DRZWI DRZWI
Spadania ze schodów...
Uchylonych drzwi...
*
Całą noc, do samego rana, półotwarte były drzwi do mieszkania nadptasiego Jazona.
*
Zachary z niepokojem spoglądał wzwyż.
Na bluszcze i powoje, na ścianę, ścianę wyżej i ścianę jeszcze wyżej, na sterczący ze ściany parapet, mnóstwo koncepcji parapetu schowanych w mózgu (spadania z parapetu, kiedy ostatnio, Zachary, spadłeś z parapetu?), na cień lgnący płasko do ściany.
(Ciekawe, jak się spada ze ściany?)
- Boisz się wejść do środka?
Boję się spaść ze ściany, odparł Zachary w duchu, ale głośno nic nie powiedział. Odwrócił się tylko, by przywitać nadchodzącego mężczyznę.
- Orfeusz – przedstawił się tamten.
- Naprawdę?
- Nie.
Orfeusz wyglądał na nie więcej niż pięćdziesiąt lat – mógł być trochę starszy lub młodszy od Zacharego. Miał pociągłą, smagłą twarz o ostrych rysach i nieco koślawym nosie, jego siwiejące włosy opadały łagodnymi puklami na ramiona. Zachary zwrócił uwagę, że pod wyświechtaną, brudną kamizelką ubrany był w koszulę zadziwiająco czystą i gładką, jakby wszyto w nią druty.
- Ale, czy to ważne? - Orfeusz uśmiechnął się wymijająco. - Nie każdy z nas musi być tym, kim jest. Spytałem, czy boisz się wejść do środka.
- Nie – westchnął Zachary. Nie, Orfeuszu, boję się spaść ze ściany. Spaść ze ściany... Spaść ze ściany... - Skąd mnie znasz?
- Ze schodów.
*
Wspięli się razem na czwarte piętro. Nie na trzecie, gdzie straszyły uchylone drzwi do mieszkania nadptasiego, ale jeszcze wyżej, pod sam dach.
Zachary ściskał dłonią poręcz, długą poręcz, która im towarzyszyła przez całą drogę z dołu na górę. Po jej drugiej stronie ciągnęła się otrzewna tamtej ściany, którą obserwowali z zewnątrz – tej długiej i nieskończonej, chropowatej, szarobiałej ściany. Ściany. Ściany. Nie wiedzieć czemu, Zachary bał się, że od środka ściana będzie lepka. I mokra. I ciepła. Wobec tego jeszcze łatwiej z niej spaść.
Orfeusz wskazał na ciężkie drewniane drzwi, płaskie,drażniące ścianę. Wskazał palcem, zupełnie bez obawy, że gęstość drewna nagle się zmieni i jego ręka przeleci na drugą stronę jak ręka ducha. Albo że drzwi okażą się być wykonane z piasku i pod jego dotykiem się rozsypią. Musiał być odważnym, pewnym siebie człowiekiem.
- Tu mieszka jego mama. Nie jestem pewien, ale powinien teraz u niej być – rzekł. Zachary pokiwał głową. Orfeusz pewnie zauważył jakiś cień w jego oczach, bo zmarszczył brwi i spytał ponownie: - Czy boisz się wejść do środka?
Boję się spaść ze środka, pomyślał od razu Zachary.
- Jeszcze nie – odparł.
Orfeusz uśmiechnął się, pokazując trochę krzywe, lecz białe zęby. Potem zdjął rękę z drzwi, na jej miejsce złożył policzek, ucho, ramię, biodro... Przylgnął jak grzyb do drzewa, przylgnął, przylepił się. Pociągnął nosem, przylepiony, złączony z drzwiami sztuczną symbiozą.
Uchylonych drzwi...
Spadania ze schodów...
Ciemnych zaułków...
- Tobiaszu? - zawołał łagodnie Orfeusz. - Tobiaszu, jesteś tam? Mogę zapukać i wejść?
Zachary zacisnął obie dłonie na poręczy. Czuł jak dziąsła zaczynają go mrowić, mózg wibrować w czaszce. Cebulki włosów wpiły mu się głęboko w skórę.
Czekali.
- Tak – doszedł ich cichy, zduszony drzwiami głos.
Orfeusz skinął głową.
- Wejdziemy. Przywitaj się z jego mamą, ale na nią nie patrz.
