2
autor: holek
Pisarz domowy
Tekst 1
Kolejne słowa pojawiały się na kartce powodując szybsze bicie mojego serca. Czułem, że tym razem to było to. Moje najlepsze opowiadanie, którym zyskam sukces oczekiwany od lat. Pisałem je już trzy miesiące, co było niespotykane u mnie gdyż każda inna powieść wychodziła spod moich palców w ciągu kilku dni. Z tą historią wiązałem wiele nadziei. Dzięki niej miałem wrócić do literackiej elity, z której zostałem wyrzucony przez krytykę wcześniejszych projektów. Przecież każdemu zdarzają się pomysły lepsze i gorsze, lecz krytycy tego nie potrafili zrozumieć.
Ekscytacja rosła zważywszy na to ile mnie kosztowało napisanie tego tekstu. Krew, pot i łzy to wszystko stało się spoiwem liter maszynopisu, który liczył już trzysta stron. Właśnie byłem w trakcie robienia poprawek i wygładzania całego tekstu. Za dwa dni wydawca miał otrzymać gotową do druku książkę.
* * *
- Marecki, otwórz do cholery! Przychodzę do ciebie dzisiaj już trzeci raz. Co się z tobą dzieje?
Pod drzwiami stał Andrzej, mój dobry przyjaciel, a do tego kolega po fachu. Jeśli można mówić o kolegach w pisarstwie. Był ostatnią osobą, którą chciałem teraz widzieć.
- Otworzysz czy mam wyważyć drzwi? – wolałem żeby tego nie robił. Nie miałbym, za co wstawić nowych. Otworzyłem, więc nie odzywając się nawet słowem. Nie miałem ochoty na rozmowy zwłaszcza, że wiedziałem, w jakim kierunku będą one zmierzać.
- Piotrek, co się z tobą dzieje? Wydzwaniam do ciebie od tygodnia. Nie odzywasz się nawet do Anety. Ona martwi się o ciebie, wiesz o tym?
Andrzej Kowalski, bo tak się nazywał mój gość był niewysokim mężczyzną o włosach koloru grzanego piwa. Jego zarost wskazywał na to, że nie golił się, co najmniej od tygodnia, zapuszczając tym samym dosyć pokaźną brodę. Jak zwykle dobrze ubrany (nawet niechlujnie zapuszczona broda pasowała do eleganckiego ubioru), w końcu mógł sobie na to pozwolić. Jego książki sprzedawały się w tysiącach egzemplarzy, co ciekawsze w kraju gdzie podobno przeciętny obywatel czytywał jedną książkę rocznie. Zazdrościłem mu jego sukcesów.
- Słyszysz, co do ciebie mówię? – jego słowa docierały do mnie jak przez mgłę.
- Czego chcesz? – odpowiedziałem opryskliwie. – jeżeli chcesz się pochwalić kolejnym dokonaniem na tle pisarskim to sobie daruj.
- Co? Ty dalej masz mi za złe, że moje ksiązki się sprzedają lepiej niż twoje? Zresztą nie chcę się teraz kłócić. Aneta mnie przysłała żebym sprawdził czy wszystko z tobą w porządku. Widzę jednak, że niepotrzebnie się trudziłem.
- Co to znaczy, że niepotrzebnie się trudziłeś? Nie kazałem ci tu przychodzić. Chyba miałem jakiś cel w nie odbieraniu waszych telefonów, nie sądzisz? Nie chcę was widzieć, nie chcę ciebie widzieć. Tak trudno zrozumieć, że nie trawię twojej osoby? Nigdy nie było między nami przyjaźni. – krzyczałem, czując jak moja twarz wykrzywia się w przypływie gniewu.
- Wiesz co? Byłoby lepiej gdybym wcale tutaj nie przychodził. Wychodzę, nie pokazuj mi się na oczy bez przeprosin. Cześć. – powiedział, zanim jednak wyszedł położył jakąś kopertę na biurku.
- Przeprosin?! Phi, tego ode mnie nie dostaniesz.
Zanim zdążyłem skończyć już go nie było. I dobrze, nie chciałem jego obecności. Pieprzony szczęściarz. Zawsze mu się powodziło, nawet zanim zaczął pisać miał pieniędzy jak lodu. Należał do ludzi urodzonych w czepku. Tych którzy mają jakąś niepisaną umowę z losem. Pomyśleć, że to ja zachęciłem go do pisarstwa.
- Durniu, sam sobie odbierasz źródło dochodu!
Muszę się czegoś napić. Najlepiej wódki, nie tak jak ten francuski piesek, który pijał tylko whisky. Zresztą skąd ja bym wziął na nią pieniądze? Z kolejnej porażki? Kolejnego błędu?
- Gdzie ta wódka? Już nawet gadam do siebie, wszystko przez nich.
Oczywiście lodówka pusta, nie ma w niej nawet jedzenia. Dobrze że monopolowy jest tuż za rogiem i nie będę musiał na długo opuszczać mojej twierdzy.
* * *
…Po usłyszeniu sygnału proszę zostawić wiadomość…Piip.
- Piotrek odbierz. Wiem, że tam jesteś. Nie odzywasz się już miesiąc, martwię się o Ciebie. Kochanie…Odbierz.
Znów ona, czemu nie da mi spokoju? Czemu mnie prześladuje? Do tego jeszcze ten list. Leży na biurku, od kiedy pokazał się tu ten „Judasz”. Nie wiem nawet czy uda mi się go odczytać, po takiej ilości alkoholu.
- Hahahaha.
Czemu mnie to tak śmieszy? Nie mam pojęcia, to chyba przez tą marihuanę. Dawno nie paliłem, chyba od dziesięciu lat, więc już prawie zapomniałem jak to jest. Ona mnie już nie obchodzi, dałbym sobie głowę uciąć o to, że mnie z nim zdradzała. Na pewno poleciała na kasę, której on miał w brud.
