Zimą w roku 1862, kilka dni przed Bożym Narodzeniem do ojca mojego, przybył sąsiad pan Bonecki Kacper, który często w interesach jeździł do Warszawy, obracał się pośród ówczesnych elit.
Uchodził za człowieka, dobrze poinformowanego, w jakiej sprawie i czyją kieszeń napełnić. Osobiście znał hrabiego Wielopolskiego, a miał o nim wyjątkowo złe zdanie.
Pamiętam, jaki był wtedy wściekły, aż z tej bezsilnej złości oczy mu się szkliły, poczerwieniał na twarzy.
Ojciec mój, jak i wspomniany pan Bonecki, jeszcze kilku innych wspólników dali hrabiemu „wzjatkę”, ponad tysiąca rubli za wyłączność na dostawy drewna do stolicy, na różne budowy, które zarządzała władza.
Suma była niebagatelna, za tyle można było nabyć gotowy dom, ziemi ze czternaście mórg i to w jednym kawałku razem z zabudowaniami gospodarskimi. Oczywiście hrabia pieniądze wziął i słowem honoru obiecał odpowiednie dokumenty.
Jak się jednak okazało, niejaki Szejnfeld, przebił łapówkę, płacąc, aż dwa i pół tysiąca. Oczywiście Aleksander Wielopolski, mimo że szlachcic herbowy, słowo nie dość, że złamał, to jeszcze wziętych pieniędzy nie oddał.
Tu jednak pan Kacper rozmawiając z jednym urzędnikiem, dowiedział się, że branka w sołdaty ma być. To skutek ostatnich zajść w Warszawie, wykrytych spisków stronnictwa „Czerwonych”. Którego namiestnik był zagorzałym wrogiem.
Termin poboru ponoć wyznaczono na połowę stycznia, następnego roku. Mówił oburzony, że widział dokumenty, na jednym było ze sto nazwisk, inne karty były puste.
Kogo wskaże władza, a nie zapłaci wykupnego, to wpiszą na listę i pójdzie carowi służyć.
Podły plan sobie hrabia uknuł, zarobić chciał na ludzkiej krzywdzie. A ja sam miałem powody do obaw, bo już mnie raz na wiosennych demonstracjach złapali.
Sędzia był łaskawy, bo pół Polak po matce, skończyło się dwoma miesiącami lekkiego aresztu i grzywną, wartości dojnej krowy.
Po prawdzie, to bardziej bałem się gniewu ojca, ale jak nas odprowadzali do tiurmy przy ulicy Rybackiej, to podszedł się pożegnać, objął mnie i ze łzami w oczach, powiedział,
– Dumny patrze na ciebie, bo widzę, że na prawego Polaka syna wychowałem. Pamiętaj przed Moskalem, żeś Polak, tyś lepszy niż on. Bo Ruski to niewolnik z urodzenia, nawet jak kniaź, to sam carowi pod nogę swój kark podstawi.
Zaraz mnie taka dowaga wzięła i duma, że Sybiru bym się nie wystraszył.
Te emocję, tak zapamiętałem, że później, gdy wojna trwała i często przychodziły ciężkie chwilę, wspominałem ten uścisk, głos ojca i zapach jego ubrania, nasiąkniętego tabaką. Co mi nadzieje i wolę do walki przywracało.
Sama niewola szczególnie przykra nie była, w jednej, wielkiej celi, nas buntowszczyków zamknęli i paru złodziei. Ci, to ludzie byli prości, bez wykształcenia i pisaliśmy im przeróżne listy do sądów, prośby do władzy, ba nawet jeden donos na takiego, co biednym kury wykradał. Oni nam natomiast, opowiadali swoje złodziejskie przygody, czy jak wyciągnąć zegarek z kieszeni surduta, tak aby właściciel nic nie poczuł.
