1
No, i zabrałem się za przepisywanie. Wszystko robię w wolnych chwilach. Niektóre fragmenty ucinam, inne dodaję. Jak ma się ten fragment, po pierwszej korekcie?

Mieścina o tej porze świeciła pustkami. Skrył się za rogiem ulicy przed goniącymi go ludźmi. Poczekał aż przebiegną, a potem przemknął zwinnie pod swój dom, a właściwie dom swojego stryja. Drzwi były zamknięte. Wdrapał się na drugie piętro, wskoczył do środka przez uchylone okno. Zrabowane jedzenie rzucił na stolik, a potem padł na łóżko, i zaczął przysypiać. Na granicy jawy i snu usłyszał kroki. Ktoś wchodził po schodach. To musiał być stryjek. Chłopak wstał, podszedł do drzwi, przekręcił klucz, zamykając je. Przystawił ucho, i w tym momencie usłyszał pukanie.
-Gdzieś się szlajał gówniarzu?! – stryjek wrzasnął zza drzwi. –Otwieraj! – dodał ochrypłym, ale stanowczym jak na swój stary wiek głosem.
Chłopak postanowił milczeć. Stał, myśląc co rozsądnego zrobić. Z domu nie ma sensu uciekać, bo wcześniej czy później by wrócił, a to pogorszyłoby sprawę. Jeśli otworzyłby, zapewne czekałaby go niemiła kłótnia, której chciał uniknąć. Pot zaczął spływać po jego czole. Przetarł go rękawem. Nienawidził stryja z całego serca.
-Wiem, że tam jesteś. Rimuel, otwieraj. Chcę zamienić słowo. Proszę cię – uniżył tonu, jakby zabrakło mu energii. A był zmęczonym człowiekiem. Jego przeszłość była smutna. Zmęczyło go, życie którego gorycz przelewał każdego dnia na Rimuela. I duszę miał dobrą, to zbudował wokół niej niewidzialny mur, za którym skrywał emocje. Ale tylko te dobre, bo złymi obarczał innych ludzi. Nie miał przyjaciół, i tym samym nie miał miłości. Wszyscy sąsiedzi woleli go unikać.
Chłopak uchylił drzwi. Uległ. Popatrzył chwilę w oczy wyczerpanego człowieka. Czuć było od niego woń alkoholu - jak zwykle. Był lekko zgarbiony, twarz miał pomarszczoną. Kępka nierówno przystrzyżonych, siwych włosów, sterczała na głowie. Z trudem dowlókł się do stołka. Zapalił świeczkę. Rimuel usiadł na łóżku, stojącym obok. Pościel nieprana, od dłuższego czasu, wydawała okropną woń.
-Skąd to wytrzasnąłeś? – stryj popatrzył na worek z chlebem. –Ukradłeś? Dlaczego to robisz? Rodzice nie byliby z ciebie dumni.
-Z ciebie też. Znowu piłeś – burknął z zarzutem. Czuł złość. Osoba, która sama nie potrafiła o siebie zadbać, wytykała mu błędy.
-Piję bo muszę. Jakbyś trzymał pod dachem takiego darmozjada jak ty, też byś pił.
W tym momencie, w chłopaku złość sięgnęła zenitu.
-Darmozjada? Kto tutaj jest darmozjadem? Ciągle siedzisz na dupie, i pijesz…
-Słuchaj gówniarzu…
-Zamknij się teraz – wrzasnął, wstając z krzesła. –Sam muszę o siebie dbać, a w twoim domu spędzam tylko noce, bo niestety muszę. A dom wciąż nieposprzątany, jestem pewien, że w kuchni ciągle panuje burdel, twoje rupiecie walają się wszędzie, odór alkoholu zawsze ci towarzyszy. Siedzisz na dupie, nawet nie znajdziesz sobie roboty. I ty mi mówisz, że jestem darmozjadem? Że, rodzice nie byliby ze mnie dumni? – krzyczał wymachując rękoma jak opętany. Po jego polikach spływały strumienie łez. –Sam jesteś sobie winien. Dobrze to wiesz.
Stryj wstał. Nie wiedział nawet co powiedzieć. Był podpity, popatrzył na drewnianą podłogę, a potem skierował się w stronę drzwi. Zamknął je, opuszczając pokój. Trudno powiedzieć jakie uczucia go dręczyły. Może była to złość, może zrozumienie dla słów Rimuela, ale najprawdopodobniej to zwykła, ludzka niemoc. Dotyka ona ludzi, którzy odkryli, że okłamywali samych siebie. Stryj taki był. Wszystkimi porażkami obarczał Rimuela, aż ten mu to wygarnął.
Zapłakany chłopak usiadł w kącie. Objął kolana, wciąż roniąc łzy. Niedomknięte okno postukiwało, świerszcze dawały koncert, i kot miałczał na parapecie. Jak się tam znalazł? Pewnie usłyszał kłótnię, i przyszedł sprawdzić co się dzieje. Zeskoczył na podłogę, zbliżył się do Rimuela, smagnął go kilka razy ogonem, a następnie wskoczył, mu na ramiona.
- Co mały? Też jesteś sam? – wyszeptał, głaszcząc zwierzaka. A ten tylko ułożył się wygodnie. –Muszę się stąd wyrwać, ale pomyślę o tym jutro… - wymamrotał pod nosem, zasypiając.