- Ku**a, a ja cię kochałem!!!
Następna butelka pękła w kontakcie ze ścianą. Pokaźna kupka szkła przy niej jest skutkiem wielu takich wybuchów, jak tak dalej pójdzie nie będzie nic do oddania do skupu. Cóż, trzeba będzie sprzedać telewizor żeby kupić trochę „lekarstwa”.
Muszę sobie zapalić, bo zaczynam trzeźwieć.
- Gdzie ja położyłem bletki?
* * *
Boże, ale mnie suszy. Muszę się czegoś napić, woda oczywiście odpada bo zakręcili ją trzy dni temu. Nie zapłaciłem rachunku, w końcu nie samą wodą człowiek żyje. Dziwne, że mnie jeszcze nie wyeksmitowali, czynszu też nie zapłaciłem.
Męczy mnie kac morderca. Dawno takiego nie miałem. Do tego te hałasy za oknem. Ciekawe co się znowu stało, że przyjechała policja i…karetka? Tak, jej sygnał też słyszę wyraźnie. Pewnie jakiś dupek skoczył z dachu kamienicy naprzeciwko. Niejeden próbował, jak to mówią – „staraj się, aż do skutku”. Tylko czemu akurat dzisiaj?
Do tego jeszcze ktoś się dobija do drzwi. Czy ci ludzie oszaleli?
- Kogo licho niesie?!
- Piotrek? Piotrek otwórz. Aneta…źle z nią. Słyszysz?
Mogłem się domyślić, że to Andrzej. Nie zdążyłem otworzyć dobrze drzwi, a on już stał na środku pokoju.
- Człowieku, rozumiesz co do ciebie mówię? Aneta szła do ciebie, żeby z tobą porozmawiać i jakiś idiota potrącił ją samochodem i to przed twoim domem. Słyszysz? Anetę potrącono. Niewiadomo co z nią, co z dzieckiem.
- Dzieckiem? Co ty pieprzysz?
- Nie czytałeś listu? Tam ci wszystko napisała.
Odwróciłem się w stronę biurka, na którym leżała koperta, lecz do głowy wpadła mi inna myśl.
- A ty skąd się tu wziąłeś? Przyznaj się, zdradzała mnie z tobą?! Uważałem cię za przyjaciela.
- Co? Co ty mówisz? Jesteś pijany, coś sobie wymyśliłeś. Szedłem tu z nią, chcieliśmy razem przemówić ci do rozsądku.
- Do rozsądku? Przemówić? Jestem pijany, powiem więcej jestem naćpany i nie wierzę w żadne twoje słowo. Nie będę tolerował twojej obecności tutaj. – wskazałem ręką drzwi. – Wyjdź zanim ci w tym pomogę.
- Ale ty jesteś bezmyślny. Kobieta, która cię kocha walczy właśnie o życie, a ty… - nie wytrzymałem, zadając cios otwartą pięścią.
* * *
- Mamo, mamo! Zobacz. – krzyknęło jakieś dziecko, wskazując małą rączką na pluszowego misia stojącego w witrynie.
Nie wiem czemu zwróciło to moją uwagę. wygląd jego matki wydawał mi się znajomy. Te ruchy, kwiecista sukienka. Rozpoznałbym jej twarz nawet gdybyśmy się rozstali całe wieki temu. Lecz czy ona spoglądając w moją twarz zobaczyłaby dawnego mnie? Gdzieś pod tymi podartymi, brudnymi ubraniami i posturą żebraka, tkwił ten sam Piotr. Minęło prawie pięć lat od kiedy odszedłem.
Wątpię, by zauważyłaby zwykłego bezdomnego, nikt tego nie robi. Zresztą, co mi daje to gdybanie? Przecież nie widziałem jej twarzy, nie wiem czy to ona. Po co więc rozdrapywać stare rany?
Jednak chciałbym, żeby to była ona.
- Piotruś, chodź do mamy. – mówiąc to, obróciła się w moją stronę.
- Boże. – wyszeptałem. Niewiele brakowało, bym padł rażony niczym gromem. To była ona i to był mój syn.
Chryste, co mam zrobić? Podejść, przyznać, że popełniłem błąd uciekając wtedy. Przeprosić? Lecz czy to coś da? Jak ja żałuję, swojego postępowania z przeszłości. Szkoda, że zrozumiałem to dopiero teraz.
- Chodźcie już, babcia czeka. – Andrzej? Tak to on. Cieszę się, że nie opuścił Anety, na pewno dał jej szczęście, którego ja bym nigdy nie mógł dać.
- Nie! Nie, nie. – mamrotałem półgłosem, patrząc jak odchodzą. Mam nadzieję, że są szczęśliwi. Ja jestem. Teraz tak.
--------------------------------------------------------------------------------
Tekst 2
Zrozumiałam to dopiero teraz
W studiu panował niemały zgiełk. Ekipa krzątała się w pozornym niepokoju, jakby w obawie, że nie zdąży zanim reżyser programu krzyknie „wchodzimy”. Było to tradycyjnym hasłem oznajmiającym wejście na wizję. Wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik, zanim padnie to jedno słowo. Do tej pory każdy musi znaleźć się na swoim stanowisku i oczekiwać dalszych poleceń.
To zamieszanie jednak nie było niczym nadzwyczajnym. Stanowiło normalny stan rzeczy, który poprzedzał każdy program kręcony na żywo. Zdawałoby się, że wystarczy nieco wcześniej rozpocząć przygotowania do emisji, by uniknąć tego niepotrzebnego stresu. Prawda jednak była taka, że jeszcze żadnej ekipie telewizyjnej nie udało się przez ostatnie minuty w spokoju czekać na sygnał od reżysera.