A na niedziele rodziny przynosiły nam, co nieco w koszykach. Tak by osłodzić los aresztancki. I tak razem siadaliśmy do kolacji, jakby to jakieś święto było. Poniekąd i było, każde miłe zdarzenie w niewoli warte jest uczczenia. Nasi kryminalni towarzyszę niedoli, śmiali się, że szkoda na wolność wychodzić. Takie frykasy dzięki nam jedzą, jakich nigdy na wolności nie próbowali.
Strażnikom też się gorzałki dawało, przez co byli nam bardzo przychylni.
Chociaż docierały do nas wieści, że nie wszyscy tak szczęśliwie skończyli, jak my. Kilku studentów zesłano aż pod Astrachań, innych osadzono w twierdzy, a kogoś powieszono. My tu na Rybackiej mieliśmy sielankę.
Jednak po tej przygodzie pewność miałem co do mojego losu, na wypadek branki. Wezmą mnie w sołdaty i nie da się od tego wyreklamować.
W cyrkule wpisali mnie na listę buntowników, chociaż nie należałem do żadnego spisku. Jedynie na manifestacje chodziłem i nic wielkiego nie dokonałem. Żebym to jeszcze kozakowi w pysk dał, a tak człowiek dostanie po krzyżu a satysfakcji żadnej. Z Moskalami jednak tak już jest, jak mogą zabrać, to zabiorą.
Z ojcem uzgodniliśmy, że matce nic nie powiemy. Co jej łzy tu zmienią, jedynie najcudowniejsze święta w roku zmarnują.
I tak Boże Narodzenie minęło, jakoś nie myślałem o przyszłości, przecież, co ma być to i tak będzie. Dopiero po piętnastym stycznia, kiedy w samej Warszawie była branka, reszta guberni miała dać rekruta dopiero dwudziestego piątego. Zapanowała nerwowa atmosfera, wszyscy wyczekiwali wielkich wydarzeń, bo nie było wątpliwości, że coś się stanie.
Pamiętam, że to była środa, po południu, do nas zjechali się młodzi sąsiedzi. Którzy, jak i ja byli zagrożeni poborem. Nasi rodzice uzgodnili, że wspólnie uciekniemy, do tych, co już uszli z Warszawy na prowincję.
Tuż przed odjazdem pożegnałem się z rodziną, czułem jakoś, że to będzie na bardzo długo.
Matka nie chciała, a bym widział jej łzy, głowę odwracała przed moim wzrokiem. I zaraz zdobywając się na twardy ton, powiedziała.
– Tak wyrosłeś, a ja ciągle myślę, jak o chłopcu. No uklęknij, bo przecież nie będę na palcach stawać!
Położyła mi dłonie na głowie, szeptem zmówiła zdrowaśkę, powierzając opiece Matki Boskiej, a na szyję założyła mi szkaplerzyk srebrny. W rodzinie mówili, że to jeszcze pradziadka, co u Dąbrowskiego walczył i pod Poniatowskim z Austriakami.
– Niech cię chroni i o domu z najdalszych stron sprowadzi.
A mnie taki żal za gardło ścisnął, że nie mogłem słowa wypowiedzieć. Dosłownie jakby obręcz jakaś za krtań trzymała. Obraz zmąciły mi łzy, opuściłem głowę, aby przed ojcem nie wyjść na mazgaja.
– Nic złego, gdy mężczyzna płacze. Znaczy, ma powód..., nie wstyd, nie wstyd to... – mówił, tłumiąc szloch.
Dał mi swoją wyborną, angielską dubeltówkę, jedna lufa była gładka do śrutu, a lewa gwintowana pod kulę. Miała celownik na trzysta kroków, który można było położyć po szynie, między lufami. Do tego myliwski patrontasz, duży, podwójny, aby oddzielnie trzymać ładunki kulowe i śrutowe. Ojciec pouczał mnie, aby przestrzegać tego porządku, bo w bitwie nie będzie czasu na szukanie. Wiedział, co mówi, bo walczył na Węgrzech w 1848, ledwie uniknął tam więzienia, a po powrocie Sybiru.
