Siedzę w „Black Panther,” barze, o którym huczy całe miasto. Jest godzina po północy. Knajpa wyglądająca jak każda inna, posiada wyjątkowo specyficzny klimat. Długa lada z wygładzonego, połyskującego mahoniu, a za nim ściana zapełniona rozmaitymi trunkami, począwszy od klarownego szampana poprzez białą tequilę, kończąc na starej znajomej, whisky „Jack Daniels.” Przy barze, wysokie krzesła zajęte przez stałych bywalców. Cały lokal mieni się brązem drewna, ciemną zielenią naściennej tapety, oraz bordową skórą, którą obite są krzesła. Horyzont przesłania dym, ulatniający się z papierosów tak obficie, że z pozoru przypomina obłok mgły. Osławiony lokal już wrze od muzyki, nowego, łagodnego gatunku, o nazwie blues. Czarny artysta, John Lee Hooker, odwrócony plecami do widowni, gra właśnie „Chill out”, ludzie przy barze słuchają z nieopisanym zainteresowaniem, inni podrygują na parkiecie, jeszcze inni siedząc w fotelach, w cieniu bocznych ścian, po prostu odpoczywają słuchając artysty. Ja słuchałem zauroczony. Zauroczony tak bardzo, że nie zauważyłem, jak na chwilę przestałem oddychać. Artysta swoją grą sprawił, że wszystkie problemy odeszły w zapomnienie, aby po chwili relaksu spojrzeć na nie z lepszej perspektywy. Dziwnym widokiem była ta scena, bo John, pomimo swojej popularności, gra tu, w zatęchłej spelunie, rozsławionej, ale wciąż tylko spelunie. Sławny na cały stan Californię artysta, śpiewa dla publiczności w zwykłym barze. Niezwykły widok dla człowieka, niezaznajomionego z tutejszym społeczeństwem. Dokończywszy papierosa i przechyliwszy łyk whisky, wracam do pisania, do pisania, które tak mozolnie mi idzie.
07.05.1936r. San Francisco
Droga Milejdi !
Cieszę się niezmiernie, że mogę ten list napisać do Ciebie. Na ostatnim przyjęciu, gdzie się poznaliśmy, od razu przyciągnęłaś moją uwagę. Wyglądałaś cudownie! Dodam też, że, o ile dobrze pamiętam, miałaś bardzo ładny uśmiech. Marylin Monroe powinna chylić czoła! Choć niewiele się znamy, muszę przyznać, że…
- Podać coś do picia?
Cholera! W takim właśnie momencie, gdy już się rozkręcałem z mozolnego skrobania po papierze !?
Osobą, która skróciła moją wenę o głowę, była wcale nie brzydka kelnerka o ciemnej cerze, ubrana w zwyczajowy dla swego zawodu uniform z krótką, czarną spódniczką oraz przepasanym z przodu bielistym fartuszkiem. Na jakże zaskakujące pytanie, odpowiedziałem również niecodziennie.
- Szklankę whiskey, jeśli można.
Gdy kelnerka odeszła z nowym zamówieniem w stronę baru, zamaszyście kręcąc ciałem pomiędzy klientami, którzy pieniądze z portfela wyciągali równie szybko jak ręce w jej stronę, zapaliłem ponownie, wyciągając z czarno połyskującej, metalowej papierośnicy, równie czarnego „Sobranie”, z edycji Black Russian. Paląc, czytałem dotychczasowy kawałek listu, a czytając myślałem jakim cudem mam kontynuować list, który jak się okazuje, sprawia mi niebywałą trudność.
Wodząc za oczami klienteli, dostrzegłem idącą w moją stronę kelnerkę, a za nią uczepione ślepia, których właściciele dostrzegając mnie w polu widzenia, ukazywali nagle złowrogie miny.
- Chyba zazdroszczą mi, że ja składam u ciebie zamówienie, a nie oni – stwierdziłem, posyłając jej szyderczy uśmieszek.
