Deus Irae [2]

1
Obecne wulgaryzmy

Rozdział drugi

"Ludzie walczą między sobą, ponieważ każdy człowiek walczy ze sobą samym."
George Patton

NBK. Stało się to ich swoistym credo, choć Eric nie do końca potrafił uzmysłowić sobie, kto pierwszy je stworzył. I tak miało się z każdą myślą, którą ze sobą dzielili lub powiedzeniem, którego używali. "Jeśli się rusza, zabij, jeśli nie, spal" i "naturalna selekcja" były jego, "A niech mnie Hannibal przeleci" zwykł mawiać Chris, zaś "I tak wszyscy umrzemy" czy "Powieś się" i tego typu teksty w nastrojach dekadentyzmu lubił Dylan. Przepraszam, nie chciałem sosu tysiąca wysp w mojej sałatce, lecz winegret. Powieś się. Przez te korki spóźnimy się na algebrę. Powieś się. Gdzie jest wasz cholerny dostawca? Czekam już na to zamówienie od czterdziestu minut. Powieś się, powieś się.
A co z Mafią Czarnych Płaszczy? Kto to wymyślił - Nate czy Zack?
Nieważne. Co innego twierdzili, gdy była ich piątka, co innego, gdy sama trójka. Wtedy jeszcze wieczory miały klimat dobrego "A niech mnie Hannibal przeleci". Potem, gdy zostało ich tylko dwóch, zrobiło się nieco poważniej, bardziej w stylu "I tak wszyscy umrzemy". Zdawali sobie sprawę, że coś jest nie w porządku, że coś się zmienia, lecz nie mieli pojęcia dlaczego tak się dzieje. Później pojawiło się piekło na ziemi, pieprzone zombie i bogowie. A może bóg był tylko jeden - chociaż, równie dobrze, mogło go nie być wcale. A gdy zdali sobie sprawę, że NBK godzi w nich samych, było już odrobinę za późno na zwrot w tył.
Nie będzie żadnego "byliśmy młodzi i głupi". NBK - kiedy znikają mentalne bariery, istnienie wszechświata staje się jedynie obscenicznym żartem.
W końcu wojna to wojna.
Bariery zniknęły, zgasło światło i pozostał tylko jeden dylemat: Po której stronie ekranu się znajdujesz, Reb? Eric już wiedział.
Mniej więcej wtedy zaczął pisać pamiętnik.
***

