Wieczorne niebo szybko zasłaniały pędzące chmury, pchane przez przybierający na sile wiatr. Lato tego roku było burzowe. Drogi rozmiękały od deszczu, rzeki wylały z koryt i podmywały domostwa. Nie było to dobre lato.
W oddali hukął grzmot, od którego zatrzęsły się szklane gomółki w oknach gospody. Gospoda była obszerną kamienna chałupą o niskim dachu. Ze środka dochodziły wesołe rozmowy, dźwięki gęśli i lutni i pijackie piosenki. Bo w końcu kto po znojmym dniu w polu czy warsztacie nie chciałby napić się przedniego piwa. Takiego tu niestety nie było, ale to zdawało się nikomu nie przeszkadzać. Wśród gości, zupełnie zwyczajnych, takich jak podróżni mnisi z tykwami przy pasie, rybałci i czeladnicy wszelkich fachów, coś się jednak nie zgadzało. Oto przy jednym stole, w ciemnym koncie zasiadał pan rycerz w burym kaftanie noszącym odciski od zbroi wespół z czterema sługami, ubranymi podobnie do siebie. Rozmowa dotyczyła wydarzeń minionego roku, jakiejś wielkiej bitwy, w której każdy z obecnych niezwykle się zasłużył i rozwiązłości pewnej damy imieniem Beatrycze. Dama owa była Niemką, żoną jakiegoś pociotka księcia Francji, a słynęła z lubieżności, co jej mąż najwyraźniej ignorował.
- No i wtedy ona hyc do łóżka z bratem pana de’Ollan – wesoło mówił Franciszek, najstarszy i najbardziej doświadczony pachołek.
- Potem żeśmy ich ganiali po całym polu, he, he. Było łupów, oj było, a jak uciesznie te angielskie pieski skamlały – burczał z wnętrza kubka Guilliame, rosły chłop o ogorzałej twarzy pooranej bliznami.
- Lata Anno Domini tysiąc czterysta trzydziestego siódmego pan Zygfryd z Ols obraził był przeora reimskiego klasztoru dominikanów nazywając go dupą wołową i chamem bez czci rycerskiej, gdyż ten nie przyjął wyzwania rycerskiego. Domini canes bywają zawzięci. A przeor Jan to już najbardziej. Ułapił Zygfryda, obciął mu prawicę i język, wypalił oczy i urżnął nos. Poczet pana z Ols nie miał tyle szczęścia, wszyscy zawiśli na wiekowych dębach francuskich lasów. Z początku było w stolicy śmiechu, ale wynikła zwada między panami, bo jakże to, na kościół rękę podnieść nijak, a wróżda rodowa też nie w kij dmuchał. Tak ta zwada trwa, a na granicy zbóje napadają jeden na drugiego – referował monotonnie pan Tristan de’Douville, poseł książęcy.
Jego długie jasne włosy i młodzieńcza twarz kontrastowała z bojowo wygniecionym kaftanem. Kto znał Tristana wiedział, że po pozorach ludzi sądzić nie należy, bo można się zwieść, że hej. Rycerz lepiej rozwalał łby, niż posłował, ale jedno zajęcie drugiego nie wykluczało, wręcz przeciwnie. Od młodych lat, kiedy otrzymał ostrogi złote i pas, Tristan wsławił się na wielu dworach, a to w pojedynkach, bitwach lubo i gonitwach.
- Widziałem, panie, Zygfryda. Leży w łożu jak kłoda, karmią go jakąś ciapą i hodują jak roślinę. Nędzny los dla rycerza, zaprawdę. – Gołąbek podniósł ciężką łapą kubek z cienkim winem.
Jeden ze sług, wysoki, wdały młodzik nie odzywał się prawie wcale, jeśli już to krótkimi zdaniami i niechętnie. Przyglądał się teraz dziewce służebnej, krzątającej się między stołami z garnkami jadła, która bez przerwy piszczała podszczypywana przez rozochoconych mężczyzn. Rozchylone usta, cielęce spojrzenie i dzioby po ospie powinny, wydawałoby się, odstraszać, ale tutaj wygląd dziewczyny najwyraźniej nikomu nie przeszkadzał.
Reuel, bo tak kazał zwać się milczący towarzysz, był w załodze pana Tristana od niedawna, jego pradziad zwał się de’Douville, więc jako rodzina był traktowany nieco lepiej. Nie wiadomo tylko dlaczego paniczyk z dobrej rodziny Artaghanów, miast chędożyć dwórki i knuć zamkowe intrygi przystał na służbę do Tristana jako giermek. A giermek nie ma łatwego życia.
Burza przybierała na sile, grzmoty waliły jeden za drugim, zaczął też padać deszcz.
- Dwór! Dwór jakowyś wali gościńcem! – zapiszczał mały posługacz, wracający ze stajni.
W chwilę później w drzwi wpadł pachołek odziany w kolorowy strój i przylegającą do skóry czapkę.
- Światła naniecić! Stoły uprzątnąć! Gospodarzu zakrzątnij się żywo, pani Joiozade’Villac z dworem nadciąga!
