Przedstawiam tekst publikowany wcześniej jako fanfick (na innym forum), przerobiony na prozę własną. Będę wdzięczna za poświęcenie czasu na lekturę i krytykę.
Zawodowy sadysta
Przypuszczam, że urodziłam się bogiem. Przyszłam na świat poskręcana i wijąca się w zmysłach, nieskalana myślą i niedoświadczona pokusą. Nieziemsko i niepojęcie czysta dusza, wypluta wprost w plugastwo.Poniżyła mnie cielesność i stałam się człowiekiem. Z każdym kolejnym spazmem bólu i kroplą potu plamiącego biel na żółtawo bardziej ludzka. Ze wszystkimi tak było. Jednakowo.
Z każdym poniżeniem bliżej ziemi. Realniej.
Teraz skręcam się i ryję paznokciami twardy beton, brudząc krwią. Nie trwam jako bóg ani jako człowiek. Korzę się przed dręczycielem i beznamiętnie staję się zwierzęciem, poniżona o jeden raz za dużo. Skoro los tego pragnie.
Ból wypalał pod jej powiekami świetliste smugi o chorobliwych, nienaturalnych kolorach. Czuła fizyczną niemoc, czuła smak krwi w ustach i krew szumiącą w głowie, ale nie straciła jeszcze świadomości. Nie pozwalał jej na to. Za każdym razem, kiedy była już bliska zapadnięciu się w litościwą nicość, cucił ją za pomocą wody albo nagłych impulsów elektrycznych. Nie zadawał jej żadnych pytań. Beznamiętnie oznajmił, że przez piętnaście minut będzie cierpieć, a potem trafi do celi. I jeśli zrobi wszystko, co jej każe, już nigdy nie zazna bólu.
Ale teraz, przez piętnaście minut, ciągnących się przez wieczność, musi doświadczyć tego, co on może jej zrobić. Musi wiedzieć, czego może się spodziewać, jeśli on zechce ją w przyszłości ukarać. Tak powiedział.
***
Zimny beton odbija echo kroków Anthony‘ego Sannora. Urzędnik podąża szybkim tempem jednym z korytarzy Ministerium, gładząc w biegu skraj czarnej szaty. Przed pokojem przesłuchań czeka na niego chudy wyrostek wieku ledwo dwudziestu paru lat, poprawiający nerwowo okulary na nosie.— Dzień dobry, Dents — rzuca Anthony, ledwo zatrzymując na nim spojrzenie.
— Dzień dobry, sir — chłopak odpowiada natychmiast entuzjastycznym tonem.
Urzędnik z cichym westchnieniem wchodzi do sali przesłuchań. Oskarżony mężczyzna już na niego czeka, przykuty kajdanami do solidnego, drewnianego krzesła. Toczy wokół nieprzytomnym wzrokiem szarych oczu, pod którymi rysują się chorobliwe cienie. Twarz drażni mu kilkudniowy zarost, a kosmyki ciemnych, zapuszczonych włosów wsuwają się pod powieki i przyklejają się do spoconego czoła. Anthony Sannor i Jonathan Dents zajmują niespiesznie swoje miejsca. Ten drugi wyciąga pergamin, głaszcze go pieszczotliwie i ustawia obok kałamarz oraz gęsie pióro.
— Rozpoczynam rozprawę. Nazywam się Anthony Sannor i poprowadzę przesłuchanie w obecności notariusza Jonathana Dentsa. Dziś jest dwudziesty… — Głos urzędnika ginie na chwilę w nagłym wybuchu szlochu oskarżonego. — dziewiątego roku. W imieniu Wielkiej Rady oskarżam obecnego w sali Dominica Garmotha o morderstwo ze szczególnym okrucieństwem popełnione na wojaku Louisie Novaku, służbę w organizacji “Kundli“, uznanej za nielegalną i naruszającą prawa naszego społeczeństwa oraz torturowanie ludzi. Wyżej wymienionych czynów oskarżony miał się dopuścić w czasie Małej Wojny. Czy oskarżony przyznaje się do winy?
— Nie — przeczy natychmiast mężczyzna, zachłysnąwszy się szlochem.
— Do wszystkich absolutnie czy może wybiórczo? — urzędnik niemal drwi.
— Jestem kundlem i torturowałem ludzi.
— Oskarżony chce powiedzieć, że nie zabił Louisa Novaka?
— Zabiłem, ale…
— Nie ze szczególnym okrucieństwem? — Urzędnik podnosi brwi. — Ciało znaleziono z odciętymi stopami, zerwanymi paznokciami u obu dłoni, igłami wbitymi w koniuszki palców…
— Wiem — bełkocze oskarżony, zaciskając powieki. — Wiem, w jakim stanie był… było ciało.
— Stwierdzono, że wojak zmarł w skutek skręcenia karku — kontynuuje Anthony, oszczędzając opisu zwłok. — Ale wszelkie szkody i obrażenia odniósł przedśmiertnie.
— Musicie… musicie wziąć pod uwagę okoliczności…
— Okoliczności? — Wpatruje się w oskarżonego wyczekująco.
— Byłem odurzony…
— Wnosi oskarżony o domniemanie wystąpienia magii? Co tym razem? Klątwa? Oskarżony zdaje sobie sprawę, że magia jest wymysłem nie najlepszych w swoim fachu prawników?
— Nie klątwa — zaprzecza mężczyzna. — Wila. Spotkałem wilę.
***
Drewniane ławy i krzesła tłoczyły się pod niską powałą piwnicy. Połyskiwały żelazne wykończenia skórzanych pasów i kajdany. Lśniło srebro w oczodołach wężowego łba, służącego jako klamka przy hebanowych drzwiach, prowadzących do ciasnej klatki schodowej, z której można było dostać się na górę, do przestronnej i eleganckiej rezydencji Starego Kundla.Na stole, przy cementowej ścianie naprzeciw wejścia, spoczywały narzędzia, wszystkie czyste i ułożone w niepokojąco pedantyczny sposób. W wilgotnym powietrzu zalegał zapach mokrego betonu i metaliczna, drażniąca zmysły woń krwi. Wszędzie kładły się długie, drżące cienie. Przytłoczone ciężkim, kamiennym sufitem pomieszczenie marszczyło się w świetle płonących pochodni i świec. Widma ognia pełzły po żelaznej, lekko powyginanej powierzchni dwojga mocnych, szpetnych drzwi, różniących się zupełnie od eleganckiego, hebanowego wejścia zwieńczonego pobłyskującą głową gada.