Miałem jeszcze prawdziwy wojskowy tornister, dwie mniejsze torby zwane chlebakami. Za pasem pistolet, taki prosty, jednostrzałowy.
Ubrany byłem bardziej po chłopsku, w kożuchu baranim i czapie, prosty lud najlepiej wie, jak przetrwać na mrozie. Warto się było na nim wzorować, co z tego, że nieelegancko. Przecież nie na wesele idę a na długą tułaczkę, być może w bój.
Wspomnieć należy o tych, co na zimę przyszli w pantoflach jak do kościoła. W pierwszych dniach powstania, więcej zimno i choroby zabrały z naszych szeregów niż kulę Moskali.
I tak, mając nadzieje, że jestem dobrze przygotowany, wyruszałem w nieznane. Jechaliśmy saniami w siedmiu, do dworku myśliwskiego państwa Zakrockich.
Tak było umówione, że u nich spotykają się uciekinierzy. Droga szybko minęła, nie wiele z niej pamiętam, ściemniało już, gdy dotarliśmy na miejsce. Dworek okazał się pałacykiem, weszliśmy od tyłu, drzwiami dla służby, tak dla niepoznaki jakby jakiś szpicel w pobliżu się kręcił. Na dole była duża sala, zastawiona jakimiś gratami i schody, które w lewo wiodły, a tam na górze mała galeryjka z drewnianą barierką i korytarzyk.
I właśnie na piętrze wszyscy się zgromadzili, a było nas już ponad czterdziestu, nie licząc, panien i kilku pań w dojrzałym wieku. Które miały pilnować, by przypadkiem nie doszło do niestosownych zachowań. W jednej z sal zrobiono jadalnie, stół był zastawiony półmiskami z kiełbasami, szynkami, flaszkami z winem i gorzałką, w kociołku parował doskonały grzaniec. Od niego zaczęliśmy, zmarznięci, głodni, chętnie się ugościliśmy.
Po kilku łykach, gdy ciepło rozpłynęło się w członkach, mruknąłem zadowolony.
– No, tak to wojować mogę, nie tylko z Moskwą, ale i Prusakiem.
Wziąłem wielką bułę, rozerwałem i do środka nałożyłem gorącego bigosu. Lepszego nigdy nie jadłem, a pachniał wędzonką, kminkiem, kapusta, że ślina sama do ust płynęła.
Nie wiem czy to tak apetyt wyostrzyła droga, czy sytuacja wojenna? Wyszło ze mnie najgorsze łakomstwo, nawet się nie przywitałem, jak kultura nakazuje. Dziewczęta popatrzyły na mnie zgorszone. Mało tego, upewniwszy się w pewnym momencie, że nikt już nie widzi, urwałem dwa solidne pętka suszonej kiełbasy i schowałem do tornistra, tak na później.
Całe towarzystwo siedziało w salonie, na jednej z sof i pod ścianą leżała broń. Od razu widać, że każdy brał co miał, jedni strzelby, inni stare skałkówki przerobione na kapiszonowe, niektórzy mieli tylko pistolety, a byli tacy co nie posiadali żadnej broni. Jak mój dobry kolega Romek Zabrzuski co świetnie znał się na telegrafach, ale wojować poszedł z młotkiem w ręku i kozikiem hiszpańskim za pasem.
Pan Zakrocki mianował się kapitanem i dowódcą naszej roty, z innymi „oficerami” siedział w swoim gabinecie. Odbywali naradę wojenną, chociaż jeszcze żadnej wojny nie było.
Zaznaczyć jednak trzeba, mieliśmy świadomość nieuniknionego. Uciekło tyle rekruta, że na pewno nam tego nie odpuszczą i psy carskie zaczną polowanie. O ile już nas nie szukają. Jednak tamtej miłej chwili czuliśmy się jak na wieczorku patriotycznym.
Panna Dorota Zamięcka grała na fortepianie pieśni wojskowe, inne z dziewcząt robiły kokardy narodowe, które do czapek przypinaliśmy, czy jakieś płótno cięły na bandaże.
