerował już dobre trzy godziny. Ścieżka zdawała się nie mieć końca. Nie chciał spędzić nocy w lesie. Przyśpieszył kroku, aż doszedł do miejsca, które przypominało wysoki skalny słup. Nachylony nad nieboskłonem. Tworzył dobre miejsce na krótki odpoczynek.
Młodzieniec przysiadł, wyjął bochenek chleba z torby, odłamał kawałek i zjadł. Potem nie tracąc czasu ruszył dalej. Towarzyszył mu szum liści i cichy śpiew ptaków. Dzięcioł postukiwał gdzieś daleko. Gdy zaczął zbliżać się wieczór, odezwała się sowa.
Bał się, ale trzeba było jakoś przetrwać zbliżającą się noc. Szczęście zdawało się mu sprzyjać, bo gdzieś w oddali usłyszał szum wody. Zdał się na łaskę swoich uszu, i po kilkunastu minutach dotarł do strumyka spływającego po skałach. Napił się z niego, a potem poszukał suchego drewna, żeby rozpalić ognisko.
***
Ciemne chmury zaryły niebo. Nastała noc. Wszelakie leśne zwierzęta ucichły. Tylko kilka ciem krążyło wokół ogniska. Rimuel siedział otulony kocem, obserwując strzelające ku niebu iskry. Zastanawiał się czy dobrym pomysłem było opuszczenie stryja. Może jednak warto było nie uciekać? Do Bladebergu miał dwa dni drogi, a jedyne pożywienie jakie mu zostało to kawałek chleba i pięć wędzonych ryb. „Dasz radę, nie wymiękaj” – szeptał pod nosem. Potem zasnął.
Obudził się jeszcze przed świtem. Napełnił manierkę wodą, i poszedł szukać ścieżki, z której zboczył poprzedniego dnia. Nie znalazł jej, więc wrócił do strumienia. Stamtąd intuicyjnie skierował się na północ. O południu opuścił las. Jego oczom ukazały się rozległe łąki. Na horyzoncie widać już było kontury gór. To łańcuch zwany Dębowymi Szczytami. Gdzieś za nimi leżał Bladeberg. Jedno z największych miast handlowych w Tengardzie.
Kroczył przed siebie. Leśna ściana drzew, którą przeszedł już jakiś czas temu, przypominała podłużną czarną linię. Góry wyłaniały się powoli z okowów mgły, ale wciąż były daleko. W zasięgu wzroku dojrzał biegnącą sarnę. Ścigał ją rudy lis. Chłopak był głodny, a chleba miał coraz mniej. Zresztą ile można jeść suchy chleb? Trzy wędzone ryby wzięte ze sobą, też zdążył pochłonąć. Naszła go myśl o polowaniu. Gdy był młodszy, stryj zabierał go na polowania, ale wtedy używali łuków. Tutaj co najwyżej mógł skonstruować włócznię z gałęzi krzewów rosnących wokół. I tak zrobił. Naostrzył kamieniem dwie gałęzie. Jedną do rzutu, drugą do obrony – gdyby zaszła taka potrzeba.
Lis siedział nad swoją zdobyczą, zajadając się. Rimuel czekał na odpowiedni moment. Stąpał bezszelestnie wśród traw. Skrył się za jednym z głazów, i czekał. W końcu najedzony zwierz, postanowił odpocząć. Zwinął się w kłąb, leżał mrucząc. Rimuel zachowywał spokój. Wyjrzał zza głazu, chwycił mocno włócznię, wziął głęboki oddech, przymierzył się do rzutu. Kij poszybował z duża prędkością, raniąc lisa w szyję. Zwierz pewnie nawet nie zorientował co się dzieje, bo był już martwy.
Chłopak wyciął duży kawał mięsa, a potem schował go do torby. Następnie ruszył dalej, ku Dębowym Szczytom. Potęga tych gór dawała o sobie znać. Ich czubki ostro wyrzeźbione, pokryte lodem były nie do zdobycia. Wielu śmiałków próbowało sprostać temu wyzwaniu, równie wielu poległo. Nie żyło tam wiele zwierzyny, a ta która zamieszkiwała owe tereny, uważana była za najpodlejszą. Bardzo rzadko dało się tam spotkać człowieka. Pewnie dlatego wokół Dębowych Szczytów narosło tyle legend. Jedna z nich opowiada, o czarnoksiężniku, mającym swą komnatę w najwyższym wzniesieniu zwanym Lancą Latrynda. Kiedy nastaje noc, czarnoksiężnik udaje się na polowanie. I wierzcie mi, że nie poluje na zające, ale na zagubione dusze. Czy to tylko legenda? Nie wiem, ale przecież w każdej z legend jest ziarnko prawdy.
Kiedy nastał wieczór, przekroczył już ścianę leśnych drzew. Zdawało się jakby, ich korony miały kolor bardzo ciemnego granatu. Złowroga cisza potęgowała uczucie niepewności. Słychać było wyraźnie każdy krok, i trzask łamiących się pod stopami gałązek. W oddali zawył wilk, a potem zaczęło robić się coraz ciemniej, i ciemniej. Rimuel czym prędzej zebrał chrust, i rozpalił go. Ogień zapewne dało się dostrzec, z bardzo daleka, ale trzeba było zaryzykować, aby przetrwać noc. Zerwał się lekki wiatr, i pogwizdując, wprawił młodzieńca w sen.