Pierwsze z nich prowadziły do ciasnego, chłodnego pomieszczenia, otoczonego takimi samymi, betonowymi ścianami i niskim sufitem. Wciśnięte w róg izby stało proste biurko, a wokół pochylały się regały z szufladami, wypełnionymi pożółkłymi od wilgoci dokumentami. Na metalowym, zimnym krześle siedział prosto szczupły mężczyzna o pociągłej twarzy. Czytał książkę oprawioną w czarną skórę, trzymając prawą dłoń w pobliżu smukłego sztyletu, leżącego na blacie.
Kiedy usłyszał ciche pukanie, wstał z miejsca, dość szybko, choć spokojnie, i chwycił delikatnie pobłyskującą w półmroku broń. Wygładził niespiesznie kołnierz czarnej koszuli i ruszył ku drzwiom.
***
Jacob Croven, barczysty, wysoki blondyn, oddychał chciwie i głęboko. Za drzwiami czekał na niego drażniący smród krwi, toteż korzystał z ostatnich chwil na klatce schodowej. Czarne, finezyjnie wycięte stopnie, ozdobione lśniącą poręczą wijącą się wzdłuż nich gadzim kształtem, prowadziły tu już wyłącznie w górę. Jedyną alternatywą pozostawało hebanowe wejście do piwnicy, w której królował Dominic. Drzwi uchyliły się powoli, bezgłośnie, ukazując pociągłą i opanowaną twarz kundla. Gospodarz, pogrążony w milczeniu, patrzył wyczekująco na Crovena, toteż ten zdecydował się wreszcie na pierwsze słowa:
— Dominic. Witaj. Możemy zacząć?
— Oczywiście. Proszę.
Dominic przepuścił gościa, zaryglował drzwi i ruszył w głąb pomieszczenia. Croven marszczył się i wykrzywiał, kiedy za nim szedł, a potem przyglądał się, jak ten wyćwiczonymi, machinalnymi ruchami zapinał biały kombinezon z delikatnej tkaniny i naciągał sięgające łokci rękawice. Żelazisty odór krwi, wszechobecny w piwnicy, drażnił zmysły, uderzał do głowy i targał sercem, wzbudzając niepokój, a Dominic z niewzruszonym, stężałym skupieniem na bladej twarzy poruszał długimi palcami dłoni, by dopasować ciągliwy materiał do skóry.
— Życzysz sobie iść ze mną po obiekt czy poczekać tutaj? — zapytał w końcu.
— Pójdę — bąknął Croven, ściskając mocniej trzymane w ręku notatki.
Szli wąskim korytarzem, jeden za drugim. Równym, miarowym krokiem. Czerwone poblaski pochodni pełgały po ich sylwetkach i malowały ruchliwe cienie na twarzach. Croven tarł co rusz lewym rękawem o betonową ścianę. Wolał trzymać się z daleka od mijanych krat, trwających nieruchomo w niewielkich odstępach od siebie, pionowych, zimnych i niezmiennych. Widział kryjące się w ciemności cel szare, milczące sylwetki. Żadna z nich się nie poruszała. Nikt nie krzyczał, nikt nie jęczał. Nikt nie wyciągał doń dłoni żebrzących o życie, nie chwytał metalowych krat, nie pluł i nie szczerzył zębów w zwierzęcych odruchach.
Loch zawiesił się w ciszy, pełnej panicznego strachu myszy zagonionej do kąta, której jedynym ruchem i odgłosem jest bicie serca ciskającego się panicznie w piersi. Najgorsze było to, że popłoch ów jął się udzielać także Croven’owi. Oddychał płytko. Goniąc spojrzeniem po kątach, próbował zaczepić myśli o coś konkretnego, by nie pierzchły w mroczne zakamarki zaszczutej wyobraźni.
— Mówi się, że masz tu wilę — rzucił do Dominica, przypomniawszy sobie plotki krążące wśród kundli.
— Mnóstwo się mówi. Niestety.
— Masz?
— Mam — przyznał Dominic beznamiętnie. — Jest w szóstej celi. Złapali ją razem z tym wojakiem, którego masz przesłuchać. Pracuje dla Ministerium.
— Pokażesz mi? — zapytał z nadzieją Croven. — Nigdy nie widziałem, a słyszałem, że dech zapiera.
— Nie pokażę.
— Bo…?
— Bo to mój loch, moja cela i mój więzień. — Kundel uśmiechnął się przez ramię, ale jego oczy pozostawały zimne, a wejrzenie czujne.
Croven się nie odezwał, w milczeniu obserwując, jak tamten przekręca klucz w zamku ósmej celi, a potem wyprowadza z niej chudego, trzęsącego się mężczyznę. Kiedy wracali, ciągnąc jeńca za smukły łańcuch z drobnymi ogniwami, podjął temat jeszcze raz.
— I nie przekonam cię? — Rzucił przeciągłe spojrzenie na skuloną w ciemności postać w celi szóstej, zakutą w metalową maskę.
— Nie.
— A gdybym…
— Posłuchaj. — Dominic się odwrócił i wbił weń niewzruszony wzrok. — Wiesz, kto ją złapał?
— Noah. Podobno.
— I ja się teraz ma? Noah?
— Nie widziałem go ostatnio.
— Bo nie żyje. Stary się nim zajął po tym, jak próbował uwolnić wilę z lochu.
— Uwolnić? Po co?
— Nie wiadomo — burknął Dominic. — Był obłąkany, kiedy Stary Kundel go złapał. Wile parają się czarną magią, omamiają i odurzają. Dlatego mam rozkaz, by nikogo już do niej nie dopuszczać.
— Masz rozkaz — powtórzył Croven prześmiewczo. — A nie boisz się, że sam zostaniesz odurzony?
— Założono jej maskę. To nieco tłumi jej zdolności. Po pierwsze, pochłania energię magiczną, a po drugie zakrywa jej twarz, co, jak podobno mówią, dech zapiera.
***
— Nonsens — osądza Anthony, uśmiechając się pobłażliwie. — Ministerium nigdy nie zatrudniało żadnych podejrzanych stworzeń. Unikamy mutantów genetycznych. Współpraca z istotami wątpliwego pochodzenia byłaby zbyt ryzykowna. Groziłaby pogwałceniem praw człowieka, które przecież obowiązują nas nie tylko w czasie pokoju. Poza tym, legendy opiewające wile są moim skromnym zdaniem dość… przesadzone.— Ale… — oskarżony jąka się, zdjęty nagłym lękiem. — Miałem dowody… zeznania, wywiad… Ona pracowała dla was! — Jego oczy powiększają się nagle, a twarz tężeje ze strachu. — Nie! Nie możecie się tego wyprzeć! Nie! Proszę! Ona… ona naprawdę… Nie wymażecie wszystkich swoich błędów, nie możecie!