- Dlaczego idziemy tutaj, a nie do Jazona? - spytał Zachary. Przypomniał sobie widok uchylonych drzwi piętro niżej i przeszedł go dreszcz.
To, że z tych drzwi wypadnie, wyleci, wystrzeli, zrzuci, zrzuci ze schodów, ze ściany, ze środka, do środka, z góry na dół, z dołu do góry...
- Przecież od niego niczego się już nie dowiemy – mruknął posępnie Orfeusz i zapukał do drzwi. Na jego twarzy zagościł nieobecny wyraz ciężkich wspomnień. - Jego też znałem... Też znałem ze schodów.
*
Tobiasz był młodym człowiekiem, jeszcze przed trzydziestką, o anemicznym wyglądzie cierpiącego bezsenność inteligenta na detoksie.
Zachary, tak jak prosił Orfeusz, nie patrzył na matkę Tobiasza – czuł jednak jej spojrzenie na sobie. I zapach białej, puszystej kołdry, tak, ta kołdra bardzo pachniała. Pled, którym była dodatkowo okryta, był po prostu czysty, ale kołdra pachniała pienistym mydłem i kwiatami.
- Od dawna tu jesteś? - spytał Orfeusz. Rozglądał się po pokoju, jakby szukając winnego – czegokolwiek. Czegokolwiek, co mogło wyrządzić zło, co mogło zrzucić. Ze schodów. Ze ściany. Z miednicy.
Tobiasz uśmiechnął się z zakłopotaniem, usiadł płytko na wewnętrznym parapecie... Zachary od razu pomyślał o upadku z tego parapetu, o upadku z wewnętrznego parapetu, pomijając szybę okna, na zewnątrz, na sam daleki dół.
Sam siedział na krześle, tak jak Orfeusz. Tyłem do mamy Tobiasza, na wszelki wypadek.
- Trudno powiedzieć.
- Wychodził – odezwał się szorstki głos. Zachary obrócił głowę, tak by kątem oka rejestrować biel kołdry. - Cały czas wychodził do tego okropnego pokoju, cały czas, prosiłam go, żeby został, bo się boję ciemności... Prosiłam go, nie słuchał mnie, nigdy mnie nie słucha...
- Mamo. - Tobiasz odgarnął włosy za ucho, postukał palcami w parapet, zacisnął wargi. Teraz spadnie, pomyślał Zachary, spadnie sam z siebie.
- A potem jeszcze zginął ten człowiek. I jego znowu nie było... - Zachary usłyszał cisnący gardło kobiety szloch. Utkwił spojrzenie w Tobiaszu, który coraz bardziej nerwowo stukał w parapet.
- Tobiaszu, czy możemy wejść do tego pokoju? - zapytał Orfeusz.
Tobiasz wzruszył ramionami.
- Zaraz do was przyjdę. Mamo... - Odskoczył od parapetu i usiadł w nogach łóżka, tam gdzie Zachary nie patrzył. - Mamo, ćśśś, nie płacz... Już jestem, jestem z tobą...
Orfeusz pociągnął Zacharego za rękaw. Wyszli z pachnącego kołdrą pokoju do holu...
- Zostawiliśmy uchylone drzwi – wychrypiał Zachary. - Patrz, Orfeuszu, zostawiliśmy uchylone drzwi...
- Hm? - brwi Orfeusza powędrowały wysoko, wysoko w górę, a potem nisko w dół, zachodząc na wewnętrzne kąciki oczu. Między nimi pojawiła się gruba, czarna zmarszczka. Uchylonych drzwi, ciemnych zaułków, spadania ze schodów, pustych barów, płaszczy, ognia... - Nieprawda.
Nieprawda.
I znowu wszystko było tak jak powinno. Zamknięte drzwi straszyły możliwością uchylenia ze szczękiem, odgradzały twardą, gęstą materią od stromych schodów.
Orfeusz porażał Zacharego swoją siłą. Powiedział „nieprawda” - i prawda stała się nieprawdą. I uchylone drzwi stały się nieprawdą. I wielki zamęt stał się nieprawdą.
Orfeusz nie był Orfeuszem, ale przecież to nieistotne. Wystarczyło, by powiedział „nieprawda”, a już by był.
- Jego też znasz ze schodów? - spytał Zachary, przerywając nerwową ciszę, jaka zawisła między Orfeuszem a drzwiami. - Tobiasza?