Widownia była niemal całkowicie zapełniona i od jakiegoś czasu wszyscy ze zniecierpliwieniem oczekiwali aż rozpocznie się show. Naprzeciwko zebranych, na scenie wyłożonej linoleum w barwie ciepłego brązu, stał niewielki stolik o szklanym blacie. Wokół niego ustawiono trzy skórzane, czarne fotele, tak że czwartym gościem przy stoliku była kilkudziesięcioosobowa widownia.
środkowy fotel zajmowała brunetka w średnim wieku, o nienagannej fryzurze, z miną zdradzającą ogrom jej profesjonalizmu i brak jakiejkolwiek tremy. Miała na sobie jasny, beżowy żakiet i spodnie od innego kompletu, ale idealnie współgrające kolorystycznie z resztą garderoby. Ostatni raz przeglądała trzymane w ręku notatki z przygotowanymi wcześniej pytaniami i skróconą wersją scenariusza tego odcinka.
Po swojej lewej stronie miała mężczyznę, który był od niej starszy na oko o jakieś dwadzieścia, może dwadzieścia pięć lat. Na jego głowie srebrzyły się rzadkie włosy. Co chwilę głaskał niemal białą, kozią bródkę, która była tak gęsta, że w porównaniu z czupryną zdawała się być jak odlana z plastiku i przyklejona po twarzy.
Po prawej stronie pani redaktor zasiadała młoda kobieta w czerni, wyraźnie zdenerwowana sytuacją, w której się znalazła. Jej długie do ramion włosy były mocno poskręcane. Miały szalony, rudy kolor i w połączeniu z lśniącymi, zielonymi oczami tworzyły niezwykłą mieszankę. Kwintesencję dzikości i nieobliczalności. Jej widok zniewalał i wprawiał w osłupienie każdego. Mimo że jej twarz była daleka od utartego schematu ideału, przyciągała nieskazitelnością swej cery i głębią spojrzenia.
Rudowłosa nerwowo rozglądała się dookoła i ugniatała palce dłoni, usiłując po raz kolejny je wyłamać. Omiotła wzrokiem widownię, jakby w poszukiwaniu znajomej twarzy, która pomogłaby się jej uspokoić. Nie znalazłszy nikogo takiego, przeniosła swój wzrok na krzątających się jak w ukropie członków ekipy telewizyjnej. Popatrzyła na jednego z kamerzystów, który spokojnie dopija kawę z automatu. Obłoczki pary leniwie ulatywały z plastikowego kubka, przecząc tym samym temu całemu chaosowi. Ta para i ten mężczyzna były jak dwa elementy niepasujące do zbioru, w którym się znajdowały. Jedynie ta dwójka nie wrzała z pośpiechu, tylko cierpliwie czekała na to, co ma lada chwila nadejść.
Kobieta w beżowym żakiecie przyłożyła palec do ucha, dociskając mocniej słuchawkę. Wzrok utkwiła gdzieś w nieskończoności i słuchała poleceń z reżyserki. Na koniec przytaknęła i powiedziała do swych gości:
- Niech się państwo przygotują. Zaczynamy za około trzydzieści sekund.
Serce młodej dziewczyny zabiło mocniej z przejęcia. To był jej pierwszy raz przed kamerami i od razu była jednym z głównych gości. Za szklaną ścianą kabiny reżyserskiej, która znajdowała się z tyłu studia nad widownią, głównodowodzący powiedział coś do mikrofonu głosem słyszanym tylko przez szczęśliwych posiadaczy słuchawek. Równocześnie z ostatnim wypowiadanym słowem energicznie wskazał palcem prawej ręki na scenę, co było gestem, który nieodłącznie towarzyszył hasłu „wchodzimy”.
Wszelkie szmery ustały, ustępując miejsca dźwięcznemu głosowi prowadzącej.
- Dobry wieczór państwu. Nazywam się Danuta Kowalczyk. Witam państwa serdecznie i zapraszam na kolejny odcinek programu „Cuda Cywilizacji”. – Nad sceną zapaliły się tablice z napisem „aplauz” i widownia pokornie wykonała polecenie, obdarowując prowadzącą porcją braw. – Dziś tematem naszych rozmów będzie matematyka i to, jaki ma wpływ na nasze życie. Dowiemy się czy i w jakim kierunku rozwija się ta dziedzina nazywana królową nauk. Sprawdzimy też czy nasze dzieci będą się w przyszłości uczyć czegoś więcej niż tabliczka mnożenia, geometria, czy trygonometria. A moimi dzisiejszymi gośćmi są pan profesor Ryszard Idziński…
- Dobry wieczór państwu – wciął się starszy mężczyzna, przy czym delikatnie dygnął, co miało symbolizować ukłon.
- …wybitny matematyk, oraz pani doktor Dorota Chanasz, autorka kontrowersyjnej Teorii Przewidywalności Zdarzeń, nazywanej przez złośliwych Teorią Jasnowidztwa Matematycznego.
- Przyszła – rudowłosa wtrąciła nieśmiało.
- Słucham?
- Przyszła pani doktor – wyjaśniła.
- Ach, tak. Przepraszam. – Profesor, którego wyraźnie to rozbawiło, po raz kolejny pogładził swój zarost. – Czy zechciałaby pani pokrótce przedstawić nam treść swojej teorii?
Dorota poczuła się bardzo niepewnie i wystraszyła się, że jeśli spróbuje coś powiedzieć, z jej ust nie wydobędzie się żaden dźwięk, a jedynie skromna porcja ciepłego powietrza. Wszystkie oczy, zarówno widzów jak i kamer, były teraz skierowane na nią.
- Więc tak… - Jej głos delikatnie zadrżał. Przypomniała sobie, że wypowiedzi nie powinno się zaczynać od „więc”. Skarciła siebie za ten błąd i kontynuowała, z trudnością cedząc słowa, jakby miała problem z odnalezieniem ich w zakamarkach swej pamięci. – Uważam, że za pomocą matematycznych obliczeń możliwe jest dość precyzyjne określenie…
- Przewidzenie przyszłości? – przerwała jej siedząca obok brunetka.