— Proszę wrócić do historii — upomina urzędnik, zerkając kątem oka na notariusza. — Być może fakt, że oskarżony został odurzony rzekomo magicznie, przez podającą się za wojaczkę wilę, zostanie uznany za okoliczność łagodzącą. Proszę kontynuować.
***
Kucała nisko przy ziemi, tkwiąc beznamiętnym wejrzeniem w jednym punkcie mdłej, szarawej ciemności. Czuła zimno bijące od betonu i odór stęchłej wilgoci. Niepokój, którego doznawała pozornie zmysłowo, napinał mięśnie, gotował do skoku. Przechyliła nieznacznie głowę, a jej uszy drżały mimowolnymi, szarpanymi ruchami.Złowiła brzdęk stalowych narzędzi, szmer podeszew i błagalny krzyk dławiony miękką tkaniną.
— Nie użyję narzędzi, jeśli nie okaże się to niezbędne. — Dotarł do niej spokojny, wyraźny głos Dominica. — Teraz wyjmę knebel. Krzyk nic ci nie da. Piwnica jest zabezpieczona. Oszczędź swoje gardło i nasz słuch. Chcę, aby jedynymi dźwiękami wydobywającymi się z twoich ust były odpowiedzi na pytania mojego znajomego. Zrozumiałeś?
Szelest.
Świst towarzyszący chciwemu łykaniu powietrza.
— Proszę zaczynać. — Głos nieskażony emocją. Dominic.
— Nazywasz się Louis Novak, pracujesz w Ministerium. Zgadza się? — Wyuczone albo przeczytane, ale drżące pytanie. Człowiek nazywany Crovenem.
— Tak. — Jęk. Louis Novak.
— Należysz też do Kręgu Czystych, którego założycielem jest Charlie Hound?
— Tak. — Już nie jęk. Bełkot przepełniony smutkiem.
— Czy te dwie organizacje ze sobą współpracują?
— Tak. Nie. Nie, nie do końca. Ministerium nie wie o wszystkich poczynaniach członków Kręgu. Na rozkaz… na rozkaz Hounda pilnujemy ważnych person, na wypadek gdyby byli p—pod wpływem kundli. — Niemal potykające się o siebie słowa.
— Jesteś wysoko w hierarchii Kręgu?
— Nie. Nie bardzo. Nie kontaktuję się nawet z Houndem. Dostaję rozkazy od Arthura Dane‘a.
— Jaki jest adres głównej siedziby Kręgu?
Milczenie. Cisza śmierdząca ogromnym przestrachem. Poprzedzająca słowa, które w tej sytuacji nie wróżą Novakowi niczego dobrego.
— Nie wiem. Nikt tego nie wie. Naprawdę! — Ostatnie słowo wykrzyczane, bełkotliwe, zagłuszone przez paniczny lęk. Kaszel. Odgłos dławienia się emocjami. Dławienia się słowami. — Przysięgam! Adres jest pilnie strzeżony! Ja nie…
— Podasz mi teraz nazwiska członków Kręgu. Wszystkich, których znasz albo o których słyszałeś. — Pełen napięcia głos. — Powoli. Mam zamiar notować.
— Charlie Hound. Arthur Dane.
— Kpisz ze mnie?
— Nie. — Jęk. — Nie.
— Te nazwiska. — Syk. — Słyszałem setki razy.
— Tak, tak, oczywiście… już. Mike Loop, bracia Ground, Patrick Laster…
— Tracę cierpliwość, Louis.
— Nikogo innego nie znam! Przysięgam.
— Dominic?
— Do usług. — Znów beznamiętny ton kundla.
Monyet skrzywiła się pod maską. Powietrze wibrowało krzykiem Louisa przez długi czas, zanim krzyk ów zamienił się w żałosny jęk, a potem bełkotliwą litanię o litość.
— Nazwiska?
— Oscar Camully. — Wilę poruszył smutek w głosie przesłuchiwanego. Kipiąca wstydem rezygnacja. — Joseph Cakour, Franceska Pabey, Daniel O’Brian.
***
— Odrażające. — Urzędnik krzywi się ze wstrętem. — Oskarżony jest mistrzem tortur. I ja mam być skłonny do potraktowania go łagodnie, ze względu na rzekomą wilę i jej magię?— Nie ma wojny, która by nie wymagała tortur — stwierdza cicho kundel. — A komu przypadnie ten obowiązek... komuś musi przypaść.
***
Drzwi za Crovenem zamknęły się bezgłośnie. Dominic wystudiowanymi, powolnymi ruchami zdjął zakrwawione rękawice i wrzucił je do stalowego pojemnika przy stole.Wokół unosił się odór świeżej krwi, żelazisty i drażniący nozdrza. Dominic przypuszczał czasami, że zapach ten porusza czymś w jego duszy, działa na niego w intrygujący, pierwotny sposób. Budził w nim uczucia, które trudno było nazwać, choć chłodny umysł podpowiadał jednym słowem: wstręt.
Bo cóż innego może wywoływać odór śmierci, bólu i tortur u normalnego człowieka?
Dominic uważał się za normalnego człowieka. Mimo wszystko. Mimo że był mistrzem w swoim fachu, a fach jego był niezbyt moralny i zupełnie nieetyczny. Czuł, że może nazywać i postrzegać się jako postać zupełnie ludzką i nieodchyloną, ponieważ nie czerpał przyjemności z tego, co robił, a zapach krwi budził w nim tylko i wyłącznie wstręt.
W każdym razie dopóty, dopóki nie czerpał przyjemności z tego, co robił, a zapach krwi budził w nim tylko i wyłącznie wstręt.
Wstręt. To za jego sprawą serce wyrywało mu się z piersi w odrażająco pierwotny i irracjonalny sposób. Niezaprzeczalnie.
Odpiął powoli guziki białego kaftana i ściągnął go, by podążył w ślad za rękawicami. Odetchnął głęboko, ignorując fetor tortur. Ruszył niespiesznym krokiem ku drzwiom i zamknął się w ciasnym pokoju, otoczony pochylonymi nad sobą regałami, za metalowym, kołyszącym się na nierównych nogach biurkiem.
Szuflada skrzypnęła cicho. Zalśniła zakrętka obitej skórą piersiówki. Dominic pociągnął dwa długie łyki. Tylko tyle, by uspokoić nerwy i zatrzymać stężały spokój na twarzy.