Orfeusz zmrużył oczy. Nie spuszczając uważnego spojrzenia z Zacharego, zaczął podwijać rękawy koszuli. Równo zginał kanciasty materiał, tak jakby zginał kanciastą swoją wykrochmaloną duszę.
- Tak. Ich obu.
*
Kolejne drzwi.
Obrzucone egzorcyzmem.
Precz, zły duchu.
Obrazki dziecięce, kolorowe bohomazy na kartkach. Przyszpilone jak zaklęcia do drzwi. Dlaczego znowu drzwi?
Potężne, wściekłe, krwawe pręgi rozsmarowanej czerwonej kredki piętnowały tylko dwa obrazki. Tylko dwa obrazki były obce, inne, dziwne, powinno je się wobec tego cisnąć w kąt i boleśnie skopać. Ale ona musiała coś więcej wiedzieć, podświadomie rozumieć to, czego nie akceptowała, z podświadomą czułością obklejać drzwi pokreślonymi rysunkami. Na samym środku drzwi, jak wesoły strażnik, wisiał przypięty pinezką za sweterek mały pluszowy hipopotam. Wesoły strażnik, który zabije cię i rozedrze na strzępy, jeśli spróbujesz wejść bezprawnie.
Orfeusz nacisnął klamkę i delikatnie, by nie rozkołysać hipopotamka, pchnął drzwi.
- Dlaczego?
- Hm?
- Dlaczego, Orfeuszu? Dlaczego tu jesteśmy? - Zachary z przerażeniem patrzył na wybebeszone poduszki, potrzaskane szafy, zębate szczątki lustra wiszące na ścianie, skotłowany na podłodze podarty koc... I szeregi pluszaków ustawionych równo na półce. Paciorkowate czarne oczka linczowały Zacharego z wysokości.
A Orfeusz... Orfeusz położył się na podłodze, zanurkował między szafę a łóżko i po chwili wynurzył się z puchatym pluszowym misiem w objęciach. Miś miał na brzuchu czarne szwy. I nie było dla niego miejsca na półce.
- Dlatego, że znamy się ze schodów – powiedział cicho Orfeusz. Skrzyżował nogi, oparł się o ścianę, tuląc misia jak niemowlę. - Nie chcę, żeby coś mu się stało. Przez głupiego Jazona i przeze mnie.
Komu? Misiowi? Nie, no przecież nie misiowi, nie...
Ale takie to smutne, ten miś... Takie smutne, że Zacharemu łzy stanęły w oczach.
Spadania ze schodów, ciemnych zaułków, uchylonych drzwi, ognia, pustych ulic, porzuconych zabawek z jednym okiem... Odciętych rąk, czerwonej kredki, pojęcia żył i białek oczu. Wyprutych jelit, wściekłych psów, tatuaży, nocy, płaszczy, płaszczy, płaszczy...
- Przepraszam za mamę. - Tobiasz pojawił się tak cicho i nagle, że Zachary aż podskoczył. - Miałem ostatnio ciężkie dni, zdenerwowałem ją... - Wypuścił głośno powietrze z płuc, odgarnął włosy, wcisnął ręce do kieszeni. - To nie...
- Tobiasz – odezwał się dobitnie Orfeusz, surowo patrząc znad misia. - Nikt cię o to nie wini.
Tobiasz zagryzł wargi.
- Myślisz, że... - Spróbował zamknąć pęknięte drzwi szafy, zaczął stukać w jej nadwyrężony bok. - to ja?
- Nie, jestem pewien, że to nie on.
- Kto? - spytał Zachary.
- Ja.
*
- Przepraszam, muszę wyjść.
Tobiasz drżał. Może w środku, może tylko wewnątrz, tego Zachary nie zauważył, ale zauważył że drżał.
- Oczywiście, Tobiaszu – odparł Orfeusz.
Zachary był pewien, że Tobiasz trzaśnie drzwiami, ale nie, nie trzasnął, szarpnął je mocno, ale nie pociągnął za sobą. Odstrzeliły od ściany i powędrowały wolno z powrotem.
- My też możemy już wyjść – powiedział Orfeusz. Wstał i ułożył misia ostrożnie na łóżku. - Chodź, Zachary.
Wyszli. Zamknęli drzwi.
Tobiasz stał w holu, ciężko oddychając.
- Tobiaszu? - Orfeusz podszedł do niego ostrożnie, uniósł rękę. - Tobiaszu? - Ręka delikatnie opadła na ramię Tobiasza. - Czy...