- Nazbyt sobie pochlebiacie – rzekła z zażenowaniem – nie mam pojęcia co tu robisz, ale jeżeli przyszedłeś się po prostu napić, to chyba w złe miejsce.
- Dlaczego, czyżby to był lokal dla wybranych gości, jakaś szczególna śmietanka towarzyska ? – zadrwiłem, nieco zbyt przesadnie. Chodź nie zrobiło to wrażenia na kelnerce.
- Nie wiem, skąd się pan urwał, ale tu panuje apartheid, dużo surowiej niż w innych stanach – popatrzyła na mnie zupełnie bez emocji – a ten oto lokal, to sprzeciw wobec szerzącego się w prawie bezprawia i rasizmu.
– kontynuowała podnosząc lekko ton - John osławiony na cały stan Californii, gra już tylko dla czarnych, najczęściej tu. Jeśli się pan już obudził, powinien pan dostrzec, że wszyscy tu są czarni, wszyscy, oprócz pana – podała zamówiony trunek i odeszła tym samym, ordynarnym i wyuczonym sposobem.
Machinalnie poczułem obawę i nutkę strachu. Jak mogłem pominąć ten szczegół ! Poczułem się nagle dosadnie odosobniony wśród tych wszystkich czarnych gości.
Niedługo potem rozsiadłem się wygodniej i jednym haustem opróżniłem szklankę w celu rozluźnienia.
Tak na dobrą sprawę, to siedzę tu bite dwie godziny i nikt słowem się do mnie nie odezwał, pomyślałem. Póki się nie wychylam, nikomu nie zawadzam i nic mi z ich strony nie grozi, pomyślałem.
Po czym rozluźniłem się znacznie i wróciłem do listu.
Choć niewiele się znamy, muszę przyznać, że spodobałaś mi się i z tego, co pozwoliłem sobie zauważyć, mamy trochę wspólnego. Moim marzeniem było doczekanie się chwili, kiedy wspólnie z dziewczyną, w nowiutkim cadillacu, z białymi felgami, będę mógł podziwiać widoki z pod znaku „HOLLYWOOD” przy utworach Franka Sinatry. To marzenie chciałbym spełnić wraz z twoim udziałem. Od naszej ostatniej rozmowy, zabrzmi to banalnie, cały czas o tobie myślę i o takim właśnie spotkaniu.
Ach ! W końcu, w końcu coś się na tej pustej kartce zadziało, teraz tylko troszkę dopisać, popoprawiać, napisać zakończenie i się uda. O ile odwzajemni list. Nie pomyślałem, wszystko zależy od tego, jak ona na to spojrzy. Podenerwowany znów wyciągnąłem papierośnicę. Chwilę później, ciepły ogień zamigotał w powietrzu. Delektując się smakiem ekskluzywnego tytoniu, rozmyślałem, jak ona zareaguje na ten list, bałem się odrzucenia, ale byłem ciekaw, a przede wszystkim nie przyzwyczajony byłem do łatwego przepuszczania życiowych okazji. Zapatrzony w do połowy pustą kartkę, siedziałem próbując przemyśleć całą sytuację na nowo, na sucho, bez emocji. Nie zdołałem. Coraz bardziej wściekły na samego siebie, postanowiłem zamówić kolejną szklankę wiernej przyjaciółki, która jak powszechnie uważano wśród mężczyzn, była lekiem i środkiem na wszystko. Tym razem jednak, zrezygnowałem z monotonnych ruchów kelnerki i sam ruszyłem w stronę lady, za którą barman umiejętnie wymachiwał butelkami drogocennego płynu, serwując klientom drinki. Zamówiłem złoto mieniącą się whisky, która jak ponoć każdemu, oczekiwałem że pomorze i mnie. Ale za dużo pomocy nie było wskazane, szczególnie w moim przypadku, gdzie trunek szybko trafia do głowy. I w tym przypadku tak właśnie było. Trunek pobudzał wzrastające podenerwowanie i rozdrażnienie. Wirował mi głowie, zaczął szumieć, a ja przetrząsając kieszenie marynarki, spodni, nawet kapelusz, denerwowałem się coraz bardziej.