- To Dylan chciał obrabować wóz. Ja się do tego po prostu nie wtrącałem. Dyl wybił szybę w vanie, i wyjął stamtąd parę rzeczy. Powiedziałem, żeby tyle tego nie brał. Chciałem stamtąd jak najszybciej uciec, bałem się kłopotów - ciągnął Eric przekonującym tonem. Uniósł skute kajdankami ręce, by podrapać się po karku i zrobił skruszoną minę. Powinienem dostać Oskara, gratulował sobie w myślach. - Wiem, że to była głupia i niedojrzała decyzja, ale działałem się pod wpływem impulsu. Jestem wzorowym uczniem, nie mówiąc już o tym, że nigdy nie popełniłem żadnego wykroczenia.
Siedzący za biurkiem funkcjonariusz wklepał coś w komputerze. Przeniósł wzrok z ekranu z powrotem na przesłuchiwanego. Eric nie opuszczał swojej maski ani na cal, chociaż w środku dręczyły go wizje człowieka rozszarpywanego na strzępy. Durny zombie. Mógłbym go przekonać, że mam brata bliźniaka, wyrastającego mi zza barku. -
- Piłeś alkohol? Zażywałeś narkotyków?
- Nie. Badania krwi z pewnością potwierdzą, że niczego nie brałem.
Zombie w niebieskim mundurze wpatrywał się w niego, jakby chciał wzrokiem przewiercić jego czaszkę i ujrzeć zawartość.
Drzwi pomieszczenia otworzyły się nagle. Do środka wkroczył zastępca szeryfa, dzierżąc w dłoni papiery. Jego ciężkie kroki przywodziły na myśl kata, który zbliża się do ciebie, leżącego twarzą do ziemi, z rękoma na karku. Szczęk wymienianego magazynka, cel...
- Royce, wybacz, ale muszę porozmawiać z zatrzymanym. - wskazał na Erica.
- Czy to konieczne? Jestem w połowie przesłuchania.
- Trzeba sprostować parę informacji. Z bazy danych wynika, że na chłopaka ktoś już donosił. Pojawił się nawet wniosek o przeszukanie miejsca zamieszkania - triumfalnie dźgnął paluchem jeden z dokumentów. - Co prawda odrzucony... Cóż, chyba lepiej będzie, jeśli wezmę młodego pana Harrisa do swojego biura i tam dokończę przesłuchanie.
Funkcjonariusz Royce uniósł brwi zbity z tropu.
- A więc jest do pańskiej dyspozycji, panie Dwyer. - Rozłożył ręce.
Postawny mężczyzna wyprowadził wciąż skutego Erika na korytarz, prowadzący w stronę recepcji, skąd dobiegało donośne stukanie pieczątek. W odgłosach kryło się coś złowieszczego. Zdawało się, że trwało to bez końca, dniami i nocami życiorysy przewijały się pod dłonią recepcjonistki, piętnowane raz za razem. Klik-klik, klik-klik. Poczuł się jak żołnież piechoty morskiej, który samotnie przedziera się przez dżunglę i słyszy z głębi dziczy narastający tętent bębnów. W pewnym momencie dudnienie zostaje przerwane, jak nożem uciął, i zalega dziwna cisza. Żołnież przełyka głośno ślinę i mówi do siebie: "niedobrze".
Tak było w jakimś filmie, którego tytułu nie potrafił sobie przypomnieć.
Biuro zastępcy szeryfa mieściło się na drugim piętrze. Wszystko zdawało się iść według tego samego scenariusza - biurko, monitor, dwa krzesła i pytania, pytania, pytania.
Dwyer rzucił raport na blat, mówiąc:
- Wygląda na to, że już wcześniej się na ciebie skarżono. - Jego tłusta jak świąteczna szynka twarz wyraźnie promieniowała samozadowoleniem. Zerknął do zapisków. - Uszkodzenia mienia, podpalanie śmietników, groźby pod adresem rodziny Brownów, podejrzenia o posiadanie materiałów wybuchowych. - Uniósł jedną brew. - Zawieszony w prawach ucznia za włamanie do szkolnego systemu komputerowego. Do tego feralny rabunek. Rodzice nie będą dumni, prawda?
Skąd o tym wiecie i nie, rodzice nie będą dumni.
Niedobrze.
- Proszę pana, pani Brown i jej syn od dawna insynuują różne rzeczy na mój temat - zaoponował. - Odkąd ona i mój ojciec posprzeczali się o...
Dwyer przerwał jego wywód machnięciem ręki.
- Słuchaj, ty zakłamany gówniarzu - wycedził, a po tych słowach atmosfera w gabinecie stała się cięższa. - Możesz mydlić oczy swojemu tatusiowi, mamusi, sąsiadom, komukolwiek tam sobie chcesz. Ale nie mnie. Ja cię przejrzałem.
Zastępca szeryfa podniósł się ociężale z krzesła, powoli okrążył biurko i przysiadł na jego krawędzi, górując nad chłopakiem niczym wielka kupa mięsa. Opierał się krępymi ramionami o kolana, a jego ciasno opięty uniformem brzuch wylewał się zza skórzanego paska.
- Mam cię w garści, Harris. - powiedział Dwyer, rozluźniając krawat.- Jestem niemal pewien, że to ty podpaliłeś ten pusty dom na Fleet Street. Tym razem ci się nie upiekło, chłopcze. Wystarczył dzisiejszy indydent, i w każdej chwili mundurowi mogą zawitać w twoim domu. W dodatku utknąłeś w rejestrze karnym po uszy. - Chrząknął władczo. - Na twoje szczęście, wymiar sprawiedliwości ma taryfę ulgową dla takich jak ty.
Wtedy coś mu się przywidziało. Na "dla takich jak ty" przez twarz zastępcy szeryfa przemknął diabeł. Wykrzywia gębę w chichocie. Krwawi. Podnosi palec. Trzask. Znów twarz Dwyera. Chichot poniósł się echem w zakrętach płatów skroniowych i znikł.
- Jeśli będzies trzymał gębę na kłódkę, wyślemy cię do specjalnego programu dla młodocianych przestępców, w ramach którego zapłacisz grzywnę i odszkodowanie, odrobisz kilkadziesiąt godzin pracy społecznej, przejdziesz badania i sesje terapeutyczne, i tego typu ckliwe pierdółki. Po miesiącach, za dobre sprawowanie, twoja kartoteka zostanie w zupełności oczyszczona.
Kiedy to mówił, jego dłoń powędrowała do klamry od paska, zaś na słowach "dobre sprawowanie" błyskawicznie rozprawiła się z rozporkiem.
- Wszystko w celu sprowadzania ludzi na dobrą drogę, ale, jeśli mam dorzucić coś od siebie... - mrugnął znacząco - według mnie to zwyczajne gówno.
Eric zerwał się na równe nogi.
- Co, do cholery?!
Zmierzył w stronę drzwi, ale grubas dopadł go w mgnieniu oka. Zakleszczył w żelaznym uścisku jego ramię i pchnął w stronę biurka. Eric próbował się bronić, lecz wciąż miał skrępowane nadgarstki. Zamachnął się obiema rękami i grzmotnął zastępcę szeryfa w twarz, rozcinając jego czoło ostrzem kajdanek.
I znów zobaczył demona.
Dwyer, wyraźnie wkurwiony, złapał Erika za gardło, a po chwili szamotaniny, przygwoździł jego twarz do biurka. Jedną ręką zasłonił usta chłopaka, a drugą szarpnął jego spodnie w dół.
Michael Douglas z "Upadku" wyjąłby w tym momencie z kieszeni sprężynowca i po chwili przekręcał go w bebechach oprawcy, mówiąc "masz tu swoje dobre sprawowanie".
Szkoda, że nim nie był.
- Pomyśl o swojej przyszłości - cedziły mu do ucha wargi diabła. - Pomyśl o tym. Pomyśl.
***