- Chodzi mi raczej o przewidzenie skutków pewnych, określonych ingerencji w czasoprzestrzeń. – Zauważyła, że jaj głos nie tylko nie grzęźnie w gardle, ale również staje się z każdym słowem bardziej pewny i stanowczy.
- Co pan o tym sądzi, panie profesorze? – Beżowa dama tak nagle odwróciła głowę, że jej fryzura na moment wyrwała się z kajdan lakieru do włosów.
- To bardzo ciekawe stwierdzenia – zaczął, pogładziwszy wcześniej brodę – i bardzo odważne. Na pierwszy rzut oka jest to swego rodzaju rozwinięcie dość dobrze znanej na całym świecie teorii chaosu. – Swoje słowa akcentował dokładnie tak, jak w czasie wykładów na uczelni, dumnie i wyniośle. – Zakładając, że matematyka jest w stanie odegrać rolę takiego medium – tu zachichotał – to i tak nie ma na świecie na tyle potężnego komputera, by mógł on sprostać tym obliczeniom. Nawet superkomputer w Pentagonie, który jak wiadomo ma największą moc obliczeniową…
- Bo maszyna nie jest w stanie tego dokonać – wepchnęła się profesorowi w pół zdania, nie spodziewając się wcześniej po sobie, że może być zdolna do przerwania komuś z takim autorytetem. – A nawet jeśli kiedyś powstaną dostatecznie potężne procesory, to i tak na uzyskanie wyników będzie trzeba czekać bardzo długo. W skutek tego staną się one całkowicie bezużyteczne.
- Pani zdaniem, co może, bądź mogłoby sobie z tym poradzić? – Profesor ubiegł swym pytaniem prowadzącą.
- Ludzki mózg. – Ryszard Idziński zaśmiał się w głos, teatralnie odchylając głowę do tyłu. Mimo to, kontynuowała. – Przeciętny człowiek wykorzystuje zaledwie cząstkę potencjału swego umysłu. Gdyby udało się nam wykrzesać z niego więcej…
- Ogrom obliczeń dla czasoprzestrzeni o wymiarach centymetr na centymetr byłby nie do ogarnięcia, nawet dla największego matematycznego geniusza. Pani tymczasem śmie twierdzić, że człowiek byłby w stanie poradzić sobie z takimi samymi obliczeniami dla całego wszechświata, gdzie ilość zdarzeń i możliwości jest nieskończenie razy większa. To absurd!
- Mówiłam już, że uzyskane wyniki byłyby jedynie przybliżone do rzeczywistych i…
- To nic nie zmienia! – Oburzony zuchwałością dziewczyny, Ryszard Idziński podniósł głos.
Rozgorzała zacięta bitwa na argumenty, przerywana przez ciemnowłosą panią redaktor, która co jakiś czas przekazywała głos któremuś ze swych gości, tak by rozmowa miała jak najmniej chaotyczny przebieg. Mężczyzna atakował pytaniami dotyczącymi trudności interpretacji wyników, przeciwko którym Dorota mogła wystawić jedynie słabą tarczę z przypuszczeń i kolejnych teorii, które po chwili wydały się jej być mrzonkami naiwnej marzycielki.
Dorota dopiero po kilku dniach była w stanie spojrzeć na swoje odbicie w lustrze. Po dziś dzień pamięta, co w nim wtedy zobaczyła. Oczy miała podkrążone i opuchnięte od płaczu. Ich zieleń straciła na swej atrakcyjności. Włosy znajdowały się w stanie, który w najlepszym wypadku można było nazwać nieładem. Od wywiadu niewiele jadła, skutki czego zauważyła niemal od razu. To, co zobaczyła wtedy w lustrze, reprezentowało istny wrak człowieka.
Z domu wyszła dopiero, gdy głód zaczął stawać się nieznośny, a wnętrze lodówki świeciło pustymi półkami. Pamięta dokładnie, jak brudna i nieuczesana wyszła do sklepu w tamto czerwcowe przedpołudnie. Było ciepło, ale nie gorąco. Delikatny wietrzyk łagodził ataki promieni słonecznych. Szła nerwowo oglądając się na wszystkich. Spodziewała się dziwnych spojrzeń przechodniów, tajemniczych szeptów na jej temat, a może nawet wytykania palcami. Z niczym takim jednak się nie spotkała. Ludzie mijali ją obojętnie, tak jak zawsze, tak jak przed programem.
Zrobiła zakupy, wróciła do mieszkania i zjadła małe śniadanie. W czasie tego krótkiego spaceru nie wydarzyło się nic niezwykłego, ale mimo to podziałał on znacząco na jej stan ducha. Nabrała chęci. Chęci do działania. Z radością wzięła prysznic i założyła czyste ciuchy, choć jeszcze godzinę temu te czynności były dla niej kompletnie nieistotne i była gotowa obejść się bez nich.
Po wszystkim po raz kolejny spojrzała w lustro. Ku swemu zaskoczeniu przywitała czystą siebie niezwykle szczerym i promiennym uśmiechem. Już wtedy zrozumiała, co musi i co chce zrobić.
Od tamtej pory minęły dobre trzy lata. Od upokarzającej rozmowy w studiu upłynęło prawie dwadzieścia sześć tysięcy czterysta osiemdziesiąt trzy godziny. Trzydzieści siedem miesięcy ciężkiej pracy, udowadniania i obalania teorii oraz założeń.
Stojąc przed lustrem, uznała, że po tym wszystkim, co zrobiła i powiedziała, nie ma czego szukać na żadnym polskim uniwersytecie. Wygłaszając swoje herezje i podważając autorytet profesora Idzińskiego, musiała wywołać niemały skandal na uczelni. Nie chciała tam wracać i wysłuchiwać czyichkolwiek opinii na temat tego wydarzenia. W skutek tego nie zdobyła tytułu doktora, a środowisko matematyków szybko o niej zapomniało.