***
— Jutro przyjdzie moja znajoma, by cię przesłuchać. Ma tylko kilka pytań. Jeśli na nie odpowiesz, nie będziemy musieli powtarzać tego wszystkiego jeszcze raz. Nie będę musiał robić tego, co zrobiłem, gdy cię przywieźli. Zrozumiałaś? — Mówił tym samym, stonowanym i beznamiętnym głosem, jakim przemawiał do Louisa.Kiwnęła głową.
— Mowę ci odjęło? — spytał, z ledwo wyczuwalnym zdenerwowaniem, nie zaszczycając jej spojrzeniem.
Wyniósł wiadro z nieczystościami, a teraz zamiatał celę, podczas gdy ona kucała w kącie, napięta i czujna. Wodziła za nim uważnym wzrokiem, obserwowała, jak się porusza. Niespiesznie. Wystudiowanie. Nie był spięty, ale nie pozwalał sobie na żaden chaotyczny ruch, a jego dłoń o długich palcach utrzymywała się w pobliżu sztyletu zatkniętego za pas. Nie patrzył na nią, ale czuła, że znajduje się w polu jego widzenia, majaczy, obserwowana kątem oka.
— Zrozumiałam.
Drgnął ledwo zauważalnie i podniósł na nią wzrok. Popatrzył uważnie, a ona mogła w końcu przyjrzeć się jemu. Przestudiowała dokładnie jego ciemne, szerokie brwi, wąskie wargi, silnie zarysowaną szczękę i gładkie policzki. Z zimnego spojrzenia szarych oczu i pociągłej twarzy nieskażonej emocją niewiele mogła odczytać. Wyczuwała ludzi instynktownie, jak zwierzę, ale człowiek kierujący się chłodną myślą potrafił być niebezpiecznie nieprzewidywalny.
— Doskonale. — Jego głos szarpnął lekko, dręczony nagłą chrypą. Przechylił lekko głowę, jakby się nad czymś zastanawiając, a czujne wejrzenie jego oczu zmętniało jakby odrobinę. Kiedy wychodził, zatrzasnął kratę, ale nie przekręcił klucza. Najwyraźniej zapomniał, w zamyśleniu i roztargnieniu.
Monyet uśmiechnęła się pod żelazną maską.
***
Pchnęła powoli ciężką kratę, z rwącym sercem i wytężonym słuchem. Kiedy skrzydło bez skrzypnięcia odsunęło się na szerokość jej głowy, ostrożnie i cicho odetchnęła z ulgą.W lochu panowało pełne napięcia milczenie, przerywane odgłosami mimowolnie wydawanymi przez upodlonych więźniów. Syki, charczenie, jęki. Monyet słyszała wyraźnie znajomy, chrapliwy oddech. Oddech mężczyzny, który spał teraz w celi ósmej, dręczony bólem i wyrzutami sumienia. Mężczyzny z czarnymi włosami często spiętymi w kucyk. Mężczyzny o piwnych, mądrych oczach i prześmiewczym grymasie pałętającym się po twarzy. Mężczyzny, któremu zaufała, a który odwrócił się od niej i beznamiętnie porzucił. Oddech Louisa Novaka.
Monyet przeszła ostrożnie przez uchyloną kratę i zbliżyła się do wejścia do pomieszczenia tortur. Dominic pozostawił je otwarte, jak zawsze, by później nie mozolić się z nimi w drodze powrotnej, z zamęczonym więźniem słaniającym się na nogach.
Kundel stał zwrócony do niej bokiem, widziała, jak światło pochodni drga wokół jego profilu, wysokiego czoła, orlego nosa i wyraźnie zaznaczonych brwi. Obok niego, przykuty do pochylonego pod skosem blatu półleżał więzień, a o krok dalej stał nieznany Monyet mężczyzna. Trzymał w ręku notatki, tak jak poprzedni gość Dominica. Wiedziała, że ma w nich zapisane pytania, na które musi zdobyć odpowiedź. Wiedziała, że jutro przyjdzie ktoś, kto będzie ściskał w dłoni dokumenty z pytaniami do niej samej.
Dominic obracał w dłoni długą igłę, przyglądając się widmom ognia pełgającym na cienkim narzędziu. Swoimi powolnymi, spokojnymi manewrami napawał przestrachem. Czekanie na jego następne posunięcie paraliżowało mężczyznę przykutego do blatu i zdawało się, że męczyło go bardziej, niźli sam ból, którego miał zaraz doświadczyć.
***
Dominic zdjął rękawice. Wyrzucił je. Odpiął maleńkie guziki kaftana. Zdjął odzienie. Wyrzucił. Umył dłonie w stalowej umywalce. Popatrzył krytycznie na ciemną plamę na betonowej podłodze. Westchnął. I ruszył do korytarza z celami. Dostrzegł ją od razu. Nie próbowała się ukryć. Stała tuż przy ścianie, a metalowa maska zasłaniająca jej twarz lśniła lekko.— Co tu robisz? — syknął, celując w jej pierś krótkim sztyletem.
— Nie zamknąłeś celi — odparła cicho. Wciskała się plecami w beton, jakby chciała przeniknąć przez ścianę. — Usłyszałam hałas i postanowiłam zerknąć.
— Zerknąć?
— Popatrzeć.
— Popatrzeć? — Dominic potrząsnął lekko głową. — To tortury, dziewucho. Jutro ciebie to czeka. Nie ma w tym nic, na co warto byłoby popatrzeć. Odsuń się od ściany. Ręce na widoku. Tak. I rusz się, do celi.
— Nie patrzyłam na tortury. — Jej szept popełzł po plecach mężczyzny i postawił włoski na karku. — Tylko na torturującego.
— Milcz. I pospiesz się. — Mijali dopiero trzecią celę.
— Ludzie czują przeróżne rzeczy, patrząc na okrucieństwo — kontynuowała niewzruszona. — Niektórzy odrazę. Inni strach. Pogardę. Czasami wstręt, albo gniew. Co ty czujesz, zadając ból? — Odwróciła się na pięcie i ostatnie słowa wydyszała mu w twarz. Widział swoje koślawe odbicie na profilowanej powierzchni maski.
— Nie skupiam się na okrucieństwie i bólu, tylko na wyciąganiu informacji — odparł chłodno i pchnął ją lekko, tak, że znalazła się w końcu w swojej celi.
— Masz rację. — Pokręciła głową na boki, jak kot. — Starasz się myśleć o suchych faktach, bo kiedy zaczynasz podchodzić emocjonalnie do bólu tych ludzi, to, co czujesz, przeraża cię.