Zgrzyt zasuwanych krat. Przemierzył szybkim krokiem celę i uderzył pięścią w mur, wypluwając wiązankę przekleństw. Głośne pierdnięcie z prawej strony zaznaczyło czyjąś obecność. Leżał tam, rozciągnięty na ławie, stary, wychudzony ćpun w wełnianej czapce i w zasmarkanym podkoszulku. Wpatrywał się w sufit i poruszał bezgłośnie ustami, głosząc własną Biblię wyrytą pod paznokciem.
Eric usiadł na podłodze pod ścianą, przykładając dwa palce do głowy i naciskając wyimaginowany spust. Po chwili rozmyślił się i wycelował swojego Glocka w spróchniałe ciało na drugim końcu celi. Raz. To za dupojebcę Dwyera. Dwa. To za fakt, że należysz do tego samego gatunku, co on. Trzy. To za naturalną selekcję.
Rozejrzał się, dumając, czy tak samo czuł się Hitler, pisząc "Mein Kampf".
Oparł głowę o ścianę i, pomimo okoliczności, odpłynął w nieświadomość.
Przyśniło mu się dzieciństwo. Wilgotny las. Wypad na polowanie.
Był już na tyle duży, by wybrać się z ojcem i jego kolegami na męską przygodę. Miał osiem lat i po raz pierwszy pozwolono mu potrzymać strzelbę w dłoniach. Kiedy maszerowali przez las uzbrojeni w śrut i dubeltówkę, zapytał ojca, czy zabijanie zwierząt jest złe. Wielokrotnie odznaczony orderami wojskowy, wyraźnie skonsternowany w roli krzepliwego ojca, nie do końca wiedział jak odpowiedzieć.
- Widzisz, synu - powiedział, nie patrząc na chłopca. - Jeśli w przyrodzie jest czegoś zbyt wiele, wszystko się w niej psuje. Na przykład takie bizony. Zimą wyjadają z ziemi żołędzie, które są również pożywieniem wiewiórek. Kiedy bizonów jest zbyt dużo, wiewiórki nie mają co jeść i giną. Dlatego człowiek istnieje po to, by zmniejszyć liczbę bizonów i zachować równowagę w... - przerwał, szukając odpowiedniego słowa. - środowisku zwierząt.
Rodziny lemingów tonące w prądzie rzeki. Lwy rozszarpujące małe zebry. Przyroda daje, przyroda odbiera. Wszystko ma swój cel.
Wtedy uwierzył tacie na słowo, że człowiek jest panem natury, i los wiewiórek zależy tylko i wyłącznie od niego.
Następnego dnia ojciec ustrzelił pierwszego bizona. Jeden nabój rozerwał zwierzęciu podgardle, drugi utkwił między żebrami. Jego monumentalne ciało zwaliło się z nóg i stoczyło po skarpie, na której chwilę wcześniej stał pełen wdzięku. Podeszli do rogacza. Leżał powykręcany, wierzgając kopytami i charcząc krwią we wściekłym uporze. Chociaż był na pozycji przegranej, nie przestawał walczyć.
Syn patrzył to na broń w dłoni ojca, to na oczy zwierzęcia. Wiedział, co za chwilę nastąpi i wiedział, że zrobi mu się niedobrze, więc odwrócił wzrok. Ojciec, pełen zadowolenia, wycelował lufę strzelby w łeb bizona i strzelił w tył jego czaszki. Wola naprężająca członki gdzieś się ulotniła i zwierzę padło z ślepiami wytrzeszczonymi w stronę nieba.
Kiedy odchodzili, chłopiec podbiegł tam z powrotem, ukląkł i zamknął mu te ślepia. Teraz wyglądał spokojnie, jakby spał. Wziął w małe dłonie zakrwawiony łeb i pocałował go w oczy, rozpłakując się nad martwym olbrzymem.
- Przepraszam, przepraszam - szeptał. - Tato chciał tylko uratować wiewiórki.
Spojrzał do góry, policzki błyszczały mu od łez. Niebo między gałęziami sosen było czyste i błękitne.