A ja myślałem, o moich zacnych przodkach i czy w 1830 było podobnie, tak spokojnie, a zarazem podniośle.
Dopiero zamęt swoim przybyciem wprowadził Marian Niesioł, wysoki blondyn, uwielbiany przez płeć piękną.
– Gdzie te Moskale? – zawołał. – Zaraz bić będziemy, siedzicie panowie jak tchórzliwe zające. W pole nam trzeba iść, wy maminsynki!
I po każdym zdaniu zerkał dyskretnie na reakcje naszych miłych panien. Dłonią poprawiał jasne loki, a trzeba przyznać, że urody natura mu nie poskąpiła. Wysoki, miał twarz o regularnych rysach, mocno zarysowanym nosie, włosy kręciły mu się w fantazyjne loczki. Wyglądał jak Apollo z antycznych posągów. Do tego bardzo towarzyski, śmiały wobec pań, umiał prowadzić rozmowę.
– Nadęty bufon – mruknęła pod nosem Zosia Rawadzka, przesympatyczna osoba, nie dość, że ładna to i charakterek miała zadziorny a serce wielkie. Uwielbiałem z nią dyskutować, miała bystry umysł i zawsze ciekawe spostrzeżenia. Między nami chyba nie był to romans, a przyjaźń od dziecka. A może, jednak coś do niej czułem?
– Ignaś – zagaiła do mnie. – Chcesz? Prawdziwa kawa, znużenie spędza, pobudza.
Uśmiechnąłem się do niej, odsunąłem, robiąc miejsce na sofie.
– Usiądź przy mnie, to mi starczy za dziesięć kaw.
– Oj tak dziesięć, przysiądę się, to zaraz ci stanie... – uśmiechnęła się szelmowsko. Lekko zarumieniła. – Serducho mój drogi, serducho. A co ty myślałeś?
Oboje parsknęliśmy śmiechem, delikatnie ująłem ją za rękę. No, właściwie tylko palec, ale że nie protestowała, uznałem to za przyzwolenie. I dopiero wtedy ująłem całą dłoń, głowę oparła o moje ramię. Co jej ciotka, zganiła głośnym, wymuszonym kaszlnięciem, prawie jakby się krztusiła.
– Ech, ciotuchna się przeziębiła – powiedziała z uśmiechem Zofia.
Po dziś dzień pamiętam jej ciepło, zapach rudawych włosów. Jak tak siedziała oparta o mnie, miałem wrażenie, że serce bez tej kawy mi wyskoczy z piersi.
W pewnej chwili przyszedł Bronisław Rojer, od dawna uznany za sprzedawczyka. To był człowiek mocno po czterdziestce, przeciętnej postury, ale o obfitych wąsach. Kolaborował z Rosją, popierał „Białych”, o ile sam do nich nie należał. Stanął przed nami, popatrzył na nasze skąpe uzbrojenie.
– Do domów! Już! Durne Polaczki, gówniarze, won! Buntów wam się zachciało! Szkody tylko narobicie, sobie i innym, tyle z tego będzie!
Wtedy wyszedł z gabinetu pan Zakrocki i ostrym tonem zawołał.
– Hola sąsiedzie, zapominasz się! Wchodzisz do cudzego domu i chlew robisz! –
– Ty, ty, rebelie zaczynasz! Co wy chcecie zrobić z tymi strzelbami? Iść na armaty? Przeciwko władzy młodych porywasz, na zgubę wiedziesz. Najjaśniejszy Pan Aleksander II dba o Polaków, zamiast dziękować, ty plujesz na jego troskę o narody Rosji. Wszyscy przez was zostaniemy ukarani!
– Car już ich ukarał – mówiąc pan Zakrodzki, wskazał na nas. – Mają czekać, aż ich w sołdaty zabiorą?
– Tak bywa! – wrzasnął Rojer. – Trzeba poświecenia, jeśli tak zechce los! Niech idą, jeśli tak im pisane!