Obudziwszy się, nie był pewien czy nastał już poranek. Popatrzył w gęste korony drzew, które z oporem przepuszczały promienie światła. I pomimo, że słońce górowało już na nieboskłonie, to w lesie panował półmrok. Rimuel wstał z chłodnej ziemi, otrzepał ubranie, zarzucił torbę na plecy, i kontynuował podróż. Maszerował długą doliną. Nucił pod nosem starą Tengardzką piosenkę o leśnej pani. Pani przechadza się lasem, i czeka na młodzieńca, co zdejmie z niej klątwę jednym pocałunkiem. Takie utwory popularne były w całym królestwie. Zazwyczaj śpiewali je wędrowni trubadurzy na jarmarkach i innych zabawach.
Nastało południe, a las zdawał się niemieć końca. W zasięgu wzorku widać było tylko kolejne drzewa, i nic ponad to. Tak minął kolejny dzień – na męczącej, i żmudnej wędrówce.
Nocą, chłopak siedział przy ciepłym ognisku, owinięty kocem, i piekł na patyku lisie mięso. Aż no stąd, ni zowąd usłyszał głośne wycie wilka. Tak głośne, że musiał zacisnąć uszy. W ciszy Dębowych Szczytów, każdy, nawet najcichszy dźwięk zdawał się brzmieć z pięciokrotną siłą, a co dopiero wilczy skowyt. Młodzieniec nie ukrywał lekkiego przerażenia, ale miał w sobie zimną krew. Gdy już porządnie się najadł, ułożył się na boku. Jego powieki były coraz cięższe. Już prawie zasypiał, gdy nagle usłyszał niepokojące warczenie, dochodzące spośród drzew. Zerwała się, złapał za kij na którym piekł mięso, i nasłuchiwał. Warczenie było coraz wyraźniejsze. Zwierz który wydawał ten dźwięk, najprawdopodobniej próbował otoczyć Rimuela. I choć chłopak go nie widział, to doskonale słyszał jak się przemieszcza. Chłopak zrobił kilka kroków w tył, i czekał. Trząsł się jak galareta, serce biło przyśpieszonym rytmem. Z wysokich traw wyskoczyło potężne wilczysko. Oczy miało krwisto czerwone. Kły ociekały śliną, siwe futro gęste ale potargane – miejscami go brakowało. Można było wyczuć, że zwierz przetrwał już niejeden bój. Przeraźliwie warcząc, patrzył prosto w oczy. Potem nachylił się do tyłu, jakby miał zaraz zaatakować. Rimuel trzymał mocno kij gotowy do walki, ale strach spowodował, że zastygł jak kamień. W końcu postawił krok w prawo, chciał go wziąć od boku, ale wilk zrobił to samo. Obaj zatoczyli koło, wokół ogniska. Wtedy wilk nie wytrzymał. Odbił się żwawo i wskoczył na Rimuela. Chłopak pod wpływem ciężaru padł na ziemię. Gruchnął głową o drzewo i zaczął odpływać. Nawet nie mógł odpierać ataków. Wilk ranił go pazurami w ramię, a potem w klatkę piersiową. Rimuel zaczął wołać do opatrzności by zlitowała się. I chyba ta postanowiła usłuchać jego prośby, bo za chwilę, wilczysko coś strąciło na ziemię. Ktoś przebił je włócznią. Rimuel widział to wszystko jak przez mgłę, tracił przytomność. I wtedy z krzaków wybiegł długowłosy mężczyzna. Rzuciwszy się na wilka, przydusił go, a potem uderzył w pysk, aż ten zawył. Na koniec, wepchnął zwierza prosto w płomienie ogniska, i dobił sztyletem, uśmiercając go.
Rimuel był już gdzieś daleko. Nic nie słyszał, nie czuł. Jakby uchodziło z niego życie. Tajemniczy mężczyzna postanowił mu pomóc. Zarzucił go na plecy, a potem szybkim marszem, ruszył w las.
***
Gdy chłopak zaczął odzyskiwać przytomność, pierwsze co usłyszał to dźwięk chluszczącej wody. Podniósł lewą powiekę, ale porażony słońcem, zamknął ją. Dotknął ramienia, bardzo bolało, aż zasyczał z bólu. Tak samo było z nieźle poharatanymi piersiami. Leżał prawie nagi na dużym kamieniu. Przetarł z trudem oczy, i spojrzał przed siebie. Ujrzał kąpiącego się w jeziorze mężczyznę. Tego samego, który go wybawił. Mężczyzna przetarł się kawałkiem szmaty, ubrał spodnie, i podszedł do chłopaka.
-No, no, widzę, że nasz chojrak wraca do żywych – powiedział jak gdyby nigdy nic, nie zbaczając na cierpienie chłopaka. Usiadł obok.
-Mógłbyś mi pomóc.
-Robiłem to przez ostatnie kilka godzin.
-Chcę trochę… wody – prosił charcząc, nierówno oddychał.
-Pewnie –nalał mu do ust, z manierki. –Aha, jestem Vadis – przedstawił się.
Chłopak podniósł się i rozejrzał dookoła. Okolica była zupełnie odmienna. Za plecami wprawdzie widział Dębowe Szczyty, lecz okolicę przyozdabiały niewysokie pagórki, obrośnięte różnobarwnymi kwiatami. Promienie słońca odbijały się od jeziora, które widniało przed nim.