Zbudził go głos strażnika. Mówił, że rodzice zapłacili kaucję i czekają na niego przy recepcji. Miejce, na którym ścielił się ćpun-misjonarz było już puste.
***

Rankiem powlókł się do kuchni i wyjął z lodówki karton mleka. Wziął jeden łyk i zrzygał się do zlewu. Kiedy tak stał, zgięty w pół, nad kałużą wymiocin i krwi, osobliwa myśl kiełkowała mu w umyśle, i mocno go fascynowała.
Został sam w domu i było mu z tym dobrze. Lubił samotność. Lubił wymykać się na dwór o czwartej nad ranem i spacerować po pustych ulicach, wyobrażając sobie, że wybuchła ogólnoświatowa pandemia i pozostał jedynym człowiekiem na Ziemi. Działało to na niego jak rozluźniający narkotyk. Czasem wyobrażał sobie, że jest myśliwym o skórze zeskorupiałej od wiatru, polującym na jelenia wśród porośniętych puszczą zgliszczy blokowisk i porozwieszanych, jako jedyna spuścizna po ludzkości, sczerniałych sznurów do bielizny.
Zauważył, że telewizja wciąż nadaje w opuszczonym salonie. Gadające głowy w pudełku ekscytowały się świeżą tragedią. Transmisja na żywo przedstawiała z lotu ptaka szkolny budynek, otoczony sztabami karetek i radiowozów oraz biegającymi w tę i we w tę czarnymi ludzikami z karabinami M16.
- Ameryka jest w szoku - relacjonowała wypacykowana dziennikarka. - To kolejna strzelanina na terenie szkoły. Dziś, w Springfield w stanie Oregon, po godzinie siódmej rano, uzbrojony napastnik zabił dwie osoby i zranił dwadzieścia pięć innych, próbując następnie odebrać sobie życie. Ujawniona została tożsamość sprawcy - jest nim piętnastoletni uczeń Thurston High, Kip Kinkel. Policja właśnie przeszukuje dom Kinkela, w celu zdobycia informacji o motywach zabójcy.
Ekran wypełniła blada, łasicowata twarz o nieobecnym spojrzeniu. Eric przyjrzał się jej uważnie, nie zauważając żadnego podobieństwa między sobą a Kinkelem. Nie do wiary. Właśnie teraz, kiedy trapiły go i d e n t y c z n e myśli, ktoś inny zamieniał je w czyn. Zupełnie jakby przeprowadzili mu endoskopię mózgu i wyświetlali obrazy jego umysłu w porannych wiadomościach. Chcąc nie chcąc, nie wierzył w zbiegi okoliczności.
Zaciekawił go ten Kip. Przebieg wydarzeń pochłonął go i w końcu ukształtowała się cała historia. Szybko rozwinęło się to w płaczliwą telenowelę pod tytułem "Było tyle ostrzegawczych sygnałów, lecz nikt nie zauważył".
Kip kolekcjonował broń. Dużo wcześniej, zanim pojawił się na ekranie, w szkole średniej został uznany za "Najbardziej Prawdopodobnego Sprawcę Trzeciej Wojny Światowej". Całkiem niedawno zrobił wykład, na jednej z lekcji, o problematyce konstruowania bomby na bazie nawozu z metanem. Kip, dzień przed strzelaniną, w wyniku dziwnego splotu okoliczności, został aresztowany przez policję za trzymanie w szkolnej szafce skradzionego pistoletu. Tego samego dnia Kinkela odebrał z posterunku ojciec, który po powrocie do domu oświadczył mu, że zostanie wysłany do szkoły z internatem. Około godziny 15:30 Kip wziął z pokoju rodziców karabin, udał się do kuchni i strzelił ojcu w tył głowy. Następnie czekał na powrót matki, w międzyczasie rozmawiając przez telefon z kolegą, któremu wyznał, że nie może doczekać się kolejnego odcinka "South Parku".
Przybyła po trzech godzinach. Kiedy weszła po schodkach z garażu do salonu, Kip już był gotowy.
- Kocham cię mamo. - powiedział i strzelił sześciokrotnie: dwa razy w tył głowy, trzy razy w twarz i jeden raz w serce.
Ciała rodziców przeniósł do sypialni, układąc je razem w łóżku i przykrywając kołdrą. Kiedy policja wkroczyła do pomieszczenia, wyglądali jak para śpiących małżonków. Resztę swojej imprezy Kip spędził na całonocnym słuchaniu utworu Liebestod z opery "Romeo i Julia".
Następnego dnia, samochodem matki pojechał do szkoły. Kiedy stołówka zaległa uczniami, jedzącymi w spokoju swoje śniadanie, Kip niewzruszony wszedł do środka z arsenałem w postaci noża myśliwskiego i trzech sztuk broni palnej, ukrytym pod wojskowym płaszczem. Tam przywitał się ze swoimi rówieśnikami strzałem ze strzelby w pobliskie okno. Następnie oddał kilkadziesiąt strzałów w bezwładną masę ciał, uciekających w panice przed szaleńcem lub chowających się pod stołami. Zabił w ten sposób jedną osobę i ranił dwa tuziny innych. Druga ofiara zmarła w szpitalu, a niebawem maraton zabójstw powiększyłby się o trzecią, kiedy Kip, przykładając lufę broni do głowy rozhisteryzowanej nastolatki, pociągnął za spust, który wydał jedynie głuche klik, klik, klik.
Przeładowując karabin, został obezwładniony przez jednego z rannych uczniów, który zapewne aspirował na miano bohatera dnia. Unieruchomiony przez swoich rówieśników, Kip krzyczał wniebogłosy: "Zabijcie mnie! Zabijcie mnie!". O dziwo, zważywszy na okoliczności, nikt nie spełnił jego prośby.
Zdarzyło się. Twarze ofiar szybko odeszły w niepamięć, za to zdjęcie mordercy pojawiało się wszędzie. Chudy piętnastolatek, który był dotąd cieniem szkolnych korytarzy, teraz frapuje myśli Amerykanów bardziej niż problem wojny w Kosowie. Zdarzyło się, i już.
Mówili o wszystkim. Wydawali łzawe oświadczenia, jeden drugiego próbował przekrzyczeć w swoich poglądach na temat drugiej poprawki do konstytucji, wymalowane usta reporterek telewizyjnych bezustannie pytały dlaczego, dlaczego, dlaczego. Mówili o wszystkim, ale nie wspominali jednego: pokochali tę historię.
Pokochali tę historię od pierwszego wejrzenia, pokochają więc i moją, pomyślał Eric. Poszedł do łazienki i po raz pierwszy, odkąd wrócił z aresztu, popatrzył w lustro. Zmierzył się wzrokiem. Koścista sylwetka i ostre rysy twarzy uwydatniły się mocno z biegiem lat. Krył się w nich drapieżca. Uśmiechnął się jedną stroną ust, tak jak robią kłamcy. Trzask przełącznika w głowie. To nie był Kip Kinkel. Światło na scenie... To był Reb. Powitajcie go, drodzy widzowie.
***