- Tego szukasz ? – Dobiegł mnie chrapliwy, znajomy już głos za plecami.
Zerwałem się szybko z krzesła obracając w stronę rozmówcy.
Facet był po pięćdziesiątce, jak wszyscy w tym lokalu był czarny. Twarz miał ostro ociosaną, grubą, ponaznaczaną głębokimi zmarszczkami i siwizną. Wydęte usta i szeroki nos kontrastowały z oczami. Oczy były żywe, nie znające pojęcia starzenia się. Błyskała z nich dziecięca samowolka, radość, beztroska, co całej twarzy na przekór wnikliwości nadawało miły charakter. Mężczyzna ubrany był w prosty, lecz elegancki garnitur i kapelusz, komponujące się razem granatowym kolorem jako zestaw do którego wliczone były również lakierowane pantofle. W ręku trzymał moje wieczne pióro i zwój kartek, w większości zabazgranych.
- Spokojnie, młody człowieku, nie denerwuj się tak – rzekł powoli, przyjaznym tonem – nie chciałem cię przestraszyć, zostawiłeś to na stoliku, a do tego lokalu, mój drogi, biały nie powinien niczego ze sobą brać, a tym bardziej w nim zostawiać – rzekł, wydawać by się mogło, nieco niższym tonem niż poprzednio – właściwie rzecz ujmując, to nie powinieneś być tu w ogóle. Mimo to, ty siedzisz tu już ponad 3 godziny. Niebywałe, że jeszcze nikogo nie zdenerwowałeś swoją zuchwałością.
No i zaczęło się. Kiedyś musiało. Czas wracać, myślałem.
- Rozumiem, w pełni rozumiem – rzekłem do niego spokojnie – już wychodzę, nie zamierzam się nikomu narzucać, ani tym bardziej wchodzić w drogę. Jeśli łaska, prosiłbym jeszcze przed wyjściem, o zwrot kartki i długopisu – Stałem naprzeciw niego, coraz bardziej czując wewnętrzną niepewność.
Ten jednak nadąwszy się nade mną, buchnął śmiechem donośnym, przyjaznym i prawdziwym.
- Spokojnie ! Niech się Pan tak nie tłumaczy, to nie spowiedź, panie…
- Wójcik, Martin Wójcik
- Ach ! No proszę. I wszystko jasne, zagraniczny. Żaden biały wypierdek nie odważyłby się tu wejść sam jak palec.
Ja zaś jestem John, po prostu John. Miło mi poznać panie Martin.
- Mnie również, nawet bardziej, bo o ile się nie mylę – ciągnąłem dalej narastając tonu – to pan jest słynny Hooker !
To pan tu teraz grał na scenie ten świetny kawałek? – zapytałem z niecierpliwością wyczekując odpowiedzi.
- A no ja ! – zaśmiał się muzyk – gram tylko tutaj odkąd zaostrzają w naszym regionie apartheid. Rasiści od siedmiu boleści ! ale słuchać to by chcieli, sami niech sobie grają – gorączkował się coraz bardziej – Prędzej czy później wróci normalny porządek, gdzie wszyscy będą równi sobie. Ale co mi tam, takie gadanie.
- Ciężka sprawa z tym waszym prawem – stwierdziłem wzdychając lekko i spoglądając na list.
- Kobieta ? – zapytał nagle – do niej ten, jak się domyślam, rulon papierów, a raczej pierwowzorów tego cokolwiek jest tam , za przeproszeniem nabazgrane, prawda ?
Kiwnąłem głową na potwierdzenie.