-Rimuel – odparł zapadając w sen.
Potem znów się ocknął, ale była już noc. Vadis siedział przy ognisku, jedząc mięso. Rimuel, wypoczęty, mógł się teraz mu dokładniej przyjrzeć. Długie włosy opadały mu na ramiona, równo przystrzyżona broda dodawała charakteru, a gęste brwi i muskulatura sprawiały wrażenie niebezpiecznego. Jednak wcale się go nie bał, bo przecież to on go uratował. Uniósł się lekko, i oparł się o wystający obok pień.
Vadis podał mu kromkę chleba i upieczonego karpia. Potem podniósł miskę z jakimiś ziołami. Natarł nimi rany chłopaka. Śmierdziało to okropnie, jednak działało. Ból jakby trochę się uspokoił.
-To rośliny lecznicze. Karłowaty Korzeń zmieszany z Orlim Zielem. Lepiej?
-Dużo lepiej. Mogę wiedzieć kim jesteś. Jakimś moim stróżem z zaświatów?
-Jestem zwyczajnym… jakby to powiedzieć… wojownikiem nazwijmy. Gdybym był z zaświatów, to zapewne wyglądał bym inaczej. Ale co by nie mówić, chyba zaświaty są po twojej stronie. Miałeś dużo szczęścia, że znalazłem cię w porę.
-Właśnie. Co takiego robiłeś w Dębowych Szczytach? – dociekał Rimuel. –To dosyć... – wziął większy oddech –to dosyć wrogie miejsce – dokończył.
-Hahaha… - roześmiał się. –Co ja tam robiłem? Myślę, że większą zagadką jest odpowiedź na pytanie, co ty tam robiłeś. Ale obawiam się, że to dłuższa historia i powiesz mi ją jak dotrzemy na miejsce. Ja po prostu zbierałem zioła. Szukałem jednego o nazwie Relivius Orivis, ale nic z tego.
-Zaraz… jak dotrzemy na miejsce? Co masz na myśli.
-Spokojnie. Wszystko będzie dobrze. Teraz śpij. Przez ciebie nadwyrężyłem sobie bark, więc jutro będziemy maszerować obydwoje. Na wieczór powinniśmy zajść. Śpij – nakrył go ciepłym kocem, i poszedł się przewietrzyć.
Gdy niebo rozjaśniało, obudził go. Chłopak z trudem podniósł się. Chwycił spodnie leżące obok wypalonego ogniska, i naciągnął je na nogi. Klatkę piersiową pozostawił gołą z uwagi na bolesne rany – natarł je jeszcze odrobiną maści, sporządzoną przez Vadisa.
-Gotowy? – zapytał Vadis, zapinając pas wokół bioder.
-Chyba tak – kiwnął głową, ruszając za nim.
Doliny zdobiące królestwo Tengardu uchodziły za jedne z najprzyjaźniejszych. Soczyście zieloną trawę na pagórkach kołysał łagodny wiatr, a słońce nadawało jej blasku. Co jakiś czas można było się natknąć na wystające z ziemi głazy. Ich wysokość sięgała nawet trzech łokci. Plotki głosiły jakoby były pozostałością po starożytnych olbrzymach, którzy używali ich do walki. Olbrzymi, o których myślę byli dużo wyżsi i silniejsi od trolli, ale już nie tak inteligentni jak ludzie. Chociaż zapiski starożytnych cywilizacji głoszą jakoby ludzie bardzo się ich bali. I nie dziwota, gdyż jeden olbrzym był w stanie wymordować nawet pół wioski. A gdy już takiego schwytano, to zazwyczaj czekał go stos, albo w najlepszym wypadku ścięcie. Na szczęście jedyne co po nich zostało to właśnie takie historie, no i porozrzucane głazy – jeżeli wierzyć historiom.
Rimuel szedł kilkadziesiąt kroków za Vadisem, który wszedłszy na jeden z pagórków, wstrzymał wędrówkę. Gdy młodzieniec doszedł do niego, zobaczył farmę poniżej stoku. Ogromne pola zboża błyszczały się jak morze złota, w blasku słońca. Zapach pieczywa dochodził aż tutaj. W oddali, majaczył tartak zbudowany z nieociosanych kamieni. Jego skrzydła popchał wiatr. Domek, prawdopodobnie właściciela farmy stał na jej środku, otoczony niewysokim płotkiem. Prowadziła do niego wąska ścieżka. Dwaj druhowie zeszli na dół by sprawdzić czy ktoś jest w środku. Zapukali do drzwi, ale nikt się nie odzywał. Wszędzie ganiały gdaczące kury. Usiedli na krawężniku, i rozmawiali przez chwilę. Zjedli trochę mięsa, upolowanego przez Vadisa, i wtedy zza chaty wyszedł mężczyzna w sile wieku. W ręku trzymał zaostrzoną kosę. Jej ostrze błysnęło w oczy Rimelowi, a chwilę potem te same ostrze znalazło się przy jego gardle.
-Kim jesteście, i co was tutaj przywiało? – warknął srogim głosem, ale nie wyglądał na groźnego typa. Raczej sam był dosyć wystraszony.
-Witacie tutaj tak wszystkich gości? – zapytał ze spokojem Vadis, wstając z krawężnika. Otrzepał kolana –Jestem Vadis, z bractwa – wyjął dłoń na powitanie.