Ubodło mnie to do żywego, złość mnie ogarnęła.
– Panie Rojer, to daj przykład poświecenia – zawołałem – i poślij swego syna, do Inguszów na wojnę. Niech służy carowi, jak pan tak chętnie mówisz o poświeceniu! – wrzasnąłem na niego.
Bóg mi świadkiem, miałem ochotę palnąć mu w łeb.
I patrzyłem wściekły w jego oczy, lewą ręką ściskałem dłoń Zosi, aż dziewczyna zbladła z bólu.
– No, widzisz mości Bronisławie, kawaler Utradzki słusznie powiedział. Sam daj przykład poświecenia. – odezwał się Zakrocki.
– Ty Ruski sługusie, zdrajco plugawy! – zawołała do Rojera jedna z kobiet, które naszej moralności pilnowały – Polskie dzieci na zatracenie chcesz słać. Obyś sczezł!
– Przecież i tak na śmierć ich prowadzicie! – odpowiedział.
A mnie taki gniew rozpalił, że nie mogłem się powstrzymać.
– Jak już mi śmierć pisana, to niech będzie za Polskę, wolność, nie za cara i wrogą nam Rosję! – krzyczałem, aż mnie z gniewu w dołku ścisnęło. – Ja zdecyduje, za co umrę, nie sługusy kacapów!
Reszta gremialnie wzięła moją stronę, krzyk się zrobił ogromny.
Rojer coś powiedział pod naszym adresem, co zabrzmiało jak groźba i wręcz wybiegł.
Chwile tak trwaliśmy wstrząśnięci, nikt nic nie mówił. Aż jeden z nas, siedzący przy oknie zawołał.
– Jezu, Maria, Moskwa tu idzie!
Puściłem Justynę, podbiegłem do okna. Na dziedzińcu było z dziesięciu żandarmów na koniach i prawie rota piechoty przywieziona na chłopskich saniach. Stanęli przed dworkiem i na coś czekali. Teraz mnie tknęło, że nie wystawiono wart, nikt nie pilnował. Nasza beztroska była wręcz głupia, podeszli nas jak pisklaków w gnieździe.
Rozległ się jęk dziewcząt, pan Zakrocki nawoływał do spokoju. A tu Marian Niesioł wpadł w jakiś amok, zaczął wrzeszczeć.
– Zabiją! O, Boże najdroższy zabiją, w kajdany zakują! – zawodził niczym płaczka na pogrzebie. Ze złośliwą uszczypliwością, ostrym tonem powiedziałem do niego.
– Jak ciebie zabiją durniu, to już w łańcuchy nie zakują.
Dziwne, ale czułem się, tak pewny siebie, jakby kule miały mnie omijać. Nie bałem się, wręcz już chciałem walczyć. I gdy tylko nasz kapitan Zakrocki zawołał, aby światło gasić i wskazując na mnie i kilku jeszcze zakomenderował.
– Na dół panowie, nie strzelać bez rozkazu! Czekać!
Zbiegliśmy, jak na skrzydłach, na dolę stały ciężkie stoły, krzesła, puste skrzynie, przewróciliśmy to wszystko na środku i czekamy. Były tam wielkie drzwi, wychodziły wprost na dziedziniec. Mieliśmy pewność, że nie będą długo nas chroniły. Okna zasłaniały okienice, z otworami w kształcie serduszek, w dolnej sali panował półmrok i było zimno. Para z naszych oddechów zawisła w powietrzu. Ostrożnie podszedłem do okna, wytarłem palcami szron.
Dostrzegłem zaraz, jak Rojer rozmawiał z dowódcą Moskali. Ależ ja miałem ochotę wygarnąć w niego, i to z obu luf. Nie byłoby pudła, a o jednego zdrajcę mniej. Przynajmniej w wyobraźni strzelałem do niego, kroiłem, paliłem żywcem wrogiego sługusa. I nagle na zewnątrz rozległo się.