Stał nieruchomo i z obojętnym obliczem patrzył na drobną, kruchą postać. Nigdy nie wdawał się w dyskusje ze swoimi obiektami. Wiele z nich próbowała podejść go od najróżniejszych stron, więc rozsądniej było milczeć. Najrozsądniej zaś było w ogóle nie słuchać, nie zwracać uwagi. Odejść. Ale na to z jakiegoś powodu nie mógł się zdobyć.
— Widziałam cię — oznajmiła z tryumfem Monyet. — Widziałam twoją zaciśniętą szczękę. Twoje drgające nozdrza. Twoje głodne oczy.
— Dlaczego nie dasz upustu emocjom? — szepnęła, z twarzą tuż przy jego twarzy. — Dlaczego nie sięgniesz po to, czego pragniesz? Zasługujesz na to. Bezsprzecznie.
— Dość — warknął.
Kiedy wychodził, dwa razy sprawdził, czy cela szósta jest zamknięta na klucz.
***
Drobny druk drgał i mętniał, a myśli uparcie błądziły i raz za razem odrywały się od treści lektury. Dominic marszczył z irytacją ciemne brwi i krzywił się z niesmakiem, aż wreszcie odrzucił gwałtownie księgę oprawioną skórą. Zatrzeszczało nieprzyjemnie, kiedy sunęła po gładkim blacie biurka.— Jakby tak... — szept mężczyzny rozszedł się po ciasnym pokoju. — Nie...
Dominic oblizał nerwowo wąskie wargi i zakołysał lekko na krześle.
Jakby tak dać myślom zupełną swobodę? Dokąd można byłoby dojść, nie pilnując żądz i fantazji?
Czy natknąłby się w końcu na jakąś granicę, czy też jedynymi granicami są te wyznaczane przez niego samego? Gdzie się znajdzie, jeżeli teraz przestanie myśleć trzeźwo, jeśli zacznie działać jak zwierzę, kierowany najwstrętniejszymi zachciankami?
Nikt go nie widzi. Nikt nie osądzi. Nikt się nie dowie. Wstyd nie istnieje, jeżeli nie ma się przed kim wstydzić.
— Bzdety — warknął raptem. — Bzdury. Głupota. Za mało tu świeżego powietrza.
Pochylił się, by sięgnąć po książkę, która, rzucona gwałtownym ruchem, znalazła się niemal na skraju biurka. Powędrował jeszcze machinalnie dłonią do tylnej kieszeni i uspokoił się, czując pod palcami zimną stal. Irracjonalnie przerwana lektura zajęła go na nowo.
Gdzieś na pewno jest granica. Czyn, którego po prostu nie można popełnić. Żądza tak ohydna, że sama myśl o jej zaspokojeniu napawa nieznośnym wstrętem do samego siebie.
Tak. Tkwi w duszy, nienaruszalna i wyraźna. Nawet jeśli ktoś poddałby się na chwilę chorobliwym, wszawym szeptom dyszącym o wymyślnych doznaniach, nie będzie stracony. Dzięki owej granicy. Więc, teoretycznie rzecz biorąc, można na krótko zaprzestać chłodnych, przemyślanych czynów i pozwolić myślom ulecieć swobodnie. To jeszcze nic złego. To jeszcze nie zatracenie.
Nawet, jeżeli miejsca, do których myśli uparcie lgną, napawają cnotliwym niepokojem.
Dlaczego by nie zastanowić się przez chwilę nad zapachem krwi? Umysł podpowiadał, że jest wstrętny, ale odór wciąż pozostawał gdzieś na granicy świadomości, irytując niedopowiedzeniami. Bo wstręt nie był jedynym, co Dominic czuł, kiedy żelazisty fetor wypełniał jego płuca. Posoka budziła w nim chorobliwą fascynację. I gdy myśli jego ulatywały swobodnie, drążąc w tejże fascynacji, podsuwały pomysły nieograniczone nakazami etyki...
Normalnym odruchem w obliczu fascynacji jest chciwe chwytanie. Zachłyśnięcie.
Jak zachłysnąć się krwią? Jak chwycić więcej bólu ofiar, ich strachu i władzy, jaką dają stalowe narzędzia? Dominic musiał przyznać, w czasie tortur można było znaleźć się na granicy zwyczajnego pojmowania, codziennej świadomości. Czuło się coś...
I tylko chłodny umysł trzymał z dala od szaleństwa. Dusza i ciało mieszały się w szaleństwie, pieniły, jak wzburzona woda o niewyobrażalnej sile. Gotowe zniszczyć wszystko, co stało na drodze do spełnienia czystych, nieograniczonych pragnień, powstrzymywane tylko jedną barierą. Barierą, którą tak łatwo przekroczyć - wystarczy zacząć myśleć o tym, co jest w stanie się zrobić.
Owa bariera tkwiła niemal namacalnie w umyśle Dominica, jak wielka tama naprzeciw wzburzonej wody. Trwała dopóty, dopóki mężczyzna trzymał w jarzmach swoje chorobliwe myśli.
Fascynacja. Była jeszcze jedna. Tkwiąca w myślach, jak drzazga w ciele, drażniąca i przypominająca o sobie co chwilę. Wila. Mówi się, że każdy głupiec zakochuje się w wilach. Że omamiają mężczyzn ciemną magią. Ale jakie to ma znaczenie? Jeśli on jej pragnie, to dlaczego ma z niej zrezygnować? Dla dumy?
Być kolejnym głupcem i podążyć za żądzą, czy pozostać przy zdrowych zmysłach i po raz kolejny zrezygnować z zaspokojenia pragnienia?
Dlaczego by nie poddać się aktualnym pożądaniom? W końcu, czymże jest życie, jeśli ma je spędzić w wilgotnej piwnicy, przesłuchując wrogów Starego Kundla? Dlaczego warto żyć, jeśli nie dla tych chwil, kiedy spełniamy swoją wolę? Czystą wolę, nieskażoną myślową analizą i niezakutą w moralne kajdany. Kto mu zabroni?
Ciemny druk zamajaczył mu przed oczami, przypominając o obecności księgi. Mężczyzna poczuł, jak bardzo zaschło mu w gardle. Po raz wtóry odłożył lekturę, teraz jednak powoli i spokojnie. Wstał i wygładził koszulę na torsie.