W tym momencie wieśniak odłożył kosę, i uścisnął mu rękę. Nadal spoglądał nieufnie w jego oczy.
-Z bractwa powiadasz?
-Tak z bractwa – wyjął okrągły medalion, na którym wyryte były napisy.
-Trzeba było tak od razu. Wchodźcie – zaprosił ich do środka, otwierając drzwi.
Dom od wewnątrz wyglądał całkiem zwyczajnie. Kamienny piecyk, na którym leżały dwagliniane garnki, drewniany stół po środku, drewniane półki przybite do kamiennych ścian, i drewniana skrzypiąca podłoga. Duże okiennice wpuszczały światło. Jedyne co mogło budzić zdziwienie, to piękny obraz przedstawiając rybaka wracającego z obfitego połowu rybaka. W prawej ręce trzymał wędkę, a w lewej siatkę ryb zarzuconą na plecy.
-To twój obraz? – zapytał Vadis.
-Przecież wisi na mojej ścianie. Pewnie się zastanawiacie co takie cacko robi w takim skromnym domku? – zaśmiał się, ustawiając dwa garnuszki stole –Dostałem go od miejscowego Lorda Gelnarda, mieszkającego w Den-Ford, za to, że zajmowałem się jego polem przez kilka ładnych lat. A młodzieńcowi co się stało? – spojrzał na jego poranione ciało, rozlewając zupę do naczyń.
-Zaatakował mnie wilk. Miałem szczęście że Vadis mnie znalazł – powiedział popijając strawę.
-Jeśli chcesz dobrej rady, to idź do miejscowego zielarza z Den-Ford. On zawsze znajdzie jakieś rozwiązanie.
-Nie dzisiaj – przerwał Vadis. –Zmierzamy do twierdzy Dan-Grow – dopił końcówkę zupy.
-Więc pozdrów swoich braci.
-Tak zrobię. Dziękujemy za jedzenie. Musimy się zbierać, by na wieczór tam dotrzeć. Żegnaj – zakończył i wyszedł razem z towarzyszem.
Wędrowali ścieżką biegnącą przez wrzosowiska. Ścieżka rozwidliła się, a po środku ustawiony był drogowskaz. „Den-Ford” – wskazywała strzałka w prawo, „Dan-Grow” – w lewo. Skręcili w lewo, dochodząc do rzeczki zwanej Cedrą. Przeszli po drewnianym mostku, i wkroczyli na wiejskie tereny. Pierwsze co ujrzeli, to niekończące się pola dojrzałej kukurydzy. Kroczyli ścieżką wytyczoną między nimi. W końcu ich oczom ukazały się pojedyncze drewniane domki, w których mieszkali prości farmerzy. Usłyszeli dźwięk rąbanego drewna i ujrzeli brodatego rębacza, który przetarł pot z czoła, a potem pomachał Vadisowi na powitanie. Jego dzieciaki ganiały na podwórku z psem.
-Możesz mi powiedzieć w końcu do kont zmierzamy? – zapytał zasapany.
-Do Dan-Grow. Twierdzy leżącej na zboczu Gór Sinych. Widać je już na horyzoncie.
-A co tam jest?
-Mój dom. Mój i moich braci. Spokojnie. Dotrzemy tam, i wszystko się wyjaśni.
Rimuel, nie zadawał więcej pytań. Vadis, chociaż był bardzo uprzejmy, to nie lubił zbyt dużo mówić. Wyglądał raczej na człowieka, który wolał samotność.
Z każdym krokiem byli coraz bliżej celu, Gór Siwych. Ich nazwa pochodziła od szczytów, pokrytych skałami. Niższe piętra roślinności stanowiły różnego rodzaju drzewa liściaste, i krzewy. Te okolice często odwiedzane były przez podróżnych, a ci zachwyceni ich krajobrazami, nierzadko postanawiali pozostawać tam na dłużej. Zawsze mieli okazję zatrzymać się w pobliskim miasteczku Carvii – trochę mniejszym od Den-Ford, ale także handlowym.
Minęli jezioro zwane Jaśminowym, i spokojnie można było dostrzec mury twierdzy Dan-Grow. Niegdyś stanowiła ona przyczółek najwierniejszej gwardii królewskiej. Potem wybuchła wojna czterdziestoletnia, i budynek ucierpiał. Uchowała się tylko jedna z czterech wież wyznaczających kierunki świata, zburzono znaczną część muru. W całości przetrwała tylko główna siedziba władz, i kilka żołnierskich kwater. Więc twierdzę opuszczono, ale potem zajęło się nią bractwo do którego należał Vadis. Na dziedziniec prowadziła monumentalna drewniana brama, z wyrytą głową orła, w dziobie trzymającego klucz – był to symbol królestwa. Rimuel przekroczył ją razem z towarzyszem i ujrzał mężczyznę kującego miecz, dalej ktoś karmił konie. Vadis przywitał wszystkich, podczas gdy Rimuel czekał przy zagrodzie. Potem kazał u iść za nim, na szczyt wieży.
Weszli po krętych schodach, a potem Vadis zapukał do drzwi. Te otworzyły się i stanął w nich staruszek, z długą brodą, która opadała na klatkę piersiową. Ucieszył się i wprowadził ich do środka. Był to Riordan, przewodnik bractwa. Nie ukrywał zdziwienia, widząc Rimuel, i od razu przeszedł do rzeczy.