- tak myślałem, ciężko z nimi w życiu, ale są dla nas błogosławieństwem o które powinno się dbać i walczyć o nie, nie odpuszczać – schylił głowę zniżając głos – ja odpuściłem. I teraz żałuję. Nie zrób tak głupiego błędu jak ja. Bo też będziesz żałował – dokończył, potem na chwilę odleciał wzrokiem daleko od rzeczywistości, daleko we wspomnienia – No ale cóż, nie ma co się użalać. Przeszłości nie zmienimy, taki los. A co pan tak właściwie próbował napisać ?
- Eh, chciałbym się z nią spotkać, spotkaliśmy się raz na przyjęciu, temu służyć ma właśnie ten list, co to pisałem wcześniej – spuściłem głowę z rezygnacją – problem w tym, że wychodzi mi to gorzej, niż dziesięciolatkowi.
- Ważne sprawy, mój drogi, wymagają wielkich kroków – mówił, uśmiechając się do mnie – Jeżeli nie ma pan nic przeciwko, proponowałbym przenieść tę rozmowę do mojego domu, bo niezbyt mi się już widzi siedzenie tutaj – patrząc na moją reakcje dodał – i niech się pan nie martwi, nie jestem rasistą i nie mam uprzedzeń do białych, panu natomiast przyda się nocleg, sądząc po pańskiej postawie, długo się pan nie utrzyma na nogach po wlaniu w siebie tyle alkoholu – Śmiejąc się, poklepał mnie po ramieniu – więc jak będzie, zgodzi się pan przyjąć moje zaproszenie ?
Skrępowany nagłą propozycją, nie wiedziałem co począć. Z perspektywy trzeciej osoby, przyjęcie propozycji wydawało się z pewnością czystą głupotą. Ale dobrze mu z oczu patrzy, pomyślałem. Gość wręcz emanował pozytywizmem.
- Cóż, szczerze powiedziawszy, to i tak nie mam nic do roboty, więc myślę, że się skuszę.
- W takim razie w drogę – rzekł wychodząc z lokalu z gitarą na plecach.
- O, jeszcze jedno – dodał odwróciwszy się w moją stronę – skoro już poznaliśmy się nieco bliżej, przejdźmy na „T”.
Jestem John.
- Martin, miło mi – uścisnąwszy sobie nawzajem dłonie, ruszyliśmy ciemną, deszczową uliczką, w stronę mieszkania nowego znajomego.
*
Po piętnastominutowym spacerze dotarliśmy na miejsce. Budynek usytuowany był na przedmieściach, wąski, dwupiętrowy, ściśnięty pomiędzy inne domy typowo dla architektury San Francisco. Zbudowany był z pomalowanych na czerwono desek zachodzących na siebie. Przed domem znajdował się niewielki trawnik z krótko przystrzyżoną trawą, za nim, taras z bujanym fotelem, do którego prowadziły trzystopniowe schodki, z szerokimi barierkami po bokach. Nad wejściem znajdował się zaś balkonik z pomalowaną na czarno balustradą.
Całość domostwa, już z zewnątrz sprawiała wrażenie przytulnej.
- Masz naprawdę ładny domek, John – stwierdziłem.
- O tak. Nie jest co prawda duży, ale w końcu większego nie potrzebuję, mieszkając samemu – odparł, po czym otwierając drzwi, zaprosił mnie do środka.
Nie włączając światła, poprowadził mnie prosto do salonu, na naprzeciw frontowych drzwi. Zapalił lampkę, po czym wziął się za rozpalenie ogniska. Salon był obszerny, więc dawka światła z lampki oraz kominka, nie oświetlała całości pokoju, tworząc półmrok. Ciepło żarzących się w kominku drewien oraz oświetlenie sprawiały miły, relaksacyjny nastrój.
- Napijesz się czegoś Martin… ah, zapomniałbym, tobie już z całą pewnością wystarczy – zaśmiał się nalewając sobie pełną szklankę koniaku, którą zamachał mi przed oczyma – mogę za to zaproponować ci cygaro – wyciągnął do mnie rękę z cebrową skrzyneczką, wypełnioną cygarami – polecam, są prosto z Cuby, orzechowy aromat na pewno ci się spodoba – wyciągnął jedno również dla siebie, po czym odłożył skrzyneczkę na swoje miejsce. Zajrzał do kieszeni marynarki, następnie wyciągając pustą rękę zapytał.