***
Kiedy przez metalowe, zimne kraty przyglądał się, jak ona śpi, był już niemal pewien. Miała rację. Należy spróbować kierowania się zmysłami i czuciem, na chwilę zapominając o rozsądku. Zobaczy się, co z tego wyjdzie.***
— Opowiem panu historię — mówi raptem oskarżony. Anthony mruży podejrzliwie powieki. Nie podoba mu się forma, jaką zaczyna przybierać przesłuchanie. — W pewnym kraju ludność nawiedziła straszliwa powódź. Panował głód i ubóstwo. Żył tam w tym czasie mężczyzna, razem z wiernym psem i tresowaną małpą.
Anthony parska cichutko, ale oskarżony niewzruszenie kontynuuje.
— Ta trójka przeżyła trudny okres, bo jedno z nich wykarmiło pozostałe. Domyśla się pan, które?
— Ja nie mam w zwyczaju się domyślać, proszę oskarżonego. W mojej profesji mogłoby to zostać niepozytywnie odebrane.
— Małpa — odpowiada za niego kundel. — Widzi pan, pies nie jest za bystrym stworzeniem. Nie chodzi po dachach, nie włamuje do mieszkań.
Milczą przez chwilę. Słychać skrobanie gęsiego pióra.
— Człowiek z kolei jest ograniczony przez pobudki moralne. Nie wyrwie jedzenia z rąk dwuletniego dziecka, chorej kobiety czy niedołężnego starca.
— A małpa?
— Małpa to bestia cholernie sprytna, a do tego zupełnie pozbawiona współczucia, ludzkich odruchów. Granic. Jak człowiek, który stał się zwierzęciem.
— Kapucynki wyglądają ładnie — wtrąca Jonathan znad okularów.
— Tak — warczy oskarżony. — Wile także.
***
— Zdejmij jej maskę. Monyet leżała na nachylonym pod skosem blacie, ze szczupłymi nadgarstkami uwięzionymi w metalowych szczękach kajdan. Wodziła czujnym, lękliwym wzrokiem od Dominica, odzianego w biały strój, do chudej kobiety przywodzącej na myśl wronę, z nastroszonymi, krótkimi, czarnymi włosami i zakrzywionym nosem. Czarownica patrzyła na nią uważnie i jednocześnie mówiła do Dominica.
— Słyszysz? Zdejmij!
— To nienajlepszy pomysł, Eleanor — zaoponował mężczyzna. — Dopóki ma ją na sobie, nie jest tak niebezpieczna.
— Och, nie mów, że się zakochasz — wysyczała jadowicie. — Jesteś już dużym chłopcem, dasz sobie radę. Chcę widzieć jej oblicze, kiedy będzie odpowiadała.
Dominic pozostawał spokojny i wytrwale panował nad mięśniami twarzy, kiedy powoli otwierał zatrzaski. Musiał chwycić za brzeg maski i zdjąć ją z twarzy więźnia, bo idealnie dopasowany metal przywarł od ciepła i potu. Niespiesznie odłożył ją na stół, koło równo ustawionych narzędzi i w końcu, niechętnie, zawrócił wzrokiem ku twarzy wili.
I przeklął w duchu swoją słabość, bo oto ujrzał otchłań, w którą może skoczyć człowiek, odrzuciwszy granice rozsądku. Dostrzegł jej toń w błękitnych, spuchniętych oczach. W bladej skórze, opinającej się na wystających kościach policzkowych. W wąskich, czerwonych wargach.
Jeśli to, co czuł do związanej kobiety, było jeno kwestią iluzji i magii, była to cholernie dobra magia. I nie chodziło tylko o nękające jego zmysły prymitywne pożądanie ani o smukłą szyję, ani o bławatne oczy. Chodziło o coś więcej. Chodziło o… o wszystko.
O to, że można rzucić się w otchłań, w której egzystencja polega na podążaniu za najdzikszymi, najbardziej niewiarygodnymi pragnieniami. O to, że można założyć, iż granice narzucone przez otoczenie są kłamstwem, a zatraciwszy się w cielesnej rozkoszy, odnaleźć można ostatni pierwiastek prawdziwego życia, boskie nasienie.
— Słyszałam, że potrafisz być skuteczny. — Słowa Eleanor rzuciły nim gwałtownie w rzeczywistość.
— Jestem skuteczny.
— Pokaż więc.
— Nie zadałaś pytania.
— Słucham?
— Pytanie — odchrząknął, klnąc w duchu na drażniącą suchość w gardle. — Co chcesz od niej wiedzieć? Powinna odpowiedzieć. Dopiero w momencie, kiedy przestanie mówić, zacznę swoje… zabiegi. Uważam jednak, że nie będą potrzebne. Rzadko bywają na tym etapie.
— Na tym etapie?
— Łamię ich od razu, kiedy do mnie trafiają — wyjaśnił cierpliwie. — Potem zwykle są posłuszni w czasie przesłuchania. W głowie siedzi im wspomnienie tego, co zrobiłem z ich ciałem. Co mogę zrobić.
— Szkoda — kobieta westchnęła, po czym sięgnęła po notatki i jęła zadawać pytania.
Monyet odpowiadała. Dominic się nie mylił — zrobiłaby wszystko, by uniknąć bólu, jaki zadał jej kilka dni temu. Poza tym zdrada i zeznania przeciw Ministerium nie przychodziły jej z takim trudem jak Louisowi.
Kiedy przesłuchanie dobiegło końca, Eleanor schowała notatnik za pazuchę i szybkim ruchem dobyła krótkiego nożyka.
— Co robisz? — rzucił Dominic, lekko zaniepokojony.
— Stary powiedział, że po przesłuchaniu mam się jej pozbyć — wyjaśniła swobodnie. — Mogę zostawić ciało tutaj? Chyba masz jakiś system usuwania odpadów, co?
— Sam mogę się tym zająć — pospieszył z zapewnieniem. — Nie musisz się kłopotać.
— Kłopotać? — zaśmiała się. — Ależ nie, Dominicu. To żaden kłopot.
— Myślę jednak, że...
— Nie — przerwała mu chłodno. — Stary nie jest głupi. Ja też nie. Wiemy, jak ta laleczka działa na mężczyzn. Jako słaba istota kierująca się częściej popędem seksualnym niż rozumem, nie możesz sam się tym zająć.
Milczał. Nie miał zamiaru zmagać się w beznadziejnej dyskusji. Eleanor podwinęła rękaw eleganckiej szaty i spojrzała krytycznie w twarz Monyet, mrużąc oczy.
— Nie — wyszeptała wila, patrząc błagalnie niebieskimi oczyma. Wyglądała teraz jak mała dziewczynka albo jak porcelanowa lalka, o bladych policzkach i drżących, czerwonych wargach.