Tobiasz uniósł głowę i odnalazł spojrzenie Orfeusza.
Tak, w porządku. Wszystko w porządku. Jestem. Wszystko jest w porządku, mimo że wcale nie.
Orfeuszowi ulżyło.
- Nie chciałem – powiedział. Zacharemu wydawało się, że było w jego głosie trochę poczucia winy. - Przepraszam cię, Tobiaszu. Nie powinienem był.
Tobiasz zagryzł wargi.
- Nie, przecież nic nie zrobiłeś.
Znów ten uśmiech, uśmiech zbitego dziecka, które się po wszystkim głaszcze po głowie, któremu się ociera krew spod nosa, no już, kochanie, przecież wiesz, że nie chciałem...
Orfeusz poklepał go jeszcze po ramieniu i wskazał uchylone drzwi.
- Pójdziemy już. Do nadptasiego. Idziesz z nami?
Tobiasz zawahał się, ale pokręcił głową.
- Nie powinienem zostawiać mamy. I tak zbyt często mnie przy niej nie ma.
- W porządku. Dobrze, Tobiaszu. - Orfeusz pokiwał głową. - Chodźmy, Zachary.
Zachary pociągnął za klamkę uchylonych drzwi. Zdążyli już wyjść, gdy zatrzymał ich głos Tobiasza.
- Orfeusz!... Orfeuszu?
- Tak? - Orfeusz wsadził głowę między framugę a drzwi.
- Hm, czy... - Tobiasz chrząknął. - Obiecujesz? Że to nie ja?
Powieki Orfeusza drgnęły, kąciki ust wygięły się nieznacznie ku dołowi.
- To nie on. Nie on, Tobiaszu. Obiecuję.
*
Schodzili schodami, z których w każdej chwili mogli spaść.
Zachary obserwował jednak Orfeusza. Nie ściany, nie schody, nie drzwi, nie płaszcze, ogień i cień. Na ciemną twarz Orfeusza ściągniętą w markotnej zadumie.
Spadania ze schodów, uchylonych drzwi, ciemnych zaułków, pustych barów, ognia, płaszczy, wydartych żył, ścian, Orfeusza.
- Idziemy do Jazona.
- Do Jazona? - powtórzył Zachary. - Dlaczego?
- Bo on nam przecież nic nie powie.
*
Poszli do Jazona.
*
Wyszli od Jazona.
*
Spadania ze schodów, uchylonych drzwi, ciemności nocy, płaszczy, ścian, pustych barów, zaułków, pluszowych misiów bez jednego oka, piwnic, strychów, dachów, Orfeusza.
*
- Orfeuszu?
Siedzieli na dole schodów. Zachary zaciskał palce na prętach poręczy, aż do bólu, Orfeusz drążył wzrokiem dziurę między swoimi butami.
- To był Tobiasz?
- Hm? - Orfeusz uniósł głowę, zmarszczył brwi. - Niee.
- Czy to był... ten, który...
- Nie sądzę. Nie. Nie on. - Milczał przez chwilę, a potem pokręcił gwałtownie głową. - Byłem w jego pokoju. Zorientowałbym się.
- Tak? W takim razie kto?
Orfeusz chrząknął. Odchylił głowę w tył, zapikował podbródkiem w niebo.
- Tobiaszu? To ty?
- Tak.
Tobiasz usiadł parę stopni wyżej. Zagryzł wargi, wygładził rękaw na ramieniu, uniósł lekko brwi. Orfeusz i Zachary odwrócili się w jego stronę.
- Tak, chciałem żebyś przyszedł – uśmiechnął się Orfeusz. - Dziękuję.
Tobiasz skinął wymijająco głową.
- Problem nasz wygląda tak – podjął Orfeusz. - że nadptasi Jazon został zabity. Nie zrobiłeś tego ty, Tobiaszu, ani on, ani twoja mama, to na pewno.
Tobiasz przełknął ślinę.
- To znaczy, że zrobiłem to albo ja... albo Zachary. Nie sądzę, żeby ktoś inny.
Zachary otworzył usta, ale Orfeusz uciszył go gestem.
- Chwilę – rzucił. - Jeszcze większy problem jest taki – Orfeusz wstał i otrzepał spodnie. - że, nawet, gdybym to ja zabił nadptasiego Jazona, to wam się do tego nigdy nie przyznam.
Skłonił elegancko głowę, zszedł ze schodka i wyszedł.