Następnego tygodnia włóczył się ze swoim znajomym Chrisem po parku. Wciąż myślał o tej masakrze w Thurston High, i nie bez powodu wyciągnął Chrisa z domu tego wieczora. Palili blanty i rozmawiali o glinach, perypetiach pewnej ciężarnej cipy ze szkoły i wyższości nowej części Doom'a nad Operation Flashpoint. Chris znał się na sztuce robienia napalmu, nosił nóż z kolczastą rękojeścią i ogółem sprawiał wrażenie groźnego typa, który w nowo zakupionym domu kazałby sobie dobudować ukryty schron wyładowany po brzegi arsenałem, jakim nie powstydziłaby się współczesna marynkarka wojenna.
Kiedy ich rozmowa zeszła na bardziej dywersyjne tematy, Eric postanowił uderzyć w radykalny ton.
- A gdyby tak podłożyć bombę w szkole? Co ty na to? - zapytał najzwyczajniej w świecie, jakby proponował wypad na kręgle. - Nie rurową, tylko coś większego, co by narobiło zniszczeń na szerszą skalę. Wiesz dokładnie jak zbudować coś takiego?
Chris spalił swojego blanta i splunął na ziemię. Parsknął śmiechem.
- Wyobraź sobie, Chris - ciągnął dalej, jego neuroprzekaźniki wrzały od THC, nadmiaru wspomnień i sennych wizji. - Dziesięciogalonowe beczki z propanem i czasowym zapalnikiem. Moglibyśmy zrobić takich ze dwie, trzy, a może pięć. Moglibyśmy wznieść je do kafeterii ukryte w ciemnych torbach, nie wzbudzając żadnych podejrzeń. Moglibyśmy podłożyć je pod stołami, wyjść na parking i czekać. To trudne, wiem, ale, co zabawne - możliwe.
Chris pokręcił głową i skonfundowany udał, że wcale go nie słuchał, niezręcznie zmieniając temat: - Idziesz na domówkę u Robyn?
Wyszli z parku na ulicę. Nie zdążył odpowiedzieć, bo jakieś dziesięć metrów za nimi rozległ się stłumiony strzał i pijackie śmiechy. Na śmietniku tuż obok pojawił się zielony odprysk farby.
- Chyba znajdujemy się na linii ognia, Reb - rzucił Chris.
Z ciemności dobiegł ich zwierzęcy warkot. Niewidzialny wróg zdemaskował się, gdy zza ściany drzew wyłoniła się trójka dresiarzy. Jeden z nich, goryl z zaawansowanym ABS-em i najwyraźniej samiec alfa w obwieszonej łańcuchami grupie, niósł pistolet do paintballa, a koło nogi dreptał mu gruby amstaff w obroży z kolcami.
Bestia zauważyła coś w krzakach, bo przystanęła, nastraszając uszy i obnażyła kły. Warknęła.
- Stul ryj, Demon!
Demon, maszyna do zabijania.
Brzęk rozbitego szkła. Ktoś rzucił butelkę w krzaki, i coś w nich zaskomlało. Był to wychudzony kundel - wyszedł ze swojej kryjówki i utykał, bo brakowało mu jednej łapy, jego przerzedzona sierść odsłaniała sterczące żebra, krwawił z ucha i w ogóle wyglądał jak śmierć.
- Patrz, Rocky! - zawołał jeden z przydupasów goryla. - Świeże mięsko dla Demona.
Goryl o imieniu Rocky wyraził aprobatę gromkim rechotem i wypalił ze swojej zabawki, trafiając kundla w brzuch. Pies żałośnie się skulił i zawył przeciągle, prawie ludzkim głosem. To był taki dziwny, przeszywający wrzask udręczonej istoty, dobywający się z samego dna najbrudniejszego piekła.
Cała trójka dresiarzy wydarła się śmiechem, pobrzękując łańcuchami, jakby w życiu nie ujrzała czegoś tak zabawnego. Groteskowe cienie ich głów podskakiwały w górę i w dół jak owadzie odwłoki w trakcie kopulacji. Erika skręcało w środku, gdy na nich patrzył, miał dziką ochotę na zrealizowanie swojego zamiaru dzisiaj i w tym miejscu.
Jakiś żołnież powiedział, że lepszy jest dobry plan wykonany teraz niż idealny dziesięć minut później.
Śmieszne, bo w chwili obecnej nie miał żadnego.
- Kurwa jego mać, spływajmy stąd lepiej - Chris syknął do niego, gdy ten już zmierzał w stronę rozweselonej grupki.
Demon ujadał, rwał się do przodu, strugi śliny wylewały się z paszczęki na grunt. Rocky uwolnił go z kolczatki, wypuszczając bestię na ring.
Lufa opuszczona w dół, bydlęce oczy, konsternacja.
- Bierz go, Demon!
- Dalej, dalej!
- Dowal mu!
- Tak jest! Dobrze!
Morderca wystartował niczym pocisk. W biegu poturbował ostro kundla, którego kręgosłup, w następnych sekundach, łamał się w rekinich szczękach jak zasuszona trzcina. Drobne ciałko przeszyło kilka rozpaczliwych spazmów i oklapło. Zwisając bezwładnie z pyska bestii bardziej przypominało szczura niźli psa.
Naturalna selekcja.
- Demon, puść! Dobry piesek. Idziemy, chłopaki!
Demon wypluł martwego kundla do rynsztoku jak rybie mięso pełne ości i podążył za swoim panem. Kiedy eskorta zniknęła, Eric podszedł do kałuży krwi i śliny, w której leżało...coś, na czego widok pobożny chrześcijanin straciłby wiarę w istnienie Boga.
Zdjął swój płaszcz, owinął nim psiego trupa i wziął go ostrożnie na ręce. Spod przesączonych szmat zahuśtało czerwone jelitko.
- Reb, popieprzyło cię? - wykrzyknął na to Chris. - To tylko bezdomny pies.
Wrócił z zawiniątkiem do domu i wykopał mały grób na trawniku. Jego czarny prochowiec cały przesiąkł krwią. Wyrzucił go. Gdy stał nad grobem kundla, zwierzęcy krzyk wciąż rezonansował mu w czaszce. Wypalił trzy papierosy, i dalej go słyszał. Bestia. Już wiedział, kto będzie jego pierwszą ofiarą. Poprzysiągł sobie, że, jeśli zrobi to, co miał zrobić, wróci tam i odpłaci się w dniu Sądu Ostatecznego.
To dla zasady.
***