-Widzę, że przyprowadziłeś nam gościa! – rzekł siadając w fotelu.
-Tak. Znalazłem go w Dębowych Szczytach. Zaatakował go wilka.
-Widzę, że jest nieźle poharatany – popatrzył na rany, i zmarszczył brwi. -Co taki młody człowiek, jak ty mógł tam robić – popatrzył prosto w oczy młodzieńca.
Rimuel nie wiedział od czego zacząć. Chciał opowiedzieć mu całą swoją historię, ale jeszcze bardziej pragnął poznać prawdę. Wylądował w Dan-Grow. Wszystko miało być inaczej. Chciał zacząć nowe lepsze życie, a teraz nie wiedział nawet gdzie dokładnie jest ,i z kim rozmawia. Zastanawiał się czym jest to całe bractwo, ale postanowił mówić.
-W zasadzie to zmierzałem do Bladebergu z mojego rodzinnego miasta Sedwen. Uciekłem od złego stryja, na którego byłem skazany od dzieciństwa.
Riordan nabił fajkę tytoniem, zapalił, uśmiechnął się, wyprosił grzecznie Vadisa, a potem kontynuował rozmowę z nowoprzybyłym. W komnacie, gdzie przebywali, było wiele regałów z książkami. W koncie stała luneta, a na stoliku leżała wypalona świeca. Podłogę wyścielał żółtawy, niedoczyszczony dywan.
-I postanowiłeś przedrzeć się przez Dębowe Szczyty – zaśmiał się. –To bardzo nierozważne – dodał poważnym tonem. –Jeśli potrzebujesz schronienia, to możesz zostać tutaj przez parę dni. Potem pójdziesz gdzie uważasz za słuszne.
Chłopak był rozdarty. Nie miał gdzie iść, ale czół się nieswojo w otoczeniu nieznanych mu mieszkańców twierdzy. Wiedział, że najrozsądniejszym posunięciem będzie ulec propozycji Riordana.
-W takim razie dziękuję.
-Ale musisz wiedzieć, że panują tu konkretne zasady. Rano wspólne śniadanie, potem praca, ty też nie będziesz tu siedział bezczynnie. To jak, zgadzasz się – zapytał, biorąc w usta fajkę.
-Chyba nie mam wyboru.
Mistrz uśmiechnął się.
-Zejdź na dół. Powinieneś tam spotkać Eberta. Kazałem mu podkuć konie. Na pewno go odnajdziesz.
Zrobił tak jak nakazał Riordan. Gdy wyszedł z budynku, skierował swój wzrok, ku zagrodzie z końmi, ale nie było tam go. Po Vadisie także nie został żaden ślad. Jedyną żywą duszą, był mężczyzna kujący miecze. Wyglądał groźnie. Długa, zwinięta w warkocz broda, opadała mu na piersi, a pot spływał po pomarszczonym czole. Nie zwracał w ogóle uwagi na Rimuela, dopóki ten do niego nie podszedł. Mężczyzna przetarł czoło rękawicą, potem zdjął ją i rzucił na stos drewna. Wyciągnął dłoń na powitanie.
-Nowa twarz – powiedział, marszcząc brwi przed rażącym słońcem.
-Rimuel, z Sedwen – przywitał się.
-Hamtar, miło poznać. –Szukasz tu czegoś?
-Właściwie to Eberta.
-Powinien być w składziku – wskazał palcem na drewnianą szopkę, stojącą nieopodal zagrody.
-W takim razie tam go poszukam – odszedł.
Gdy był już przed szopą, usłyszał dźwięki przewalanych rupieci. Lekko uchylił drzwi, i zajrzał do środka. Ujrzał niewiele starszego od siebie chłopaka, bardzo zdenerwowanego. Wyciągał jakieś żelastwa z pudła.
-Przecież muszą tutaj być – mówił do siebie –Tutaj je chowałem – buszował dalej w stercie śmieci.
-Ekhm… przepraszam – odezwał się Rimuel, ale ten nawet go nie słyszał –przepraszam! – powtórzył głośniej.
Lekko przestraszony chłopak, popatrzył na Rimuela.
-Tak?
-Jesteś Ebert?
-y… tak – potwierdził.
-Riordan, kazał mi cię znaleźć. Pozwolił mi się tu zatrzymać na kilka dni. Mam dostać jakąś kwaterę.
Ebert popatrzył chwilę na niego, i jego poranione ciało.
-No dobra. To chodź za mną.
Wprowadził go do wnętrza twierdzy. Po drodze Rimuel opowiedział mu swoją historię. Kwatery zbudowane były wzdłuż muru, ale ta którą dostał Rimuel przypominała raczej zaniedbaną celę. Przynajmniej łóżko wyglądało na zadbane. Zza niewielkiego okna widniało jezioro, oddalone o kilkaset stóp.
-Dam ci dobrą radę. Zgłoś się jeszcze do Gerwalda. Teraz go niema, ale wieczorem powinien wrócić z polowania. Może zaradzi coś na twoje rany. Ja uciekam. Aha, i jakbyś przypadkiem znalazł kilka podków, to przynieś je do mnie. Gdzieś je położyłem i teraz nie mogę ich znaleźć.
-Nie ma sprawy – powiedział Rimuel, a potem zaczął porządkować pomieszczenie.