Ze stołu spadła trącona przez kota, wypalona świeczka. Dźwięk był na tyle głośny, aby zbudzić chłopaka. Przetarł ociężałe powieki, potem podszedł do okna, i oparł się o parapet. Słońce świeciło nad dachami domostw. Ludzie wlekli się wąskimi uliczkami. Ale nie byli to zwykli mieszkańcy Carvii. Dzielnica Przyportowa opiewała złą sławą. Mieszkały tam najgorsze zbiry w całym mieście – jeśli nie brać pod uwagę Dzielnicy Portowej. Tak, Carvia była miastem portowym. Codziennie cumowały tam statki, wymieniając towary z mieszkańcami. Port był jedynym źródłem, gdzie dostarczano towary z zewnątrz, bo samo miasto leżało odizolowane od reszty kraju. Nie miało nawet własnych pól uprawnych, ze strony zachodniej otaczał je ocean, a wschodniej, gęsty las.
Rimuela wciąż dręczyły emocje. Uczucie gniewu, krępowało duszę. Nienawidził stryja, nienawidził tego miejsca, a co najgorsze nienawidził siebie. Chciał z tym skończyć. Do głowy przychodziły mu różne, nawet najgorsze rozwiązania. Dobrym wyjściem byłoby stąd uciec, pomyślał. Wyruszyć przez góry do Bladebergu, i rozpocząć lepsze życie. Zwykle, gdy uciekał, wracał po jakimś czasie. Ale teraz był zdeterminowany. Nie chodziło o opuszczenie stryja na tydzień, ale na zawsze. Mimo wątpliwości, postawił wszystko na jedną kartę, zaryzykował, a wiele do stracenia nie miał – przynajmniej takie miał przeczucia.
Złapał za torbę leżącą na komodzie, włożył do niej koc oraz zrabowane poprzedniegoo dnia jedzenie. Był to bochenek chleba, i uwędzony dorsz. Zbiegłszy po schodach, zobaczył stryja siedzącego na taborecie w kuchni.
-A ty, gdzie?! – zapytał stanowczo.
-Nic ci do tego! – trzasnął drzwiami na pożegnanie, i wyszedł na zewnątrz.
Stryj wyskoczył z domu, i wykrzyczał, by nie wracał. Ale przecież Rimuel nie miał zamiaru nigdzie wracać. Dręczyła go jedynie myśl, że teraz zdany jest tylko na siebie. A może zawsze był zdany na siebie? Kroczył brukowanymi ulicami miasta. Przypominało mu ono najgorsze wydarzenia życia, ale czuł do niego przywiązanie. Po raz ostatni pożegnał staruszkę, sprzedającą kwiaty przy Ulicy Portowej. Gdy był dzieckiem, dostawał od niej darmowe babeczki. Zajrzał też do przystani, aby poobserwować zacumowane statki. Ich żagle powiewały jak niebiańskie chorągwie. Jaskółki przelatywały zwinnie między nimi. Na niebie widniały kłębiaste chmury, które od czasu, do czasu przykrywały słońce. Wtedy cień obejmował całą okolicę. Robiło się chłodno i przyjemnie. Ale zaraz potem, słońce znów wyglądało, i swym blaskiem oświetlało powierzchnię wody – od przystani, aż po horyzont.
Rimuel siedział na drewnianej ławce, i rozmyślał, co jest za horyzontem. Wyobrażał sobie kraniec ziemi, którego przekroczenie, groziło spadkiem w nieskończoną otchłań. Słyszał wiele opowieści o żeglarzach, którzy tam wypływali i słuch o nich ginął. A jeśli wracali, to prawdopodobnie nie zdołali dopłynąć do krańca ziemi – tak to sobie tłumaczył. A gdy się napatrzył, wstał i ruszył główną ulicą. Minął tawernę, dochodziły z niej śmiechy zapitych, parszywych gęb, chadzających tam każdego dnia. Potem minął kolorowe straganiki. Targowisko otwierano od czwartku do soboty, a dzisiaj wypadał poniedziałek, więc stały puste. Za dzielnicą handlową, ciągnęła się Ulica Rzemieślnicza. Ciągle chodzili nią robotnicy. Dwóch dobrze zbudowanych mężczyzn, wniosło podłużne belki do zakładu stolarskiego. Obok stolarza, pracował cieśla imieniem Richardo. Dalej przyjmował kowal, a naprzeciwko krawiec.
Na koniec Rimuel wszedł do najbogatszej dzielnicy, nazywanej Aleją Damasceńską, z uwagi na to, że przyozdabiano ją damascenami – jasnoniebieskimi kwiatami. Umiejscowiona była tam siedziba władz, strzeżona przez sześciu zbrojnych. Aleje zamieszkiwali najbogatsi mieszkańcy Carvii. Ta część miasta wyróżniała się, panującym porządkiem. Wymyte na błysk ulice, zadbane domostwa, równo przystrzyżone krzewy. Ludzie tam chadzający, byli elegancko ubrani. Rimuel wyróżniał się, i patrzono na niego niepewnym okiem. W oddali było widać bramę Wschodnią. Przeszedł nią, opuszczając miasto.