– No! Polaki wychodzić mi grzecznie, to mocno bić nie będziemy – wołał dowódca Rosjan, całkiem poprawną polszczyzną. – Wyłazić, to car budziet miłosjerdnyj. Dajet wam minutu, bystriej miateżniki! – mówił, mieszając już teraz słowa polskie z rosyjskimi.
Usłyszałem szloch, to chyba była Ania Nalej, ledwie dwunastoletnie dziewczątko. Widziałem tylko jej skuloną postać siedzącą na schodach.
Każdy z nas rozumiał, co czeka kobiety, jak wpadną w ręce carskich żołdaków. Chcieliśmy je chronić bardziej niż samych siebie, patrzyliśmy na to z perspektywy rycerskiego honoru. W którego duchu nas wychowywano.
Zaległa cisza, oczekiwanie w takich chwilach jest straszne. Zająłem pozycję za załomem ściany, odpiąłem ładownicę.
Minuta minęła, na zewnątrz rozległo się skrzypienie śniegu pod licznymi nogami. I zaraz łomot w drzwi, z góry padły pierwsze strzały. Usłyszałem czyjś krzyk pełen bólu, ktoś zaklął po rosyjsku. Żołdactwo szybko połamało okienicę, z trzaskiem wybili kolbami szyby. Wyleciały okna i od razu zaczęli się wdrapywać. Pewnie jeden drugiego podsadzał, bo było dość wysoko. Moskal zaczął się gramolić na parapet. Wycelowałem w niego i jakby mnie paraliż złapał.
Do umysłu dotarło, że zaraz będę musiał zabić człowieka. Członki mi zesztywniały, w głowie huczało, wyschło mi w gardle. Powtarzałem sobie, że muszę, taka konieczność, nie mam wyjścia. Pewnie nie byłem w pełni świadomy, gdy pociągnąłem za spust. Strzeliłem loftkami, taka kulka gruba jak palec sama jedna może zabić, w ładunku miałem ich z siedem. Moskal rozłożył ręce i spadł na dwór, nie słyszałem jęku. Jego karabin zsunął się i bagnetem wbił w podłogę. Sięgnąłem po kolejny ładunek, wtedy nie myślałem o zabitym. Huk wystrzałów rozbrzmiewał w ścianach dworku, dym gryzł w oczy, drapał w gardle. Zacząłem myśleć tylko o jednym, drogo sprzedać skórę. W pewnej chwili dostrzegłem jak Szymon Kruk, kolega z gimnazjalnych czasów, wziął takie ciężkie krzesło i stanął za ścianą przy oknie. Jak tylko jaki Moskal złapał za futrynę i chciał się podciągnąć, bił meblem po rekach, a czasem i w łeb przyłożył. A wrzeszczał przy tym, jakby go ze skóry obdzierali.
– Łapy wam poprzetrącam, psie syny, kurwie kacapy!
Pewnie nie mniej ich natłukł jak my ze strzelb, chcieli go ustrzelić, ale ruskie kulę trzaskały po ścianach, suficie. Żadna nawet go nie drasnęła. Ja wystrzeliłem ze cztery, może pięć razy, a tu drzwi zaczęły pękać. Moskale dali w nie salwę, skobel wyleciał, ustąpiły.
– Na schody! – zawołał jeden z kolegów.
Moskale wpadli do sali.
– Uuuuurraaaa! Uuurrraaaa! – wyli wniebogłosy.
Zmieszali się, potykali o wywrócone meble, stoły. Skłębili się, dla nas to szczęśliwie, daliśmy w nich ognia we trzech. Na pewno trafiliśmy, nie było szansy, aby nie. Wbiegaliśmy na górę, gdy za drewnianych poręczy galeryjki inni z naszych zaczęli strzelać. To na chwile ostudziło zapały Moskali. Ku naszemu zdziwieniu, dowódcy chcieli ich w tyralierę ustawić, cóż za głupcy. Pod ogniem, w tej sali, było to nierealne. I ostatecznie kupą się na nas rzucili.