- Masz może zapalniczkę, swoją zostawiłem najwyraźniej w „Black Panther”?
- Niestety nie – przeszukując swoje kieszenie, odrzekłem z lekką rezygnacją.
- Zaczekaj chwilę, coś skombinuję – poczym wyszedł z salonu, zmierzając do kuchni.
Korzystając z okazji, rozejrzałem się po salonie. Wygodnie się urządził na stare lata, pomyślałem.
Ściany z ciemnego, lakierowanego drewna, z wstawkami w ciemniejszym odcieniu brązu. Kilka portretów w złotych ramach porozwieszanych po całym pokoju. Okna udekorowane ciemnymi zasłonami, splecionymi ze sobą. W rogu po przeciwnej stronie znajdowało się biurko z figurką niebieskiego forda i stosem papierów leżących na jego powierzchni. Po środku, wielki kominek z ciemnego, szlifowanego kamienia, wokół którego skupiały się niewielki stoliczek oraz dwa, ciemnozielone, skórzane fotele po bokach. Po obu stronach kominka znajdowały się zaś dwie niewielkie biblioteczki zasłane książkami.
- Znalazłem zapałki – rzucił w moją stronę wchodząc do salonu, po czym usiadł wygodnie na jednym z foteli zakładając jedną nogę na drugą. Usiadłem naprzeciw.
- I jak wrażenia od wewnątrz, podoba ci się aranżacja? – Zapytał, powoli opalając zapałką końcówkę cygara.
- Cóż, muszę przyznać, że masz niebywały gust – rzuciłem w odpowiedzi – salon przypomina mi trochę wnętrze pokoju jakiegoś prawnika, niźli muzyka, ale jest świetnie i wygodnie urządzony
- Cieszę się, że ci się podoba – uśmiechnął się, podając mi paczkę długich zapałek.
Pokój wypełnił się ciężkim dymem, o mocno aromatycznym zapachu z nutką orzecha kiedy John wypuścił go z ust, po pierwszym zaciągnięciu się.
- No, to jest smak, nie jakieś papierosy – rzekł, lekko mlaskając przy degustacji – spróbuj, są świetne. Naprawdę.
Wyciągnąłem zapałkę i po chwili zamigotał ogień. Równomiernie opalając końcówkę cygara, zaciągnąłem się. Ostry, orzechowy aromat rozszedł się obficie po języku.
- Rzeczywiście są świetne, choć jak dla mnie, chyba trochę za mocne – stwierdziłem smakując dalej.
- Nie martw się, pierwsze kilka pociągnięć, potem smak będzie delikatniejszy – odrzekł, po czym rozparł się wygodnie w fotelu, w prawej dłoni trzymając cygaro, w lewej, szklankę koniaku.
- John, powiedz mi, o co tak właściwie chodzi z tą waszą walką przeciw białym? – zaciekawiony dodałem następnie tłumacząc się – nie chcę być wścibski, interesuje mnie to po prostu, bo u nas czegoś takiego nie ma.
- Martin, u was tego nie ma, bo albo jesteście bardziej cywilizowanym odstępkiem społeczności białej rasy, albo po prostu nas czarnych jest u was za mało. To po pierwsze – zaciągnął się głęboko długim cygarem o orzechowym aromacie – a po drugie, to nie my, tylko wy, biali, prowadzicie, jak to nazwałeś, walkę, przeciwko nam. Nie słyszałeś nigdy o apartheidzie, co? – spojrzał na mnie lekko zdziwiony – no cóż, posłuchaj w takim razie, jeśli tak cię to ciekawi.
Rozparł się w fotelu kładąc nogi na małym, drewnianym stoliczku.