Ściągnął pajęczyny ze sufitu, i przegonił owady, które najwyraźniej były tam zadomowione. Wytarł kurz z szafki, stojącej przy łóżku, a na koniec posprzątał podłogę miotełką. Przysiadł na stołu, podparł głowę łokciem, i siedział zapatrzony w okno, aż ocknął go Vadis. Otworzył drzwi i popatrzył na niego przez próg.
-Już zadomowiony? Przyjdź na kolację przed zmierzchem. Jeśli się nudzisz, to możesz mi pomóc. Trzeba przynieść trochę wody z jeziora. We dwóch zrobimy to na raz.
-Pewnie, że pomogę – odparł bez namysłu.
Przynajmniej taką drobną pracą mógł podziękować za gościnę. Szli obaj z wiadrami w dłoniach, w dół ścieżki prowadzącej do jeziora. A te, miejscami obrośnięte było trzciną, pływały po nim kaczki. Lekki wiaterek marszczył co chwilę taflę przejrzystej wody.
-Kim właściwie jesteście? – odezwał się Rimuel, napełniając wiadro.
-Nazywają nas Bractwem Cienia. Za czasów starej wojny, pełniliśmy funkcje humanitarne.
-Za czasów starej wojny? To było jakieś siedemdziesiąt lat temu – dociekał, bo Vadis wyglądał najwyżej na trzydziestolatka.
-Starą wojnę pamięta tylko Riordan. Zapytasz się go o to przy kolacji.
-Nie zapomnę – podniósł napełnione wiadra i wrócił do twierdzy.
Resztę dnia spędził, przesiadując w swojej kwaterze. Potem spacerował po dziedzińcu. Niebo nabrało rumianego koloru. Przysiadł na pniu, służącego do rąbania drewna. Spostrzegł, że przez bramę weszły dwie roześmiane postacie. W rękach trzymali upolowane zwierzęta, lecz gdy zobaczyli Rimuela, ucichli. Podeszli do niego.
-Nowy? – zapytał długowłosy, był wyższy od swojego towarzysza.
-Riordan zgodził się, abym został tutaj przez kilka dni.
-Nie wyglądasz za ciekawie – spojrzał na poranione piersi –Trzeba to opatrzyć, chodź – oddał upolowanego dzika, swojemu towarzyszowi, a następnie zaprowadził Rimuela do swojej kwatery.
Jego kwatera była bogata w przeróżne zioła. Kolorowe buteleczki, z różnymi preparatami zdobiły pułki. Chwycił niewielką miseczkę z komody, nalał do niej trochę tłustej mazi, potem zmieszał to z różowawym płynem.
-Co to za lek? – zapytał Rimuel
-Spokojnie, to nie żadne czary, tylko maść z bluszczu i piołunu. Pomaga goić rany – nasmarował zadrapania, a następnie wyjął chustę i owinął ją wokół piersi, i prawego ramienia. -Myślę, że za jakieś trzy dni, ból powinien ustąpić.
-Dziękuje – odparł. –Przynajmniej teraz będę mógł ubrać koszulę. Wszyscy patrzyli się na mnie jak na bandytę.
Wtedy zabił dzwon, zapraszający na kolację. Bractwo i Rimuel spotkali się na dziedzińcu, a następnie Riordan wprowadził ich do jadalni. Umiejscowiona była w zadbanej piwniczce. Przy ścianach stały beczki z winem pędzonym przez Vadisa, a na środku długi dębowy stół, do którego wszyscy przysiedli. Półmrok ogarniał pomieszczenie, dopóki nie rozpalono świec. Na stole leżały wyliczone talerze i sztućce i kielichy. Po chwili zagościła na nim strawa - pieczywo, pieczona wieprzowina, owoce i inne rozkosze. Każdy czekał na rozpoczęcie ucztowania.
Riordan klasnął w dłonie, zaprowadzając całkowitą ciszę.
-Dobrze was widzieć w komplecie – rzekł. –Mamy przyjemność gościć w naszym gronie nową osobę. To Rimuel z Sedwen, któremu zaoferowałem schronienie przez najbliższy czas – mówił patrząc na niego. –Rimuelu, Vadisa i Eberta już pewnie znasz. Pozostali to: Gerwald - nasz alchemik, Hamtar - doskonały kowal, Birbo i Lemos – myśliwi – wskazywał kolejno wzrokiem. –Ale zacznijmy ucztę.
Rozlano wino, pędzone przez Vadisa. Było tak dobre, że zyskiwało podziw w oczach każdego, kto go zakosztował. Idealnie słodkie, nie za kwaśnie, i nie za mocne. Pierwszy do jedzenia zabrał się Birbo. Z resztą, po jego niemałym brzuchu, widać było, że lubi to robić. Rimuel postanowił opowiedzieć wszystkim swoją historię. Zajęło mu to trochę czasu, ale wszyscy wysłuchali go uważnie.
-Rimuelu, myślisz, że dobrym rozwiązaniem było opuszczenie stryja? – zapytał Riordan, a potem wziął łyk wina. Roztrzęsione ręce staruszka, sprawiły że kapka trunku spłynęła po jego długiej brodzie.
-Na początku myślałem że uciekając, znajdę nowe szczęście. A teraz… sam nie wiem dokąd zmierzam – spuścił wzrok.