Ale ona nie zapomniała, w czym jest naprawdę dobra. Harowała jak wół, by opracować odpowiednią metodę przewidywania zdarzeń i wykonywała ćwiczenia mające a celu usprawnienie pracy jej mózgu.
Dziś część badawczą miała już za sobą i była niemal pewna, że osiągnęła swój cel. Wypracowała w sobie schemat postępowania przy obliczeniach. Bez zastosowania jakichkolwiek urządzeń była w stanie błyskawicznie wykonać działania, których ten nędzny profesorzyna nie potrafiłby nawet zrozumieć. Co do jednego staruszek jednak się nie mylił. Dorota nie wiedziała, jak ma interpretować otrzymane wyniki, ale sądziła, że część doświadczalna pomoże jej rozwiązać ten problem. A ta miała rozpocząć się jutro.
Ptaki pochowały się w konarach drzew i gąszczu parkowych krzewów, usiłując uchronić swoje wątłe i delikatne ciałka przed działaniem promieni słonecznych. Kryjówka ta jednak nie mogła ich ustrzec od dusznego, ciężkiego powietrza, w skutek czego tylko nieliczne z nich leniwie poćwierkiwały na gałęziach. Swoje trele wypowiadały niby z przymusu, z poczucia obowiązku. A każdy ich pisk i gwizd był jak kropla deszczu w tej upalnej ciszy.
Dorota rozgościła się na drewnianej, parkowej ławeczce ustawionej nieopodal jednej z najbardziej ruchliwych alejek. Usiadła na prawym jej brzegu, a po swojej lewej stronie położyła torebkę. Rano wmusiła w siebie śniadanie, by nie tracić później ani chwili na takie głupoty, jak jedzenie. Chciała jak najwięcej czasu poświęcić na badania. Wzięła ze sobą jedynie butelkę wody mineralnej. Kiedy o dziewiątej rano opuszczała swoje maleńkie mieszkanko, na dworze było już dwadzieścia pięć stopni Celsjusza. Do południa rozszaleje się prawdziwe piekło, a ona do konfrontacji z żywiołem miała tylko półtora litra wody.
Z początku czuła się nieswojo, tak jakby z daleka było widać, co kombinuje. Tak jakby każdy mógł się domyśleć, że prowadzi ona badania nad pewną rewolucyjną metodą, która, jak na razie, tylko rujnuje jej życie. Usiłowała przekonać samą siebie, że siedzenie na ławce w parku nie jest niczym podejrzanym, ale wszystkie argumenty zdawały się być zbyt słabe, by ją uspokoić.
Plan był prosty. Należało czekać aż wydarzy się coś niezbyt pospolitego, a potem szybko wykonać obliczenia i spróbować przewidzieć skutki zaobserwowanej sytuacji. Dorocie bardzo zależało, by było to coś niecodziennego. Konsekwencje zwykłych rzeczy byłyby zbyt proste do ustalenia, a ona chciała zdobyć niepodważalne dowody.
Pierwszy spacerowicz pojawił się dopiero po czterdziestu trzech minutach i pięćdziesięciu dwóch sekundach czekania, co można, w zasadzie, uznać za dość krótki czas, zwarzywszy na porę dnia i panujący upał.
Był to całkiem przystojny mężczyzna w stalowoszarym garniturze. W lewej dłoni dzierżył neseser. Zapewne idąc przez park skracał sobie drogę do pracy. Jakim jednak trzeba być masochistą, by się tak ubrać w taką pogodę? Ze skroni i czoła nieustannie spływały mu perełki potu, które ten nieustannie wycierał białą, jedwabną chusteczką. Mimo że zdecydowanie nie zaliczał się do grona ludzi starych, gdyż mógł mieć najwyżej czterdzieści lat, upał mocno dawał mu się we znaki. Oddychał ciężko, niemal sapał, jakby wcale nie szedł tylko biegł i to już od dobrych kilkuset metrów.
Gdy znajdował się w odległości kilkunastu metrów od Doroty, zauważyła ona, że właśnie nadarza się idealna okazja. W kierunku biznesmena spadał biały przedmiot. W czasie lotu rozciągnął się i wykonał salto, a następnie drugie i trzecie. Nie czekała ni chwili dłużej, zamknęła oczy i rozpoczęła obliczenia. W ułamku sekundy skończyła i spojrzała na swój obiekt. W tej chwili ptasie odchody rozbiły się o lewy bark mężczyzny. Dorota cichutko szepnęła kilka słów:
- k***a, chustka, k***a, śmietnik, plama, o ja pierdolę.
Były to słowa klucze, które według niej miały wiązać się z tym, co za chwilę nastąpi.
Elegant spojrzał na białą papkę na garniturze i zaklął:
- k***a.
Następnie jedwabną chusteczką spróbował zebrać nieczystości, ale tylko je rozmazał, powiększając szkodę.
- k***a! – zaklął ponownie, tym razem już głośniej.
Podszedł do kosza przy najbliższej ławeczce i wyrzucił zniszczoną chustkę. Jeszcze raz spojrzał na plamę i pokręcił głową w akcie rezygnacji.
Dorota nie mogła wyjść z podziwu. Błąd, jaki popełniła, był niewielki. Między rzeczywistością, a tym, co przewidziała była maleńka, kosmetyczna różnica. Nie spodziewała się aż takiej dokładności. Liczyła na nią, ale taka zbieżność wydawała jej się nieosiągalna.
Zapragnęła więcej. Miała do tego przejść później, ale nie mogła się już doczekać. Mało tego, wpadła na pewien szalony pomysł i chciała, by obiektem badań był nadal ten sam człowiek. Szybko przekształciła wzór tak, by możliwe było określenie, jaką ingerencję należy wykonać, by osiągnąć określony cel. Szybko, zanim odejdzie.