- Apartheid swoje początki ideologiczne miał podczas osadnictwa białych w Ameryce. Ale to było dawno temu, XVI wiek, jak mnie pamięć nie myli – zamyślił się po czym zaczął ponownie – tu, w Ameryce obecnie, taki slogan ma po prostu za zadanie nie tyle oddzielenie ras, co było początkowym zamiarem takiej polityki, ale górowanie białych nad czarnymi. A w ostatnich latach wyznawców takiej teorii pojawia się momentalnie coraz więcej, a wraz z nimi napady, pobicia, gwałty. Liczba lokali, w których czarni nie mogą przesiadywać podczas gdy robią to biali stale się zwiększa. Taka sama sytuacja jest z plażami, wyobrażasz sobie, Martin !? Zakazywać przesiadywania na plaży nam, bo biali ją zajęli? Na jakiej podstawie? Policja zaś nie reaguje, a wiesz dlaczego!? Bo dzięki apartheidowi po prostu podbudowują sobie poczucie własnej godności, uważają, że mogą dzięki temu nad nami górować, nie zmienią tego, bo to po prostu im pasuje.
- Dziwny ten wasz kraj, toż to czysty absurd i samowolka! I po co to wszystko. Co im z tego, że będą posiadali więcej praw od was, naprawdę John, dziwne macie tu obyczaje.
- Ano dziwne, dziwne. W dodatku uprzykrzające nam, czarnym, życie. Dobra, Martin. Dość użalania się nad sobą – zmęczony rozmową nalał sobie koniaku, niedawno przyniesionego z piwnicy – no a wracając do sprawy, która tak cię gnębiła w klubie, wymyśliłeś coś już ? – zapytał z zaciekawieniem nachyliwszy się w moją stronę.
- Nie wiem, w sumie tak na dobrą sprawę, to brakuje mi już tylko zakończenia, resztę już mam – to rzekłszy zaciągnąłem się ponownie – hah, jednak to nie takie proste, bynajmniej nie dla mnie – spuściłem głowę - wstęp i rozwinięcie pisałem dobre półtorej godziny! Czy tylko ja mam taki problem z przelaniem myśli na papier!?
- Nic nie napiszesz, jak się nie skupisz na liście, a zamiast tego będziesz wrzeszczał o swojej nieudolności. Tyle ci powiem – wstał ociężale z fotela i powędrował w stronę schodów na górne piętro. Odwróciwszy się do mnie jeszcze na chwilę, dodał tylko – spróbuj się rozluźnić, pomyśl o niej, o przyjęciu na którym się poznaliście. Ja idę się położyć. Jutro wcześnie wstaje, a i pamiętaj. To, że jako tako ci ufam, nie znaczy, że możesz mi węszyć po mieszkaniu szukając skarbów!
- Dzięki za radę, na pewno z niej skorzystam. I oczywiście obiecuję nie pałaszować po twoim domu.
- Hah, ależ daj spokój, żartowałem sobie z tą kradzieżą – zaśmiał się grubym głosem dodając – Jeśli nic nie wymyślisz, to chociaż spróbuj się wyspać. Jutro ci pomogę z tym twoim arcydziełem.
I wolno stąpając po stopniach, poszedł na górę.
Usadowiłem się wygodnie na fotelu i spoglądając w sufit, kończyłem w zamyśleniu cygaro.
Nagle z góry doszedł mnie dźwięk akustycznej gitary, spokojne akordy grały nieznany mi utwór. Po chwili nisko tonowy śpiew Johna:
I cover the waterfront, watchin' sea sea sea
I cover the waterfront
I could see, the ships,
Comin' in to the harbor, (harbor, harbor)
I could see see see, the people gettin' on board
I could not see see, my love, got on board
I cover the waterfront
And after a while, all the ships left the harbor
And headed for their next destination
I cover the waterfront
I waited all night long in the pouring rain (I did too)
Searchin' for my baby
I was drinking black coffey from a paper cup
And smokin' fourty cigarettes
And when the sun in the sky
Came up really in the morning
I said lord lord lord, lord lord lord,
Lord bring my baby back home
Bring my baby back
I still coverin' the waterfront"
Rozpostarty na fotelu, siedziałem jak na koncercie dla jednej osoby. Wsłuchując się w tekst tego pięknego utworu, zacząłem pisać. Zajęło mi to wyjątkowo kilka minut, poczym przepisałem całość na czysto eleganckim, wiecznym piórem z czarnym atramentem. Chwyciwszy zapisaną kartkę, powoli wysunąłem przed oczy i podekscytowany zacząłem czytać.