***

Samotny, kroczył wydeptaną, leśną ścieżką. Wiedział, że musi maszerować na wschód, lecz po kilku godzinach wędrówki, natrafił na rozwidlenie. Mógł skręcić w lewo, w prawo, albo iść dalej naprzód, przez gęste chaszcze. Wybrał ostatnie rozwiązanie, wiedząc że tylko tak dotrze do celu. Kolczaste łodygi, gęsto rosnących dzikich jeżyn, drapały go po ciele, przyklejały się do ubrania, jakby chciały zniechęcić go do dalszej podróży. Jednak ten, niezłomny, szedł dalej. Stawiał krok za krokiem, szarpał się, aż w końcu wyzwolił się z ich okowów, upadając na czworaka. Pot spływał mu po czole. Przetarł je poharataną dłonią, wstał, wziął głęboki oddech, a potem ruszył ku skalnej ścianie, widniejącej zza pni drzew. Zatrzymał się przed nią, i popatrzył w górę. Była cholernie wysoka, bardzo popękana. Szczeliny były na tyle szerokie, aby wejść na górę. Wisząc przy szczycie, jakieś dziesięć stóp ponad ziemią, dłonie zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Straszliwie piekły, jakby zraz miały puścić, ale w ostatniej chwili, chłopak podparł nogi, o wystającą obok półkę skalną. Odczekał chwilę, uspokoił emocje, i wdrapał się na powierzchnię. Popatrzył w dół, uświadamiając sobie sprawę, jakie miał szczęście, że wyszedł praktycznie bez uszczerbku. Nie licząc obolałych palców. Prawie stracił w nich czucie, z trudem je zaciskał.
Wieczorem, maszerował zasłuchany w śpiew ptaków. Towarzyszył mu także szum liści, a od czasu do czasu, dzięcioł postukiwał, gdzieś daleko. W końcu, doszedł go szum wody. Zdał się na łaskę swoich uszu, i po kilkunastu minutach dotarł do strumyka spływającego po skałach. To było dobre miejsce na spędzenie nadciągającej nocy. Wokół nie rosły wadzące rośliny, nawet trwa. A kilka wystających z ziemi kamieni, tworzyło przytulne miejsce, w którym można było przysiąść. Wcześniej jednak, nazbierał drewna, i rozpalił ognisko.

***
Ciemne chmury zaryły niebo. Nastała noc. Wszelakie leśne zwierzęta ucichły. Tylko kilka ciem krążyło wokół ogniska. Rimuel siedział otulony kocem, obserwując strzelające ku niebu iskry. Zastanawiał się, czy dobrym pomysłem było opuszczenie stryja. Może jednak warto było nie uciekać? Do Bladebergu miał cztery dni drogi, a jedyne pożywienie jakie mu zostało to kawałek chleba, i dorsz. „Dasz radę, nie wymiękaj” – szeptał pod nosem. Jednocześnie obserwował skrawek nieba, który odkrywały korony drzew. Oglądał błyszczące gwiazdy. Tengardzkie opowieści głosiły, że są to istoty zwane Malachami. Latają nad ziemią, strzegąc ją od przeróżnych niebezpieczeństw. Znużony rozmyślaniem, o tych opowieściach, zasnął smacznie otulony kocem.

2
Między tekstami min. 14 dni.


Jak na korektę, to mało dopracowana:
VanQuatro pisze:Ciemne chmury zaryły niebo
VanQuatro pisze:zasnął smacznie otulony kocem
babol. :)

Reszta czeka Cię po odblokowaniu - 4 czerwca.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”