Szynkarz poczerwieniał, zbladł i poczerwieniał znów. Rzucił się pędem do kuchni wydając rozkazy.
- Któż tam jedzie? – dopytywał się jeden z gości tubalnym głosem.
- Toć żona jest kasztelana z… Ech, przepomniałem skąd! Aleć ktoś znaczny musi, ani chybi – Franciszek szepnął do Tristana.
- Ja znaczniejszy – odburknął tamten, nalewając wina do kubka.
- Iście.
Służący pana de’Douville w mgnieniu oka dobyli noży długich na łokieć. Ostrza skierowały się w stronę dochodzącego z ciemności głosu.
- Spokojnie moi drodzy. Nie przychodzę ze złymi zamiarami, a jeśli wy takowe macie, tedy w stodółce czeka dwudziestu bitnych mężów.
-Bedetictus qui venis – szepnął Tristan.
- Adsumus.
- Adsumus. Benedicte, parcitenobis. Witaj, Rotgierze, witaj!
- Hej! Lat kupę cię nie widziałem! To ciebie, rębajłę wysłali posłować?
Douville skrzywił się usłyszawszy te słowa. Nie podejrzewał, że Rotgier, przewodnik, czy jak zwać, znał będzie cel misji. Nic to! Nic to przecie tajnego, myślał Tristan, nic tajnego.
- Ano mnie, a ciebie, franta, mam za przewodnika.
- Pójdźmy, panie młynarz, do stodółki, za wysokie na nas towarzystwo – mruknął mężczyzna brudny od sadzy, po czym wstał i oddalił się tylnymi drzwiami, bo oto do karczmy wlewał się dwór, czyniąc niemałe zamieszanie.
- Witaj gospodarzu! Jadła, a napitku nie żałuj, bośmy strudzeni, cały dzień drogi za nami – Joiozade’Villac była wysoką kobietą o jasnych włosach, pociągłej twarzy i wąskich ustach.
Za damą kroczył dwór, rybałci, marsowi mężowie zakuci w blachy i piękne dzieweczki. Na końcu zaś dumnie kroczyła gruba starucha z twarzą tak przerażającą, że i diabeł by jej w piekle nie chciał. Wszyscy ci ludzie, skupiwszy się w środku obszernej sali poczeli wymieniać swe miana, kłonić się i wyniośle kiwać głowami.
Pachołkowie zakrzątnęli się żywo. Stoły uprzątnięto, pijaków przepędzono do stajni. Zaraz też pojawili się służący z tacami pełnymi jedzenia.
- Hej! Jak u króla – mruknął Rotgier, opierając głowę na splecionych dłoniach.
- Panie – odezwał się Gołąbek – idźmy stąd co żywo, kłopot będzie. Za oknami już gawiedź się gromadzi.
- Cicho.
- Hej, goście mili – skrzeczała Joioza – pozwólcież, by wasze uszy cieszyła nasza piękna Grethen. Jak aniołek śpiewa!
- Na honor, racja to! – zarzekali się wielcy jak dęby rycerze, uderzając pancerną pięścią w stół, bądź w swój napierśnik.
- Pierwej jednak zjedzmy, bo głodny człowiek nie może cieszyć ucha pieśnią.
Dwór zasiadł przy stołach, a rycerze jęli się zdejmowania blach.
Tristan nie był zwolennikiem głupiego rycerskiego zwyczaju wjeżdżania do każdego napotkanego miasta w pełnym rynsztunku, jak na wojnę. Nikt oczywiście nie śmiałby napaść rycerza, ale też i nie o to tu szło. Czasem dzieweczka przychylniej spojrzy, znajomek poczuje zazdrość, bo gdzież mu w konkury z marsowym wojownikiem zakutym w metal. Tak więc każdy co bardziej oświecony rycerz tradycji przestrzegał sumiennie, wbijając się w zbroje przy każdej okazji, co zajmowało nieznośnie dużo czasu i sił. Żywot rycerza nie jest jednak łatwy, a szczególnie nie wtedy, kiedy natura przypomni o sobie, gdy człowiek jest zakuty w blachę.
Douville się wzdrygnął, gdy ktoś położył mu dłoń na ramieniu.
- Strachliwyś – szepnął Rotgier wesoło.
Ściągnięte brwi Tristana utworzyły przedziwny łukowaty kształt.
- Nie bądź na mnie krzyw, nie bocz się.
- To i się nie boczę, myśl mnie naszła.
Dalsze prowadzenie rozmowy stało się niemal nie możliwe, gdyż dwór pani de’Villac, rozsiadłszy się już jak należy zaczął niemożliwie głośno bzyczeć niczym rój pszczół. Joioza wesoło rozmawiała z jednym z rycerzy, jedząc kaszę drewnianą łyżką.
Młodsi i niżej urodzeni czekali, aż dostojniejsi nasycą się i garnki trafią do nich. Ci jednak pokazali, że mimo szlachetnej krwi potrafią zjeść niemało. Szczególnie rycerze, choć zajęci rozmową, jedli za dwóch, albo i trzech.