Liceum Columbine wyglądało bardziej jak gmach centrum handlowego niż zwykła szkoła. Przejście labiryntem korytarzy pomiędzy naprzeciwległymi dystryktami budynku zajmowało średnio piętnaście minut. Ludzie chyba nie robili tam niczego innego, tylko chodzili po korytarzach według wyznaczonego planu. Każda minuta życia w Columbine była ściśle zaplanowana. Każdy skrawek w Columbine był podzielony. Każdy stolik w kafeterii był określonym miejscem w hierarchii ponad dwutysięcznej społeczności.
Eksplozja miała być co najmniej spektakularna. Niszczenie czegoś, czemu poświęcono wiele lat gorączkowej pracy zawsze jest wyzwalające. Dwie dekady po powołaniu szkoły do życia, przeprowadzono tu znaczne reformy. Stołówkę zamieniono w panoramiczną restaurację, odnowiono sale, a na górzystym wzniesieniu wybudowano marmurowe schody z gankiem i modernistycznym wejściem naszpikowanym kamerami; które to miejsce, w niedalekiej przyszłości, miało posłużyć dwóm uczniom jako niezawodny punkt obserwacyjny. Ściany, przemalowano na jasne kolory, które pewnie miały dodawać otuchy i poczucia bezpieczeństwa w towarzystwie barczystych kolesi z klasy sportowej - jednak w efekcie korytarze przypominały wnętrze szpitala psychiatrycznego.
Wszystko po to, by integrować i zapewnić pociechom rodziców świetlaną przyszłość - który trybik więc nawalił? Może należało od razu zainwestować w monitoring rejestrujący najcichsze szuranie konia w kabinie toaletowej - byłoby bezpieczniej, nieprawdaż?
Motto szkoły brzmiało: "Szkoleni, by perfekcyjnie zdobyć cel".
Eric miał cel. Swoje strategie szlifował do perfekcji.
Ocenił na oko wymiary stołówki, oszacował minimalną siłę rażenia. Ogromna szklana ściana po wschodniej stronie sali napawała go wizją eksplozji w kaskadach szkła. Piękne. Jego scenariusz obejmował także bibliotekę, mieszczącą się tuż nad kafeterią. Ciekawe, jak to nazwą. Bombardowanie w Columbine? Rzeź w Columbine? Przechadzając się między stolikami, skrzętnie kreślił plan budynku. Kątem oka obserwował uczniów, kończących swoje drugie śniadanie, i rokował ich szanse przeżycia.
- Co to jest? - zapytała go ta słodka kretynka, Tiphany.
- Klucz - odparł bez zastanowienia, szkicując dalej.
- Co masz na myśli?
- Zobaczysz.
Odeszła, niosąc tacę z sałatką i dietetyczną colą.
Zmarszczył brwi i napisał, niemal przebijając ołówkiem kartkę, trzy litery na tle prowizorycznych stolików: NBK. Zatrzasnął notatnik, schował go do kieszeni i przyłożył dłonie do skroni. Zacisnął z całej siły powieki, mając nadzieję, że w ten sposób odgoni od siebie hałas rozmów i sztućców, i że całe to gówno zniknie.
***