Riordan pokiwał głową ze zrozumieniem.
-Nie wiem jak mógłbym ci pomóc – mówił oskubując kawałek mięsa. –Dobrze chłopcy. Kończcie jedzenie, a potem do łóżek – zmienił temat.
-Ja też chciałbym o coś zapytać – rzekł nieśmiało Rimuel, i rozmowa znów zaczęła ożywać. –To bractwo. Kim dokładnie jesteście. Vadis opowiadał mi, o starej wojne, i że wtedy powstaliście. A dziś, czym się zajmujecie?
-Cóż. To żadna tajemnica. Na początku byliśmy raczej stowarzyszeniem, pomagającym ludziom dotkniętym przez ów wojnę. Potem, gdy dobiegła końca, dalej istnieliśmy. Wędrowaliśmy po całym królestwie oferując wsparcie tym, co go potrzebowali. Zaczęto nas nazywać Bractwem Cienia, ponieważ działaliśmy w oderwaniu od jakiejkolwiek władzy. A władza królewska nasz zawsze szanowała. Bo pomagaliśmy bezinteresownie. Dzisiaj jedynym, kto pamięta te czasy jestem ja. Osiedliliśmy się w Dan-Grow niecały rok temu. Stało opuszczone. Trochę przywróciliśmy mu dawną dumę. Od wielu lat życie w tych krainach płynie spokojnie.
-Moje nigdy takie nie było – posmutniał.
-Każdy ma swoje problemy. I nawet najlepszy dyplomata czasem ich nie rozwiąże. Świat od zawsze nimi żył. Ty też będziesz musiał to pojąć, prędzej czy później. Myślę, też że nie warto ze wszystkimi walczyć. To znaczy warto je rozwiązywać, ale problemy same w sobie zawsze niosą jakąś naukę i doświadczenie. Myślę, że to co cię ostatnio spotkało, też przyniesie jakiś owoc. Od ciebie zależy czy będzie słodki czy gorzki.
Rimuel nie ukrywać, że te słowa wprawiły go w lepszy nastrój. Gdy jadalnia opustoszała, on został w środku, by posprzątać. Na stole zostały tylko kości, brudne półmiski i kielichy. Kości wrzucił do worka na śmieci, a naczynia umył dokładnie w wiaderku z wodą. Na koniec zgasił świece, i wyszedł na zewnątrz. Było już ciemno. Pochodnie płonące przy bramie, rozświetlały dziedziniec. Słychać było jeszcze nieśpiące konie w zagrodzie. Podszedł do niej, oparł się ramionami i popatrzył na parskające zwierzęta. Było ich dokładnie siedem, czyli tyle ilu członków w bractwie. Jeden czarny jak smoła z bujną grzywą, dwa białe i cztery brązowe. Z komnaty Riordana na szczycie wieży dochodził blask światła.
Nie zwlekając poszedł do swojej kwatery. Wszedł po schodkach w głąb muru, i przechodząc cicho między drzwiami innych pokojów w których mieszkali pozostali, przemknął do swojej kwatery. Wyścielił łóżko, zdjął ubranie, składając je w równą kostkę na komodzie, i ułożył się do snu.
***
Zabił dzwon, a potem głos zaczął nawoływać do zbiórki. Młodzieniec z dużym trudem wstał. Przetarł ociężałe powieki, ubrał spodnie, koszulę i wyszedł na dziedziniec. Czekał już tam Riordan, i reszta bractwa. Rimuel dołączył do szeregu, a potem razem poszli do jadalni, gdzie zjedli porządne śniadanie. Gdy wszyscy zapchali brzuchy mieli czas dla siebie, dokładnie do południa, bo potem każdy miał zabrać się za jakąś pracę.
Tak wyglądało życie w bractwie. Co dzień to samo, czyli praca. I choć nie panowały tam tak żelazne zasady jak w zakonach gwardii królewskich, to każdy był zobowiązany szanować polecenia przewodnika. Nawet Rimuel, który przecież do bractwa nie należał czuł ogromny respekt do Riordana, który potrafił wzbudzić powagę swoją charyzmą. Niewątpliwie był charyzmatyczny. Z resztą, co by tutaj dużo mówić. Staruszek, z długą siwą brodą, myśliciel, trochę skryty, ale podchodzący z dużym zrozumieniem do ludzkich problemów – idealny przykład baśniowego mędrca. Taki właśnie był Riordan.
Samo bractwo jak już wspomniano, wielu władców uznawało za szczytne przedsięwzięcie. Zapytacie dlaczego? Dobrze, postaram się to po krótce odpowiedzieć. Dokładnie sto dwadzieścia cztery lata temu, w 842roku wybuchła wojna pomiędzy dwoma największymi królestwami wschodu. Mowa tutaj o Jaskrze, i Tengardzie. Władcy tych krain byli nadzwyczaj rządni władzy, pieniędzy, kobiet...na domiar wszystkiego ogień podniecał fakt, że pochodzili z dwóch skłóconych rodów. Riverius III – władca Tengardu rodu Tesemczyków , oraz Labretton – władca Jaskry z rodu Parmacynów. Wojna którą rozpoczął Labretton, trwała sześćdziesiąt cztery lata. Nawet na krótki czas udało się podbić stolicę Tengardu, Vell-Gern. Jednak w bitwie o nią, zginął król Labretton, a władze po nim objęli dwaj synowie. Jaska została podzielona na dwie części. Jaskrą Północną – rządził Libreto, a południową Ezrasz. Obaj jako rodzeństwo bardzo się szanowali, i nie toczyli wojny o ziemię. Rozumieli także, że konflikt zaprowadzony przez ich ojca trzeba jakoś zakończyć. A krew wciąż spływała Jaskierskimi i Tengardzkimi dolinami. Na granicy zawarto pakt status-qvo razem z królem Riveriusem. W miejscu tym wybudowano miasto o nazwie Caterra-vis, co w języku przodków znaczyło „miasto przymierza”.