Nie łatwo atakować po schodach, bo to wąsko i pod górę. Natomiast bronić się można idealnie, za naszą sprawą ranni i martwi Rosjanie zalegli na stopniach.
Jedni z nas strzelali, inni ciskali jakimiś przedmiotami. Wrzask dorównywał hukowi, jak w szale człowiek odgryzał ładunek, pakował do lufy, szybko przybijał, albo tylko kolbą o podłogę, aby się proch trochę ułożył. Kapiszon na kominek i ognia, od nowa, ładunek do gęby, do lufy, kapiszon, pal. Cofnąłem się od poręczy i zobaczyłem, że ktoś kucnął.
– Kolego dostałeś? – zapytałem i pochyliłem się, sądząc, że nad konającym.
To panna Rawadzka, podniosła na mnie buzię, osmaloną prochem, zroszoną potem, miała potargane włosy. Kosmykami opadały jej na policzki, a w oczach tyle strachu, jak u zwierzątka zagnanego w pułapkę. Mimo wielkiego strachu, nabijała pistolety i na równi z nami paliła do kacapów.
– Ignaś na litość boską – przekrzykiwała ryk ludzi i wystrzały. – Nie daj mnie im, przysięgnij! Dobrze? Ignaś błagam, nie daj mnie żywej.
Wtedy miałem wrażenie jakby, ktoś oblał mnie kubłem ukropu. Skinąłem głową, zawołałem.
– Nie dam im ciebie!
Nie wierzyłem, że ją zastrzelę. Za nic, nie dałbym rady, ale gdyby miał wpaść w ręce Ruskich nie będzie innego wyboru. Zosia już mniej przerażona uśmiechnęła się do mnie. Przecież ja jej śmierć obiecałem, a ona była mi wdzięczna.
Moskale parli pod górę, stopień po stopniu, deptali ciała swoich kamratów i byli coraz bliżej. Dym nas oślepiał, strzelało się na wyczucie, człowiek ledwie oddychał. A ta dzicz azjatycka uparcie tłoczyła się ku nam. Jak taka mroczna masa, cuchnąca gorzałą i brudem, wrzeszcząca, złakniona krwi okrutna horda. Pochylili bagnety i ryczeli
– Uuurraaaa!
Przeszło mi przez myśl, że to już koniec, nie sprostamy.
Sam siebie pytałem, czy teraz strzelić do Justyny? Jak to zrobić? Przystawić jej dwie lufy do głowy i pociągnąć za spust? Przeszło mi przez myśl, że pewnie chce umrzeć ładna, a nie tak zmasakrowana. To może w pierś, prosto w serce? Nic nie poczuje, zginie szybko.
Dopadło mnie coś, że chciałem palcami skórę na sobie rozrywać, taki straszny ból w duszy.
Przyznać się muszę, łzy mi pociekły. Cofaliśmy się po ciałach naszych towarzyszy, wypaliłem z pistoletu w gębę jednego z Moskali. A ktoś mnie pchnął, inny upadł pod nogi. Uskoczyłem za plecy kolegów, aby wpakować ładunek do lufy. Ktoś mnie potracił i upuściłem, wyciągnąłem kolejny. Tłok zrobił się taki, że nie mogłem unieść ręki, jak ktoś zginął, stał wsparty o żywych. Podłoga zrobiła się śliska od krwi, kto upadł, konał zadeptany przez swoich i wrogów. Brutalnie przepchałem się łokciami, wpadłem do sali jadalnej, tu szykowała się ostatnia pozycją. Wszystko powywracane, deptaliśmy ciastka, bigos, chleb nasiąknął krwią rannych. Część towarzyszy cały czas strzelała z okien, zobaczyłem Zosię, stała oparta o piec. Miała w dłoniach dwa pistolety, stanęła szeroko, dla stabilnej pozycji, ścisnęła broń w dłoniach. Patrzyła na mnie i coś mówiła, nie słyszałem jej, ale domyśliłem się słów.
– Pamiętaj, co obiecałeś!