07.05.1936r. San Francisco
Droga Milejdi !
Cieszę się niezmiernie, że mogę ten list napisać do Ciebie. Na ostatnim przyjęciu, gdzie się poznaliśmy, od razu przyciągnęłaś moją uwagę. Wyglądałaś cudownie! Dodam też, że, o ile dobrze pamiętam, miałaś bardzo ładny uśmiech. Marylin Monroe powinna chylić czoła! Choć niewiele się znamy, muszę przyznać, że spodobałaś mi się od pierwszego wejrzenia i z tego, co pozwoliłem sobie zauważyć, mamy trochę wspólnego. Moim marzeniem było doczekanie się chwili, kiedy wspólnie z dziewczyną, w nowiutkim, białym cadillacu, z czerwonym, skórzanym obszyciem wnętrza, z felgami z białymi obramówkami, będę mógł podziwiać widoki z pod znaku „HOLLYWOOD” przy utworach Franka Sinatry. To marzenie chciałbym spełnić wraz z twoim udziałem. Od naszej ostatniej rozmowy, zabrzmi to banalnie, cały czas o tobie myślę i o takim właśnie spotkaniu. Nie chcę Ci się narzucać, Milejdi, ale gdybyś zechciała się ze mną spotkać, wyjść na spacer bądź do kawiarni, bardzo by mnie to ucieszyło. Przy okazji, zapewne już nie pamiętasz, ale wciąż mam nasze fotografie, które z pewnością by ci się spodobały.
Z niecierpliwością czekam na twoją odpowiedź.
Armani.
- Pobudka! Martin, druhu! Czas wstawać. Jest po jedenastej, a ja już jestem spóźniony. Od 15 minut powinienem być na scenie.
- Co!? Co się stało? FUUUUCK! – momentalnie zaatakował mnie przeszywający ból głowy.
- Tak, tak. Piłeś wczoraj jak mało kto – zaśmiał się donośnie – pamiętasz coś w ogóle?
-John, oczywiście, że pamiętam. Jedyne, czego sobie nie przypominam, to ilość wypitego alkoholu, ale sądząc po niemiłosiernym kacu, musiało być tego sporo – odparłem stękając.
- Sporo!? Martin, 5 szklanek whisky w ciągu 4 godzin. Potem, na dokładkę, jak się okazało, wychlałeś mi pół litra mojego ulubionego koniaku! Omal się nie zabiłem o pustą butelkę leżącą na ziemi – ciągnął – także ten, wypiłeś sporo, mój drogi, a mówiłem „Cygaro, zamiast alkoholu,” tego drugiego już ci spokojnie wystarczyło.
- Cóż, nie zadręczaj się tak koniakiem, John – przymilnie rzekłem – odkupię ci go, nawet dwa.
- A pal licho butelkę koniaku. Zbieraj się, Martin. Muszę się spieszyć, a nie zostawię cię samego w domu pomimo zaufania. W kuchni masz gotową jajecznicę, która dodam, że ci stygnie przez tą rozmowę. Przygotowałem ci również zestaw na twego kaca: śmietanę oraz mocną, czarną kawę.
- Bogu dzięki. John, jesteś wielki – rzekłem i ruszyłem w stronę kuchni.
W połowie drogi odwróciłem się niespokojnie i rozejrzałem po salonie. Pusta butelka, szklanka, niedopałek cygara.