Ostrze przecięło skórę z cichym odgłosem przypominającym darcie lnu.
Eleanor upadła bezwładnie na podłogę, wcześniej zdążywszy jedynie wybałuszyć ze zdziwienia oczy. Dominic stanął nad ciałem, przyjrzał się mu uważnie i schował sztylet za pas.
***
Jeden. Wykrzywiający twarz w pełnym niesmaku grymasie. Ku stężałemu spokojowi! Dwa. Rozgrzewające od środka. Ku uspokojeniu nerwów! Trzy. Z rozpędu i bez smaku. Ku otusze! Cztery. Z rozpędu. Bez smaku. Ku ucieczce od katuszy! — I pięć. Obym zionął duchem — wybełkotał Dominic, sunąc plecami po wilgotnej, betonowej ścianie.
Nieprzyjemny odgłos dartego materiału rozległ się w szarawym mroku, kiedy wpadł na róg metalowego stołu z narzędziami. Kundek zaklął szpetnie, wybełkotał kilka innych słów i ruszył chwiejnym krokiem ku drzwiom prowadzącym do korytarza z więźniami.
Odnalazł klamkę dopiero po kilku minutach rozpaczliwego macania zimnego metalu, a potem uwiesił się na niej, popychając drzwi całym swoim ciężarem. Byłby zwalił się na zimny beton, ale w ostatniej chwili złapał równowagę, machając żałośnie rękoma. Zatrzymał się na dłuższą chwilę, by pozbierać myśli, po czym podążył ku celi szóstej.
Raptem zatrzymał się w pół kroku i przetarł przekrwione oczy.
Wila stała w celi, wyprostowana, pozbawiona metalowej maski. Patrzyła na niego z góry. Milczała, a postać jej stanowiła obietnicę niemal bolesnego piękna i rozpalała niemożną do zaspokojenia żądzę wolności, siły i doskonałości.
Patrzenie nań zadawało okrutny ból, sprowadzało na człowieka tęsknotę nie do zniesienia i targało bezlitośnie sercem.
Dominic załkał cicho i osunął się na ziemię.
***
Obudził się dręczony bólem głowy i nieznośną suchością w gardle. Mięśnie bolały go od nocy spędzonej na zimnym, twardym betonie. Musiał pomyśleć o tym wszystkim, odczuć każdą udrękę z osobna, zanim przypomniał sobie, gdzie jest, i podniósł lękliwe spojrzenie na Monyet.Klęczała tuż obok niego, za kratami. Jej długie, jasne włosy sięgały aż do ziemi, muskając po drodze smukłą szyję i drobne ramiona. Wpatrywała się w mężczyznę dużymi, niebieskimi oczyma, których widok drażnił wspomnienia ostatnich emocjonalnych uniesień.
Tylko ona ukoi tęsknotę, uświadomił sobie Dominic, tylko ona przyniesie spełnienie.
Kiedy chwycił ją w talii, przyciągnął do siebie i jął szeptać świadectwo uwielbienia, przerywane chciwymi pocałunkami, kobieta westchnęła przeciągle.
***
— Wie pan, co czyni magia wili, Anthony?— Odurza.
— Ściąga na człowieka tęsknoty za nieosiągalnym. Zadręcza żądzami nie do zaspokojenia. Dotyka duszy niemal boskim dotykiem, ale tylko na chwilę, tak, żeby odcisnąć piętno, przez które nic nigdy już nie wydaje się prawdziwe, ani piękne. Wie pan, czasami serce podrywa się nagle, kiedy jesteśmy blisko czegoś niezwykłego, a potem to coś się wymyka, a my pozostajemy z nieznośnym uczuciem, którego nawet nie da się opisać. Monyet sprowadziła na mnie obłęd.
— Trudno będzie potwierdzić jej istnienie, zdaje sobie oskarżony z tego sprawę? — pyta urzędnik.
— Nie, jeśli ministerium przyzna się do błędu i wygrzebie z piwnic cholerne dokumenty! — unosi się nagle Gamroth. — Wiem, że ona była wspólniczką Novaka!
— Krzyk nie poprawia sytuacji oskarżonego — oznajmia chłodno Anthony. Nie patrzy oskarżonemu w oczy, ucieka wzrokiem i studiuje dokładnie fakturę biurka. — Proszę kontynuować.
***
— Kocham cię — mówił, ledwo widząc na oczy. Leżeli na zimnym betonie, a pot spływał powoli po ich ciałach.— Co dla mnie zrobisz? — Jej głos pełgał po podłodze i ścianach, dźwięczny i donośny, ale pozbawiony echa.
— Wszystko, Monyet.
— Chcę, żebyś był szczęśliwy.
— Z tobą jestem.
— Wiesz, kto jest w celi ósmej? — spytała.
— Louis Novak.
— Wiesz, że był mi panem?
— Wiem.
— Ale nie wiesz, co mi uczynił — szepnęła, zakrywając oczy ciemnymi rzęsami.
— Powiedz mi.
— Skrzywdził mnie, Dominicu. Uznał mnie za zwierzę i tak mnie traktował. Bardzo mnie skrzywdził. Uważasz, że pragnienie dla kogoś bólu czyni mnie potworem?
— Nie. — Kundel zapłonął niekontrolowanym gniewem. — Spełnimy naszą wolę, Monyet. Czystą wolę, nieskażoną myślową analizą i nie zakutą w moralne kajdany.
***
— Mówiła, że rodzimy się bogami. Poniżeni po kilka razy stajemy się ludzcy, mniej pyszni. Kto nie był poniżony, nie znał pokory, jest jak fałszywy bożek wśród ludzi, dumny i śmieszny. Jednak poniżeni raz za razem stajemy się czymś mniej niż człowiek, całe swoje człowieczeństwo tracimy. I stajemy się zwierzętami. Bestiami. Mówiła, że ją to spotkało. Teraz myślę, że kłamała. Myślę, że ona urodziła się zwierzęciem.— A co w takim wypadku powiesz o sobie? — pyta cicho Anthony.
— Myśli — szepcze oskarżony, podnosząc błyszczący wzrok i z trudem utrzymując go na twarzy Anthony'ego. — Powinienem był trzymać myśli na wodzy. Nie wiedziałem, że tak łatwo przechodzą w czyny.