Skończyła. Dokonała obliczeń i według uzyskanych wyników uśmiechnęła się do obiektu, jak tylko ten spojrzał w jej stronę. Odwzajemnił uśmiech i podszedł do niej. Z bliska okazał się być jeszcze bardziej przystojny. Rozpoczęła się rozmowa. Taka, jak to zwykle bywa, gdy toczy się pomiędzy parą nieznajomych. Pełna niepotrzebnego, ale też niemożliwego do okiełznania skrępowania.
Starała się ważyć każde słowo i gest. Cały czas liczyła i robiła dokładnie to, co mówiły jej wyniki. Umówili się na kolację, w czasie której niedoszła pani doktor znów postępowała według na bieżąco wyliczanej przez siebie instrukcji.
Jej wysiłki opłaciły się, gdyż w pełni osiągnęła swój cel. Jeszcze tej nocy, lepka od własnego potu i parnego powietrza, leżąc pod nim wygięła się z rozkoszy w łuk, przyciskając swe biodra do jego i z trudem redukując krzyki do jęków i westchnień.
Obiekt opuścił jej mieszkanie około piątej nad ranem. Bez pożegnania. Udawała, że śpi, gdyż tak należało postąpić, by już nigdy go nie zobaczyć. Tak wynikało z obliczeń, a ona nie chciała się więcej z nim widzieć, mimo że w nocy…
To, do czego doprowadziła poprzedniego dnia, było w równym stopniu szalone, głupie i niesamowite. Było jej teraz wstyd, że dała się pomieść temu wariactwu i wykorzystała zdobyte umiejętności do osiągnięcia przyjemności.
To było tylko badanie – powtarzała sobie.
Skoro może sprawić, by ktoś zrobił czy powiedział coś konkretnego, to czemu nie miałby jej ten ktoś doprowadzić do…
To tylko badanie.
Na myśl o przeżytych chwilach na jej twarzy pojawił się błogi uśmiech.
- Uwielbiam badania – powiedziała do czterech ścian.
Kiedy pod prysznicem zmywała z siebie wczorajszy dzień, nie mogła przestać myśleć o możliwościach, jakie się przed nią rozciągały. Nie mogła przestać mnożyć opcji skorzystania za swego odkrycia. Pieniądze, mężczyźni, luksus i wszystko, czego tylko by zapragnęła. Wszystko było w zasięgu jej rąk. Ale po kilku minutach doszedł do głosu jej wstrętny i zawsze mający rację rozsadek. Nie mogła zwracać na siebie uwagi. Gdyby nagle, po trzech latach jej osoba wypłynęła na powierzchnię, ktoś mógłby ją w końcu powiązać z tym feralnym wywiadem. Wtedy wystarczyłoby dodać dwa do dwóch i jej sekret przestałby być sekretem. A ona nie chce się nim z nikim dzielić. Nie po tym jak ją potraktowano.
Zdrowy rozsądek w końcu ucichł, ale nie z braku argumentów. Ustąpił miejsca na mównicy komuś znacznie bardziej bezwzględnemu i nieokiełznanemu. Komuś, kto za nic miał jej pragnienia i potrzeby. Do głosu doszło sumienie.
Nie bądź samolubna – mówiło. – To nie po chrześcijańsku – powtarzało. – Ten dar, który sama sobie wręczyłaś, powinnaś wykorzystać do pomocy innym.
I tak w kółko i w kółko aż uległa.
Wyszła do sklepu, gdyż w lodówce znajdowało się głównie światło i powietrze przesiąknięte zapachem jedzenia, które do niedawna zalegało na szklanych półkach. Ten ranek też był upalny i parny. Na chodnikach było niewiele ludzi, a ulicami przejeżdżały samochody z pootwieranymi oknami.
Szła przygnębiona tym, że sumienie i zdrowy rozsądek mieli rację. Ich dwóch na nią jedną. Prosty rachunek. Nie miała szans. Postanowiła jednak pójść na ugodę. Będzie pomagać ludziom, ale nie zrezygnuje całkowicie z osiągania własnych korzyści. Postara się postępować jak najmniej samolubnie, ale raz na jakieś czas sprawi sobie mały prezencik za zasługi.
Po drugiej stronie ulicy doszło do jakiegoś zamieszania. Stojąca na przystanku autobusowym starsza kobieta, toczyła z młodym chłopakiem nierówną walkę o swą torebkę. Mimo krzyków i usilnych starań przegrała. Chłopak niemal natychmiast rzucił się do ucieczki, przyciskając obiema rękami łup do piersi. Podbiegł kilka metrów chodnikiem, a następnie skręcił na jezdnię, by przejść na drugą stronę gdzie nie było prawie nikogo.
Dorota zadziałała instynktownie. Tak błyskawicznie i sprawnie, że aż sama była w szoku. W ciągu jednej dziesiątej sekundy rozeznała się w sytuacji, dokonała obliczeń i podjęła działania. Z całej siły kopnęła w zawieszony na słupie oświetleniowym jasnozielony śmietnik opatrzony logiem Przedsiębiorstwa Oczyszczania Miasta. Kubeł zagrał jak blaszany dzwon, a stopa eksplodowała bólem, który zaparł jej dech. W tej chwili uciekający rozejrzał się w poszukiwaniu źródła dźwięku, w skutek czego nie zauważył nadjeżdżającego auta.
Granatowa Skoda, mimo usilnych starań jej kierowcy, z piskiem opon uderzyła w nieostrożnego przechodnia. Ponieważ prędkość nie była zbyt duża, chłopak doznał tylko drobnych obrażeń, głównie zadrapań, i teraz leżał na rozgrzanym asfalcie oszołomiony zderzeniem. Babcia podeszła do niego, wyrwała mu z ręki swoją własność i zamachnęła dwukrotnie, trafiając za każdym razem złodzieja w brzuch. Ten odruchowo odwrócił się twarzą do ziemi i usłyszał padające z ust rozwścieczonej staruszki słowa:
- I widzisz, gówniarzu! Pan Bóg cię ukarał!