Skinąłem głową, w kilkunastu stanęliśmy na wprost drzwi i reszta ukośnie z prawej. Pierwszy szereg przyklęknął, drugi stał, inni ciągle strzelali z okien, do tych Rosjan na zewnątrz.
– Urraaaaa!
Runęli do sali, wprost na nasze kule, salwy bólem rozsadzały uszy. Przez chwile nic nie widzieliśmy, słyszałem tylko dzwonienie i gwizd. Patrzymy a Ruskich, nie ma! Kapitan Zakrocki chcąc wykorzystać chwilę przewagi, ryknął.
– Na przód!
Wybiegliśmy na korytarz, na schody, tu zobaczyliśmy tylko plecy uciekających. I tylko garstka stawiła nam opór na samym dole. To była szybka i krwawa rozprawa, bo jakoś jeńców brać nie mieliśmy ochoty.
Nic z tego nie rozumieliśmy, przecież prawie wygrali, że tak powiem, chwycili nas za gardła. Więc to nie za naszą sprawą pouciekali.
– Ej! Jest tu kto żyw?
Przez wywalone drzwi wszedł wysoki mężczyzna z kosą na sztorc.
– A wy kto? – zapytał Zakrocki
– My kosyniery od pana pułkownika Smuglewicza – mruknął chłop. – Ładnieście jaśnie panie Moskali natłukli.
Popatrzył na ciała zalegające podłogę, pokiwał głową. Pokazał nam okrwawione żelazo swojej kosy.
– My też nie byli gorsi.
– Rota! Zbiórka na dziedzińcu! – Rozkazał nasz kapitan. Ci z nas co mogli chodzić, zaraz wybiegli. Dookoła pałacyku było pełno ludzi z pochodniami, wyłapywali ostatnich Moskali kryjących się po krzakach.
Boże drogi, raz po raz rozlegał się wrzask nieludzki, płaczliwe błagania o zmiłowanie. Aż, żal brał, bo Moskal to niewolnik, głupi, ale człowiek, chrześcijanin.
A chłop, lud prosty potrafi być okrutny, twardy, niechętny do okazywania litości.
Na zdeptanym śniegu jakby ktoś kubłem krew porozlewał, takie duże, czerwone plamy wokoło ciał. Od razu można było poznać, który Ruski od kuli, a który od kosy zginął.
Ci ostatni nierzadko leżeli na wpół rozrąbani, nie jeden bez rąk czy głowy, którą wdeptano w śnieg obok trupa.
Strzelbę zarzuciłem na ramię, stanęłam w szeregu.
– Spisaliście się dzielnie, zbierzcie swoje rzeczy, za godzinę wymarsz. – powiedział krótko kapitan.
Wszedłem na górę, czułem się mocno styrany, a tu jeszcze droga przede mną. Dopiero zaczynałem rozumieć, że wojna to nielekka rzecz, na jaką w książkach wygląda. Do sali na pietrze znoszono rannych, układano ich na podłodze.
– Zosiu – odezwałem się do dziewczyny. Chciałem się z nią pożegnać i … i nie wiem, na co liczyłem.
Nie zareagowała, pochłonięta opatrywaniem rannego.
– Zofio, czas na mnie, muszę iść!
– Tak – potwierdziła półgłosem, nie odwracając głowy.
Stałem tuż za nią, opierała się o moje kolana. Nie podniosła spojrzenia, jakby mnie nie znała. Gdy wychodziłem, zegar wybił północ. Był już 22 stycznia 1863 roku.
1863
1
Ostatnio zmieniony wt 03 gru 2013, 13:21 przez Gulo_Albus, łącznie zmieniany 1 raz.
Nieposłuszeństwo jest podstawą wolności, posłuszni muszą być niewolnicy.
Nam patriotom szabla i być może mogiła. Wam niewolnicy kajdany i zasłużone knuty.
Nam patriotom szabla i być może mogiła. Wam niewolnicy kajdany i zasłużone knuty.