Przez uchylone drzwi.
*
Spadania ze schodów, uchylonych drzwi, ciemnych zaułków, pustych barów, płaszczy, czerwonej kredki, misiów bez jednego oka, wyprutych żył, wyrwanych rąk, szarańczy, ognia, ciemności nocy, piwnic, strychów, dachów, ścian. Wściekłych psów, tatuaży, zimnych krat, szczurów, opętania, szeptów w nocy, łysych głów, szumiących traw, ślepych uliczek, pustych komnat, głodnych wilków, szakali, zielonych podziemnych tuneli, kanałów, spadania ze schodów, uchylonych drzwi, Orfeusza.
Orfeusza.
2
Bardzo dobry tekst. Zasadniczo lubię surrealizm jedynie w malarstwie, nie w literaturze (poza jednym wyjątkiem), więc na pewno nie jestem odpowiednią adresatką takich opowiadań, lecz Twoje spodobało mi się, jak mało co na Wery. Przydałaby się drobna kosmetyka paru zdań, lecz nie zauważyłam większych wpadek. Masz bardzo sugestywny, obrazowy styl. Wiesz, co chcesz osiągnąć, swobodnie operujesz środkami, jakie wybrałaś. To jest jeden z takich tekstów, które albo kupuje się w całości, albo odrzuca - też w całości. Nie ma co przy nich majstrować.
Ja kupuję.
Mogę jeszcze tyle dorzucić, że czytałam Twoje poprzednie opowiadania i to wyraźnie góruje nad nimi zwartą konstrukcją. Nie rozmywa się, jak ciąg obrazów, wyrazistych wprawdzie, lecz pozbawionych ukierunkowania. Nawet prozie odległej od reguł tradycyjnej narracji potrzebny jest jakaś struktura kompozycyjna. Opowiadanie ma pointę, wynikającą z przebiegu zdarzeń i ma rytm, wyznaczony przez powtarzalność pewnej sekwencji (też zresztą wewnętrznie zróżnicowanej). Rytm dominuje nad narracją. Ale jest dobrze.
Ja kupuję.
Mogę jeszcze tyle dorzucić, że czytałam Twoje poprzednie opowiadania i to wyraźnie góruje nad nimi zwartą konstrukcją. Nie rozmywa się, jak ciąg obrazów, wyrazistych wprawdzie, lecz pozbawionych ukierunkowania. Nawet prozie odległej od reguł tradycyjnej narracji potrzebny jest jakaś struktura kompozycyjna. Opowiadanie ma pointę, wynikającą z przebiegu zdarzeń i ma rytm, wyznaczony przez powtarzalność pewnej sekwencji (też zresztą wewnętrznie zróżnicowanej). Rytm dominuje nad narracją. Ale jest dobrze.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
3
Napisane znacznie lepiej niż większość amatorskich/debiutanckich tekstów, które czytałam (nie na tym forum, w ogóle). Dopiero zaczynam przeglądać teksty tutaj, ten był pierwszym, który chciałam czytać do końca.
Jest w tym taka piękna melodia, nawet w prostych sformułowaniach, jak tutaj:
"- Nie – westchnął Zachary. Nie, Orfeuszu, boję się spaść ze ściany..." - Niby nic, ale czuć, że tak właśnie powinno być to napisane.
Nie mówię, że jest idealnie. Parę rzeczy bym wyrzuciła i sens się jednak gubi w formie (albo po prostu jest już dla mnie późno, to był długi dzień). Ale widać, że masz talent.
"Całą noc, do samego rana, półotwarte były drzwi do mieszkania nadptasiego Jazona." - To by było genialne pierwsze zdanie. A tak jest genialne trzecie zdanie. No cóż.
Jest w tym taka piękna melodia, nawet w prostych sformułowaniach, jak tutaj:
"- Nie – westchnął Zachary. Nie, Orfeuszu, boję się spaść ze ściany..." - Niby nic, ale czuć, że tak właśnie powinno być to napisane.
Nie mówię, że jest idealnie. Parę rzeczy bym wyrzuciła i sens się jednak gubi w formie (albo po prostu jest już dla mnie późno, to był długi dzień). Ale widać, że masz talent.
"Całą noc, do samego rana, półotwarte były drzwi do mieszkania nadptasiego Jazona." - To by było genialne pierwsze zdanie. A tak jest genialne trzecie zdanie. No cóż.