- John, nie widziałeś mojego listu? – zapytałem zdenerwowany machając rękoma – Wczoraj skończyłem go. W całości. Nie ma go tu, John nie widziałeś…
- Spokojnie kowboju – odparł uradowany – twój list jest w bezpiecznym miejscu. W skrzynce pocztowej. Listonosz zapewne już go zabrał. Ani się obejrzysz, a otrzymasz odpowiedź od swojej kobiety – zaśmiał się i klepnął po ramieniu.
- Mogłeś mi powiedzieć wcześniej, obudzić mnie. to ja powinienem go wysłać, John.
-Ty, mój drogi, kręciłbyś się po pokoju z tym listem przez następne trzy dni, aż w końcu wymiętoliłbyś go do granic możliwości, a i nie obraź się. W celu sprawdzenia błędów i spójności tekstu pozwoliłem sobie przeczytać go – rzucił do mnie prowokująco przymknąwszy prawe oczko – hah, skubańcu, a martwiłeś się, że taki niedorajda z ciebie w pisaniu. Kto wie, może kiedyś napiszesz nawet książkę! – stwierdził rozweselony.
- No cóż, chyba rzeczywiście masz rację, lepiej, że ty to zrobiłeś. Dzięki ci wielkie John, spadłeś mi z nieba. Naprawdę, bez ciebie i piosenki, którą wczoraj grałeś, chyba bym sobie nie poradził – uścisnąłem mu dłoń na wyraz podziękowania – Powiedz mi, jak ci się mogę odwdzięczyć?
- Zjedz, wypij, weź prysznic i nie marnuj już mojego czasu – zaśmiał się po czym otworzył drzwi frontowe – Czekam na zewnątrz, Martin.
- Zaraz do ciebie dołączę. A propos, wczorajszy utwór jest naprawdę świetny. Mógłbyś go dzisiaj zagrać puliczności w „Black Panther.” Swoją drogą, pracowałeś kiedyś na statku, że piszesz o morzu, porcie, statkach? – zaśmiałem się przyjacielsko drażniąc go – Proszę państwa! o to na scenie, John żeglarz! Powitajmy go gromkimi brawami!
- A idź w cholerę, Martin – wyszedł chichocząc do siebie – I radzę ci się pospieszyć. Policja już jedzie poinformowana włamaniem do mnie! – krzyknął zamknąwszy drzwi.
Kto by pomyślał, że są na tym świecie jeszcze ludzie, którzy tak bezinteresownie pomagają nieznanym ludziom. Dokończyłem posiłek i spiesząc się, pobiegłem pod prysznic. W łazience krzyknąłem, zaskoczony niespodzianką Johna, którą była lodowata woda w prysznicu. Jakże wyostrzony żart ma ten grajek, zaśmiałem się w duchu.
Póki co to by było na tyle. Moje pierwsze doświadczenie związane z pisarstwem. Mam nadzieje, że nie nikt nie zasnął bądź nie zraził się czytając to.
Pozdrawiam.
List [obyczajowe]
1
Ostatnio zmieniony sob 24 sie 2013, 18:57 przez m16Martin, łącznie zmieniany 1 raz.
– Może byś się tak wykąpał? – ryknął Bruenor.
Usłyszawszy ten rozkaz, Pwent zatoczył się do tyłu i zaczął krztusić. Według niego krasnoludzki król, rozkazujący swojemu poddanemu, by wziął kąpiel, był mniej więcej odpowiednikiem ludzkiego króla, mówiącego swoim rycerzom, by poszli zabijać niemowlęta. Istniały pewne granice, których władca po prostu nie mógł przekraczać.
Usłyszawszy ten rozkaz, Pwent zatoczył się do tyłu i zaczął krztusić. Według niego krasnoludzki król, rozkazujący swojemu poddanemu, by wziął kąpiel, był mniej więcej odpowiednikiem ludzkiego króla, mówiącego swoim rycerzom, by poszli zabijać niemowlęta. Istniały pewne granice, których władca po prostu nie mógł przekraczać.