W czasie tej wojny powstało niezależne bractwo. Nie opowiadał się, po żadnej ze stron. Pomagało ofiarom wojny, i nie angażowało się w konflikt. Z czasem jego działalność rozsławiła się po obu królestwach. Mieszkańcy Jaskry jak i Tengardu postrzegali ich jako sprzymierzeńców. Królowie także. Warto wspomnieć, także że późniejszym władcą tengardu został brat cioteczny od strony ojca imieniem Fellrond II.
Wracając jednak do Dan-Grow. Rimuel po odbytym śniadaniu, wyruszył wolnym krokiem nad jezioro aby wziąć kąpiel. Pod pachą trzymał ręcznik, a w dłoni miskę z maścią na rany. Zbliżywszy się do brzegu, usłyszał dziewczęcy śmiech. Bardzo subtelny, i miły dla ucha. Dobiegał spośród trzcin. Wszedł między nie, i ujrzał jasnowłosą dziewczynę siedzącą na kamieniu wystającym z tafli wody. Karmiła kaczki, dziobiące kawałki pływającego chleba. W końcu dziewczyna usłyszała szelest za jej plecami. Odwróciła się, i spostrzegła Rimuela.
-Przepraszam – rzekł chłopak i zawrócił.
-Nie, czekaj – odpowiedziała przyjaźnie. –Chyba nie jesteś z bractwa?
-Mieszkam chwilowo w twierdzy – odpowiedział prostując piersi, dziewczyna byłą bardzo ładna, a on chciał zrobić dobre wrażenie. –Ty pewnie też nie jesteś z bractwa – dodał przyjaznym tonem.
Dziewczyna zaśmiała się miło.
-Jestem córką drwala z tamtego lasu – wskazała palcem na horyzont.
-W zasadzie to przyszedłem się tutaj tylko wykąpać.
-To się kąp. Popatrzę. Tylko nie przepłosz kaczek.
Chłopak z dużą nieśmiałością. Zdjął koszulę, i spodnie. Potem powoli wszedł do wody – była dosyć chłodna pomimo ciepłej pogody. Zmoczył włosy, a potem z wyczuciem przemył rany.
-Co ci się stało? – zapytała, jej wyraz twarzy był poważny.
-Potyczka z wilkiem – odparł zanurzony po szyję.
Wyszedł z wody, przetarł twarz i piersi ręcznikiem, a potem owinął go wokół bioder. Przysiadł obok dziewczyny, wziął miskę z lekarstwem, i zaczął rozprowadzać go po ciele.
-Daj to – dziewczyna odebrała mu miskę, nasmarowała rany delikatnymi, chłodnymi dłońmi.
-Dziękuję – odparł i usłyszał bicie dzwonu. –Chyba muszę już iść – dodał, zabrał swoje rzeczy i odszedł.
Dziewczyna pożegnała go uśmiechem.
***
Wracając do twierdzy, zastał w bramie Vadisa. Stał z założonymi ramionami, i patrzył na niego przyjacielskim okiem.
-Widzę, że odbyłeś ciekawe spotkanie – powiedział.
-O czym mówisz? – odparł udając że nic nie wie.
-Nawet o tym nie myśl.
-O czym?
-Ona ma już kogoś. Córka drwala – dodał. –Córka drwala? Hah… kto by pomyślał.
-Tylko rozmawialiśmy.
-Ta, a cała maść, która starczyła na kilka dni prawie wyparowała. Widziałem – mówił podśmiechując się.
Rimuel nie zbaczając na natrętne uwagi przyjaciela, skierował się do swojej kwatery.
-Stój. Mam pytanie.
-No? – odwrócił głowę.
-Chciałbyś zostać cieniem?
-Poważnie? – podszedł znów do Vadisa.
-Słuchaj. Riordan pozwolił ci tutaj zostać parę dni. Zacznij bardziej pomagać, a ja pogadam z resztą bractwa no i z Riordanem.
-Nie wiem co powiedzieć.
-Nic nie mów. Za dwadzieścia minut zbiórka, a potem praca.
***
Tak mijały kolejne dni w bractwie. Codzienna praca okazała się bardzo monotonna. Jedyne co się zmieniało, to pogoda. W kratkę padał deszcz i świeciło słońce. Twierdza wciąż była zrujnowana, a cieniowie starali się je odnowić. Struktura muru obronnego została prawie odnowiona. Trzeba było pomyśleć jeszcze w jaki sposób wznieść na nowo trzy zrujnowane wieże. Kamień dostarczany był z pobliskiej kopalni, ale od tygodnia nie było żadnej nowej dostawy. Ktoś musiał sprawdzić dlaczego. Domyślacie się kto? Jeśli tak, to słuchajcie dalej, bo to dłuższa historia.