- Grethen, zaśpiewaj nam! – zachęcała dziewczynę stara kobieta.
Dwóch rybałtów wniosło i ustawiło na środku ławę. Zasiedli po obu stronach o poczęli brzdękać na lutniach.
Za nimi wyszła niska i młoda dziewczyna o lisiej twarzy. Ubrana w długą brązową suknię i z wiankiem na głowie wyglądała jak rusałka leśna, z lutnią w ręce stanęła przed zebranymi, ukłoniła się i tęsknie spojrzała na Joiozę, pochłaniającą wielki kawał mięsa.
Grethen stanęła na ławie między dwoma grającymi, zadarła małą głowę, jęknęła i zaśpiewała piskliwie.
Je vivroie liement,
Douce creature,
Se vous saviés vraiement
Qu'en vous fust parfaitement
Ma cure.
Ludzie wokół ucichli. Kilku skupiło się na jedzeniu, ktoś nawet opuścił ukradkiem izbę, by nie słuchać młodej śpiewaczki. Joiozade’Villac patrzyła zaszklonymi oczami jak zaczarowana.
Douce creature,
Se vous saviés vraiement
Qu'en vous fust parfaitement
Ma cure.
Dame de meinteing joli,
Plaisant, nette et pure,
Souvent me fait dire: "aymi"
Li maus que j'endure
Pour vous servir loyaument.
Jeden z muzyków wstał znienacka. Ława poruszyła się i uniosła z jednej strony, a przechyliła w dół z drugiej pod ciężarem siedzącego rybałta.Plaisant, nette et pure,
Souvent me fait dire: "aymi"
Li maus que j'endure
Pour vous servir loyaument.
Grethen zakołysała się i straciła stabilność. Wrzasnęła i wypuściła lutnie. Pachołek któregoś rycerza w jednej chwili znalazł się na środku sali. Dziewczyna wpadła w jego ramiona.
- He, he… - zaśmiał się, odsłaniając bezzębne dziąsła.
- Aaa! – Dziewczyna, płacząc, zaczęła się wyrywać.
Mężczyzna, nie zważając na krzyki, zniknął w drzwiach do kuchni ze śpiewaczką na rękach.
- Chamie, oddaj dziecko!
- Na Boga!
- Bo krwi upuścim!
Rycerze przeganiali się w coraz odważniejszych groźbach, nie podejmując jednak żadnych czynów.
- Idiota – mruknął Tristan.
Wokół zapanował rozgardiasz. Ludzie zaczęli pchać się we wszystkie strony, przekrzykując się nawzajem. Ciżba wywiedziawszy się wprzódy o tak znacznym gości już wcześniej gromadziła się przed karczmą, lecz teraz zatarasowała cały podwórzec i pchała się do okien i drzwi nawet.
W środku zaś odgrażano się, przepychano i bito. Najwaleczniejsza była stara kobieta i paskudnej twarzy, której przeląkłby się sam diabeł. Wywijając wielką łyżką parła wielkim ciałem na kotłowisko ludzi. W zamieszaniu nikt nie zauważył jak sługa-porywacz przekradł się pod ścianą, trzymając dziewczynę w ramionach.
- Chodźmy stąd – powiedział Rotgier.
Jego głos był nieprzyjemny jak szczęk żelaza.
- Racja, do stodółki – przytaknął Tristan. – Ryba – zwrócił się do garbatego pachołka o twarzy do złudzenia przypominającej świński pysk: - co się tak guzdrzesz?
- He, he, zdarłem z paluszków tej ładnej. – Ten pokazał trzy pierścienie spoczywające w zakrwawionej dłoni. – Użarła mnie, suka.
- Chodź, bo ubiję!
- Przepchać mi się do stodoły, a razów nie szczędzić – zakomenderował Rotgier, ujmując w dłoń drewnianą pałkę stojącą pod ścianą.
Tristan, Rotgier i czterech służących wyszli z karczmy, w której atmosfera uspokajała się powoli. Tłum na zewnątrz wrzał i kotłował się w nadziei na jałmużnę. Masa chłopów w brudnych chałatach, biedota miejska, chromi i kalecy tego świata zdawali się kłębić w jednym miejscu i wyć jak wielki Moloch.
W środku złapano porywacza. Świadczyły o tym krzyki, tubalne głosy pomstujących rycerzy i pisk dziewczyny. Jednak wrzask nieszczęsnego porywacza, który oddawał właśnie ducha wśród tak znacznego towarzystwa przebijał się przez wszystkie inne dźwięki.
Tristan de’Douville i Rotgier z Eisenreich znaleźli się w dużej stodole. Na sianie rozsiedli się ludzie, jedząc i pijąc wino. Śmierdziało niemiłosiernie, ale i tu nikomu to nie przeszkadzała. Świat śmierdzi, pomyślał Tristan, śmierdzi gównem i zgnilizną.
- Taak – Rotgier zasiadł na jednej z dwóch łat ustawionych w kącie. – Tak tedy przyjdzie nam razem do Teutonów. Droga daleka, a i nie łatwa.
- Cena? Ach, cena nie gra roli, przyjacielu.