Eeny, meeny, miny, moe,
Catch a tiger by the toe.
If he hollers, let him go!
Eeny, meeny, miny, moe

Kula Micky'ego odbyła podróż z iglicy sztucera prosto w oniemiały mózg ekspedientki przy kasie, po tym jak Mallory skończyła wyliczankę.

Sitcomowy śmiech.
- Chciałbym coś takiego zrobić - oznajmił Eric, przeżuwając popcorn. Spojrzał na Dylana, wyczekując jakiejkolwiek reakcji. - A ty, Vodka?
- Może - powiedział Dylan, nie odrywając wzroku od ekranu. - Czasami mam taką myśl na widok Jen.
- Chciałbym w końcu rzeczywiście to zrobić zamiast myślenia o tym - rozmarzył się Eric, patrząc w sufit. - Coś jak... oczyszczenie.
- Jak zen.
- Właśnie.
Mickey i Mallory skoczyli sobie w objęcia. Zaraz potem pojawiła się wejściówka filmu 'Natural Born Killers' z piosenką Shitlist w tle.
- Wiesz, co? - znów odezwał się Eric. - Wkurza mnie moja matka.
- Dlaczego?
- Czegokolwiek bym nie zrobił, ona zawsze będzie odstawiać te swoje słodkopierdzące sceny. Na jaki college się wybierasz, Eric? Może chcesz Slim Jims, Eric? Eric, jesteś już dużym chłopcem! - przewrócił oczami. - Jezu, co za suka. Dziś obudziła mnie o szóstej rano, tylko po to, by mi powiedzieć, że w szkole odwołali matmę. Nie-mamo-nie-miałem-o-tym-pojęcia. Dzięki-że-przerwałaś-mi-taki-piękny-sen-w-którym-brałem-od-tyłu-Christinę-Applegate. Przy-okazji-lubię-rozmawiać-z-tobą-gdy-mam-kałużę-spermy-na-prześcieradle.
- Christina Applegate? Też bym żałował.
- Najlepsze, że ona nie ma pojęcia, do kogo to wszystko mówi. Kto to jest, ten Eric? Ona nie widzi mnie. Całe życie byłem dla niej fatamorganą, zupełnie jakby w miejsce mojej twarzy wkleiła sobie uśmiechniętą postać z "Siódmego Nieba", rozumiesz?
- Pewnie myśli, że chłopcy zawsze będą chłopcami.
- Dokładnie. Ale jedno trzeba tej kurze domowej przyznać: dobrze gotuje.
***