***
Louis Novak leżał przykuty do stołu, a w jego oczach szamotał się obłęd i strach, jakiego Dominic wcześniej nie widział. Wojak musiał przeczuwać, że coś jest nie tak. Że czeka go coś jeszcze gorszego, niż przesłuchanie nasycone torturą. Musiał wyczytać to z rumieńców na twarzy kundla, z jego rozedrganych dłoni, szalonego wejrzenia i szeroko rozwartych nozdrzy, chwytających chciwie zapach krwi, unoszący się w piwnicy.Smak i węch zwykły przeszywać się wzajemnie doznaniami, toteż Dominic Gamroth czuł żelazo na podniebieniu, kiedy pierwsze krople krwi spłynęły spod paznokci jego ofiary.
Zrywał przezroczyste płytki po kolei. Najpierw powoli, wsłuchany w świergot bólu Louisa, potem coraz szybciej, zasapany i niemal zaślepiony. Kilka razy musiał cucić wojaka, bo ten tracił przytomność. Kiedy skończył z paznokciami, jął nacinać skórę na klatce piersiowej. Nie przebierał w narzędziach, jak miał w zwyczaju przy dotychczasowych torturach. Jego ruchy były pospieszne i chaotyczne, szturchane przyrządy upadały na podłogę i dźwięczały metalicznie. Czuł zapach krwi, chorobliwie poruszający, wsłuchiwał się w krzyk Louisa, a przed błyszczącymi oczami majaczyła mu twarz wili, odbijająca się w jej spojrzeniu obietnica czucia. Czucia cielesnego, dotkliwego i prawdziwego. Dominic kochał wilę, kochał krzyk Louisa, kochał stężone emocje, które odczuwał, kochał władzę i intensywność przeżyć, jakie dawały stalowe narzędzia.
Gniew, nienawiść i dzika, prymitywna rozkosz ogarniały go w chaotycznej szamotaninie, aż wreszcie zatracił wszelkie zmysły i wpadł w otchłań plugawego okrucieństwa.
Kucał. Patrzył na czerwone dłonie. Drżał. Płakał?
Podniósł mętny wzrok. Louis Novak zwisał bezwładnie wzdłuż skośnego blatu, utrzymując się jedynie na kajdanach, zaciskających się na wykręconych nadgarstkach. Był przytomny. Szeptał szybko i nienawistnie, wodząc wzrokiem za wilą. Monyet tańczyła wokół niego, z twarzą cały czas przy jego twarzy, wolno, hipnotyzując swoimi ruchami. Chłonęła jego przepełniony wstrętem i gniewem monolog, czasami przerywając histerycznym, wysokim tonem. Jej głos przywodził na myśl topielnicę.
— Mówiłeś, że mnie kochasz — jęczała nieludzko. — Obiecywałeś mi miłość.
Dominic rozejrzał się w popłochu po piwnicy. Sztylet leżał porzucony pod stołem z narzędziami.
— Jesteś pomiotem szatana, demonem, zwierzęciem — szeptał Louis, plując krwią i tocząc nieprzytomnie oczyma. — Robisz z mężczyzn potwory, ale ze mną ci się nie udało! Wolę zdechnąć, niż ci ulec, mendo. Zabij mnie, nic innego zrobić nie możesz.
Powietrze przeszył wysoki, demoniczny krzyk, a potem Monyet uspokoiła się, zbliżyła wargi do ucha Louisa i szepnęła:
— Będziesz cierpiał jeszcze bardziej. On naprawdę mnie kocha.
Dominic uniósł sztylet drżącą ręką.
— Nie zabijaj go! — krzyknęła Monyet rozpaczliwie. — Jeszcze nie teraz!
Jej jasne włosy kołysały się lekko, kiedy w furii potrząsała głową. Niebieskie oczy pałały niezdrowym blaskiem.
Doskonałą twarzyczkę wykrzywił grymas niedowierzania, kiedy sztylet zatopił się wolno między dwoma doskonałymi piersiami.
Dominic stał na szeroko rozstawionych nogach, walcząc z płytkim oddechem i drżeniem mięśni. Oczy zaszły mu mgłą, tak, że ledwie widział majaczącą przed nim postać Louisa Novaka. Mężczyzna zwisał żałośnie na wykręconych rękach. Jego skóra była niemal przezroczysta i wilgotna od potu. Dominic nie miał pojęcia, co trzymało go przy życiu. Kiedy patrzył na jego ciało, pokaleczone, rozerwane i sponiewierane, na bezkształtną twarz i tonące w krwi kikuty nóg, wiedział, że powinien on już dawno umrzeć. Istnienie obrazu tak okrutnego, pełnego nieopisanego bólu i plugawego, wydawało się groteskowe i nienaturalne. Dominic bardzo pragnął coś powiedzieć, ale dławił się wszelkimi słowami.
— Drewniany kołek w serce przeklętej południcy. — Obłąkańczy szept okaleczonego mężczyzny wstrząsnął nim dreszczem, mrożąc krew. — Teraz mnie zabij. Szybko. Proszę.
***
— To znaczy, że oskarżony podtrzymuje swoją wersję wydarzeń? Do morderstwa ze szczególnym okrucieństwem zmusiła go wila. Magiczne, nieludzkie stworzenie. Rzekomo zatrudnione w Ministerium? — Urzędnik przyjmuje obojętny wyraz twarzy. — Tak było! — krzyczy zapalczywie oskarżony i błądzi zrozpaczonymi oczyma, od oblicza sędziego do chudej postaci notariusza. — Macie chyba jakieś dokumenty w tym parszywym urzędzie? Ona musi mieć jakąś kartotekę, cokolwiek! Monyet. Monyet… nie znam nazwiska. A może to jest nazwisko? Sprawdźcie. Sprawdź! Monyet. Em. O. En. Igrek…
Urywa, dostrzegając ból w oczach oskarżyciela.
Ów podnosi powoli dłoń, powstrzymując swojego towarzysza od sporządzania dalszych notatek. Ten gest mówi oskarżonemu bardzo dużo. Coś dziwnego jest w lekkim grymasie twarzy Anthony’ego. Smutne zacięcie. Pełna wstrętu do samego siebie determinacja.
— Nie musisz notować tego bełkotu — mówi cicho, ale stanowczo. — Zapisz: oskarżony chory umysłowo. Ofiara wojny. Niebezpieczny dla siebie i otoczenia. Ja, Anthony Sannor, w imieniu Wielkiej Rady, skazuję Dominica Gamrotha na dożywotni pobyt w więzieniu, bez możliwości odwołania się i złożenia zeznań ujawnionych.
— Wila… — szepce Dominic.
— Ministerium nigdy nie zatrudniało wili. Matulu jedyna, ja nawet nie sądzę, by wile w ogóle istniały. — Beznamiętny ton Anthony’ego kończy dyskusję.
Dziękuję za uwagę.