Po czym jeszcze raz uderzyła go torebką i wróciła na przystanek.
Dorota poczuła wielką satysfakcję. Stała się bohaterką. Anonimową bohaterką. Nikt nigdy nie napisze o jej wyczynach artykułu. Nie będzie Supermanem, którego będą wypatrywać w przestworzach. Nikt nigdy nie pozna nawet jej imienia. Nikt nawet nie będzie podejrzewał, że pomoc otrzymał od człowieka, od rudej, zielonookiej dziewczyny.
Mimo bólu, pulsującego przy każdym stawianym kroku, z uśmiechem na twarzy ruszyła dalej. Teraz to zrozumiała. Teraz była tego pewna. Będzie pomagać ludziom.
żadna z kości śródstopia nie okazała się być na szczęście złamana czy nawet pęknięta i ból całkowicie ustąpił już po trzech dniach. Choć z początku paraliżował jej ruchy, nie zauważyła nawet, kiedy odszedł precz. Zrozumiał, że nikt go tam nie chce i po cichutku udał się gdzieś indziej, delikatnie zamykając za sobą drzwi, tak by nikt nie spostrzegł jego nagłej nieobecności.
Następne kilkadziesiąt dni było dla Doroty okresem pełnym sukcesów. Na samym początku bohaterskiej kariery zabrała się za udoskonalanie swojej metody. Zależało jej na tym, żeby móc przewidzieć nieco bardziej odległe skutki swych ingerencji. Miało to zapewnić większą skuteczność w zapobieganiu nieszczęściom.
Tylko w ciągu pierwszego miesiąca udało jej się pomóc kilkunastu osobom, w ty pięciu uratować życie. Były to dla niej osiągnięcia, z których była naprawdę dumna. Szybko pogodziła się z tym, że nikt nigdy jej nie podziękuje za pomoc. Wystarczyła jej satysfakcja z odnoszonych sukcesów i świadomość, że uratowała od śmierci bliską komuś osobę.
Utrzymywała się z drobnych wygranych w loteriach i był to jedyny powód, dla którego wykorzystywała swój, jak to określała, dar do własnych celów. Nie pracowała. Całymi dniami włóczyła się po mieście i w razie potrzeby interweniowała. Ludzie, nie świadomi, że mówią o niej, nazywali ją Szczęściem lub ślepym Trafem. Kiedy po raz pierwszy usłyszała o sobie w telewizji, a było to po uratowaniu pewnego małżeństwa przed śmiercią w wypadku drogowym, nie posiadała się ze szczęścia i dumy. Później pomogła jeszcze pewnemu starszemu panu i dwóm dziewczynkom. Czuła się jakby była sławna, choć nikt nie miał pojęcia, że chodziło właśnie o nią. Nikt nawet nie wiedział, że za sprawą cudownego ocalenia stał człowiek. Powszechnie uważano, że ci ludzie po prostu mieli szczęście.
Któregoś wieczora, zmęczona całodniowym spacerem w poszukiwaniu potrzebujących, zasiadła w fotelu przed telewizorem i włączyła go. Obrazem, jaki ukazał się na ekranie, była czołówka „Wiadomości”. Postanowiła zostawić odbiornik na tym kanale. Pierwszy reportaż niezwykle ją zaintrygował. Dotyczył trzęsienie ziemi gdzieś po drugiej stronie globu, w miejscu, którego nazwa była jej zupełnie obca.
Posypały się informacje o ofiarach, w tym pięciu śmiertelnych, i zniszczeniach, o wysłanej pomocy i wsparciu ze strony innych krajów. Dorocie od razu przyszło do głowy, ilu to ludziom mogłaby pomóc gdyby tam była. Zastanowiła się, czy mogłaby zapobiec trzęsieniu ziemi. Pewnie nie, ale przynajmniej mogłaby wpłynąć na jego skutki. Czy udałoby się jej pomóc ludziom na całym świecie? To możliwe. Będzie tylko musiała dopracować wzory, uzupełnić je o masę zmiennych i będzie mogła sprawować pieczę nad całą ludzkością.
Będę jak parasol na nieszczęścia – pomyślała i ta myśl zachwyciła ją niepomiernie.
Prace nad rozszerzeniem swego przedsięwzięcia postanowiła odłożyć na następny dzień. Teraz zmęczenie całkowicie blokowało jej umysł.
Sen nie przyszedł zbyt szybko. A kiedy już się zjawił, przyprowadził ze sobą nieproszonego gościa w postaci straszliwego spostrzeżenia.
Ocknęła się w środku nocy. Była cała lepka od własnego potu. Mimo pootwieranych na oścież okien, w sypialni było niemiłosiernie duszno. Na dworze nawet o tak późnej porze było około dwudziestu stopni Celsjusza. Niezwykle gęste powietrze wisiało nieruchomo jakby wiatr, mając już dość tej pogody, wziął sobie wolne. Nie można było nawet pomarzyć o najmniejszym przeciągu.
Dorota ciężko dysząc, szybko łapała powietrze. We śnie nawiedziła ją myśl, która wstrząsnęła nią dogłębnie i wyciągnęła w tę parną jawę, zmuszając do znoszenia kaprysów lipcowej nocy. Usiadła na wilgotnej od potu pościeli i zaczęła intensywnie myśleć. Skupiała się coraz bardziej i bardziej, ale nie mogła okiełznać chaosu, jaki narodził się w jej głowie.
- To działanie jest proste. To tylko dodawanie. Nawet dzieci w pierwszej klasie to potrafią – mówiła do samej siebie. – Uspokój się dziewczyno i dodaj w końcu te trzy cyfry.