Jeśli nie dzisiaj, to nigdy.
Dylan rozejrzał się po pokoju. Skręcony papieros zwisał mu z ust. Wyjął z szafy pudło ze starymi rzeczami. Tylko jeden przedmiot wśród nich był zupełnie nowy - błyszczący Colt 45 zawinięty w szmatkę. Wziął go do ręki i teraz wyglądał jak kowboj.
Było jeszcze pudełko z nabojami. Choć większości nie potrzebował, dla zachowania pozorów kupił całe opakowanie - wszak dziwacznie by wyglądał, gdyby poprosił sprzedawcę o jeden nabój.
Załadował go do magazynka, odbezpieczył broń i skierował lufę w swoją twarz. Spojrzał w ciemność otworu wylotowego, i ciemność spojrzała w niego.
Błysk światła i Shirley oglądająca się przez ramię ze spojrzeniem ślącym zaproszenie. Chciałby, żeby tak spojrzała na niego.
Jeśli nie dzisiaj, to nigdy. Dostał życie w spadku, ma prawo więc z nim zrobić, co chce. Znalazł coś pocieszającego w myśli, że w każdej chwili może się ewakuować z tego świata.
Razem z aniołem.
Trzyma ją w swoich ramionach, pieszcząc lufą pistoletu jej szyję i zagłębienie między piersiami, zatapia się w jej włosach, spojrzeniu i ustach o smaku dzikiego wina. Wszystkie te chwile znikną jak łzy na deszczu, znów przyjdą zombie i na zawsze ich rozdzielą - oni tego chcą, ona tego nie chce, i on tego nie chce, dlatego ona szepcze mu w usta "już", a on naciska spust i posyła kulę w serce anioła. Czując słabnący dech w jej piersiach, i smakując jej krew na własnych wargach, przykłada Colta do swojej skroni i strzela, posyłając ich obydwu do raju.
Dziś uwolni siebie i Shirley, i na zawsze staną się jednością.
Wziął drugi nabój, pocałował go i włożył do magazynka. Z naładowanym Coltem wybiegł z domu. Lał tak wielki deszcz, że wszystko wokół było rozmazane. Woda zmieszała się z łzami na jego twarzy. Stał w strumieniach deszczu na pustym podjeździe, w napierającej zewsząd szarości, w tym brudzie, ściskając kurczowo broń. Pomyślał, że właśnie tak chciałby umrzeć i uniósł pistolet do głowy.
Przepraszam, Shirley. Wiem, że cierpisz, ale nie zdobędę się na to. Może jeszcze się spotkamy.
Spodziewał się ujrzeć zlepek fragmentów ze swojego życia, przebłyski z dzieciństwa i tego typu bzdury, ale przed oczami stanęła mu jedna twarz.
- Zrób to.
Reb?
Zamrugał raz. Zamrugał drugi. Deszcz zniekształcał obraz, ale po chwili dotarło do niego, kto przed nim stoi i ogląda całe przedstawienie.
- No dalej, śmiało. Cel, pal.
***

Kiedy przypomniał sobie, że zostawił u Dylana swoje płyty, postanowił się wrócić. We własnym domu czuł się jak morderca. Robił wszystko, by uniknąć widoku twarzy ojca i matki, lękając się, że wzbudzą w nim mdłe, ludzkie uczucia.
Reb nie posiadał uczuć. Reb był maszyną bez cienia litości.
Brodził w deszczu. Jego myśli wybijał takt kroków. Pomyśl o swojej przyszłości. Pomyśl. Pomyśl. Reb, popieprzyło cię?! Pomyśl o tym. Kocham cię mamo. Pomyśl o tym. Minął go autobus - elektryczna trumna, zatrzymująca się na przystankach, wypełniona po brzegi ludźmi martwymi za życia - i ochlapał kałużą szarego błota z grobu ulicy.
Był już prawie na miejscu. Przed bungalowem dostrzegł nieruchomą postać, ginącą w zmierzchu i mgle - Vodka?
Podszedł się do niego i obraz stał się wyraźniejszy. Przez zasłonę deszczu ujrzał swojego przyjaciela z klamką przy skroni, zamierzającego rozbryzgnąć swój mózg na pobliskiej rabatce.
Nagle wydało mu się to piękne i prawdziwe jak nic dotąd, dlatego zamiast krzyknąć "nie rób tego!", a potem rzucić na pokrzepienie jakimś tekstem o życiu w stylu Oprah, odezwał się w eter:
- Zrób to.
Dylan drgnął, nieomal przez przypadek wcielając swój zamiar w życie.
W życie... Skąd w człowieku tyle ironii w obliczu śmierci?
- No dalej, śmiało. Cel, pal. - powiedział Reb, przeciągając sylaby. Podniósł powoli dłoń złożoną w kształt pistoletu do własnej skroni i udał, że pociąga za cyngiel. Przekrzywił głowę z uśmiechem szaleńca, brud i kurz mieszały się z kwaśnym deszczem na jego twarzy, a spod warstwy pyłu przezierały białka oczu, łypiące na niedoszłego samobójcę.
Gdy świat tonął w szumie ulewy, zamieniając się w błotnistą nieckę z gównem, oni stali tak naprzeciwko siebie, pozbawieni swoich masek, spoglądając jeden drugiemu w prawdziwą twarz.
- Nie dziś. - powiedział Reb. Dylan opuścił pistolet.
Jeszcze nie dziś.
Eric widział wszystko jasno. Zobaczył to jak na filmie. Przeanalizował każdy gest. Dotąd sądził, że jest samotnym bogiem, a otaczały go jedynie zaślepione wolą przetrwania zombie - ale Vodka nie należał do ich gatunku. Do jego także i nie przynależał, lecz nie w tym sęk. Kto inny poszedłby z nim na NBK? Nikt. Reb potrzebował samobójcy, tak samo jak Hitler potrzebował upadłego ludu. Samobójca potrzebował nowej idei, lud - propagandy.
Oboje potrzebowali NBK.

[ Dodano: Nie 24 Lis, 2013 ]
I już na wstępie sama się poprawię: tam miało być żołnierz :/
The planet is fine, the people are fucked.
- George Carlin

2
Yyy, tak z ciekawości...
tobie udało się to przeczytać?

Pozwól poleżeć tekstowi. Przeczytaj za jakieś dziesięć dni.
Nie zazdroszczę tego uczucia, ale może wtedy coś wyjdzie.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”