Wreszcie udało jej się uzyskać wynik, ale z jakiegoś powodu nie była pewna, czy jest on prawidłowy. Spróbowała więc jeszcze raz, tym razem głośno wymawiając poszczególne składniki działania:
- Dwa plus jeden plus dwa. – Przymknęła oczy, zastanawiając się. – Pięć – powiedziała półszeptem.
Taka pozornie błaha rzecz, pozornie niewiele znacząca liczba, a sprawiła, że ona, dwudziestoośmioletnia kobieta, dała się wyprowadzić z równowagi. Wystraszona przez „piątkę”. Sęk w tym, że nie sama cyfra była przerażająca, tylko to, z czym się kojarzyła.
Dorota sięgnęła pamięcią do oglądanego przed kilkoma godzinami reportażu. Nie mogło być mowy o pomyłce. Nie mógł to też być zwykły przypadek. Korespondent mówił o pięciu ofiarach, które utraciły życie na skutek trzęsienie ziemi. Taką samą liczbę ludzi ona uratowała od śmierci. Małżeństwo, dziadek i para dziewczynek. Pięć. Dokładnie pięć.
Równowaga w przyrodzie musi być zachowana – pomyślała.
To by oznaczało, że gdzieś na świecie ucierpiało dokładnie tyle samo osób, ilu ona zdołała pomóc. Kogoś spotkało nieszczęście, bo ona postanowiła pobawić się ludzkim losem. Chciał zamiast Boga rozdawać karty. Jak mogła być tak zuchwała i uważać, że może decydować, kto na co zasługuje?
Po kilku chwilach dopadły ją szpony poczucia winy i żalu. Wytykała siebie, jakich szkód musiała dokonać przez swoją bezmyślność. Tysiące ludzi straciło dach nad głową tylko dla tego, że pewna idiotka chciała uratować życie komuś zupełnie jej obcemu.
Ułożyła się na boku z podkulonymi nogami, jak małe dziecko łkające ze strachu przed karą za stłuczoną szybę. Ofiary trzęsienia ziemi wcale nie musiały ucierpieć z jej winy. Ale była pewna, że gdzieś na planecie Ziemia ktoś stracił to, co ona dała komuś innemu. świat to jedno wielkie równanie, a ona naruszyła jedną z jego stron. Ale równość musi zaistnieć, więc wszechświat dokonał właściwych działań i…
I znów lewa strona zrównała się z prawą.
Po niemal godzinie leżakowania w tej samej pozycji Dorota uświadomiła sobie coś jeszcze. Leżąc, mimowolnie analizowała swoje wzory i obliczenia, i przekonała się, jaki błąd popełniła. Kiedy szukała, co należy zrobić, by coś innego się stało, nie wzięła pod uwagę tego, że jej czyn wywoła nie tylko te skutki, których oczekiwała. Zrozumiała to dopiero teraz. W skutek tego z jej winy mogło ucierpieć znacznie więcej ludzi niż początkowo sądziła.
Ta myśl ponownie wprawiła ją w przerażenie. Ale to nie było wszystko. Szybko przekonała się, że nie tylko zamierzone czynności mogą mieć nieobliczalne skutki. Wszystko, co cały czas robi, nawet coś tak niepozornego jak każdy jej wdech mogło niszczyć. Przez cały ten czas, przez całe swoje życie nie wiedziała, że bezustannie ingeruje i że największe katastrofy, które widział świat mogły być efektem jej kichnięcia bądź ziewnięcia.
Przekręciła się na drugi bok, ale szybko tego pożałowała. Kto tym razem ucierpiał? Ile osób zazna piekła za życie przez jej lekkomyślną zmianę pozycji?
Nie. Ona nie może tak żyć. Nie z tą świadomością. Takie brzemię jest dla niej za ciężkie. Czy możliwe byłoby istnienie bez ingerowania? Nie. Oczywiście, że nie. Samo to, że się jest wywołuje jeszcze większy chaos, nie trzeba nawet nic robić. Tak więc jedynym rozwiązaniem jest niebyt, śmierć.
Dorota westchnęła i zaraz tak bardzo zapragnęła cofnąć to westchnienie, że omal z bezsilności się nie rozpłakała. Udało jej się jednak powstrzymać łzę, która mogłaby…
Chciała z sobą skończyć. Bała się jednak, że zanim dotrze do przedmiotu, który będzie odpowiedni to tego przedsięwzięcia, zbyt wielu utraci szczęście bądź życie.
Leżała tak w na wpół katatonicznym stanie, pragnąc własnej śmierci, a jednocześnie nie mogąc jej dosięgnąć. Godziny mijały jej na rozmyślaniach. W końcu nawet głód czy pragnienie przestały znaczyć cokolwiek. Stopniowo z dnia na dzień stawała się coraz chudsza i bardziej wyschnięta. Zaczęła przypominać porytą zmarszczkami staruchę, a odleżyny doskwierały jej niemiłosiernie. Mimo to, nie drgnęła nawet o włos, bojąc się katastrof, jakie mogłaby wywołać.
Czuła zbliżający się koniec. Cieszyła się na tę chwilę. Zastanawiała się czy aby nie zwariowała. Wiedział, że tak. świadomość tego, co odkryła, nie mogła inaczej na nią wpłynąć. Ale prawdziwe szaleństwo było dopiero przed nią. A osiągnęła je na chwile przed śmiercią.
Ostatnie i najbardziej wstrząsające odkrycie w jej życiu zniszczyło podwaliny jej psychiki, miażdżąc wszelkie źródła i podpory zdrowego rozsądku. Zanim zwiędła, wypowiedziała to na głos, ale już nie zdążyła nacieszyć się żalem za ten błąd:
- Zrozumiałam to dopiero teraz. – Zabrzmiał w sypialni jej ochrypły, dawno nieużywany głos. - Brak ingerencji, to też ingerencja.