PUCHACZ
1. Długa Noc w Tam
Stoję na dachu, palę papierosy.
Świat na dole trochę mnie bawi. Moje kolana i moje koślawe łydki – są śmieszne i rozbawione.
- Dzień dobry, nazywam się... Jejku, dlaczego stoi pan na dachu?
Mężczyzna, który pojawia się naprzeciwko mnie ma krzywy nos i krzywy zgryz. Spod bordowego kapelusza świecą wąskie brązowe oczy, a w ich źrenicach odbija się labirynt.
- Jejku – wołam, przedrzeźniając go. - A pan, czemu pan stoi na dachu?
Mierzymy się wzrokiem.
- Jest zima – cedzi przez zęby mężczyzna, wciąż piorunując mnie spojrzeniem. - Niech pan natychmiast złazi, bo się pan przeziębi.
- O nie – syczę, mrużąc złośliwie oczy. - Sam niech pan złazi.
*
Wykrzesałem z siedemdziesięcioletniego ciała i znacznie starszej duszy maksimum jadu.
Natanael siedział na parapecie, czytał i palił papierosa. Za jego plecami śnieg lepił się do szyby. Gdy pojawiłem się w progu, trzasnął książką o oparcie krzesła, odłożył ją delikatnie i zapytał twardo:
- Kiedy ostatnio myślał pan o sowach?!
Zacisnąłem dłonie w pięści, naciągając pod skórą zielone żyły z przedramion.
- Jeszcze dzisiaj rano – warknąłem. - Smutno mi z powodu sów. Smutno mi.
Natanael obruszył się i odwrócił głowę.
Był przystojnym mężczyzną koło czterdziestki, choć oczywiście wyglądałby lepiej, gdyby mu wyprostować nos i dopasować żuchwę do szczęki. Miał szlachetnie wychudłą twarz i lekko kręcone włosy, wcale jeszcze nie siwiejące.
- Co pan czyta? - zagadnąłem oschle. - Czy też może: co pan czytał, zanim panu przeszkodziłem?
Twarz Natanaela nie drgnęła.
- To wybitne dzieło ojca współczesnej ornitologii, traktujące o nurcach i ich wpływie na faunę tutejszych mórz. Wiem, co pan o tym myśli, ale to naprawdę porywające. – W jego oczach dostrzegłem błysk autentycznej fascynacji.
- Nie wątpię – mruknąłem. - Co pan pali? Podzieli się pan?
Zaciągnąłem się papierosem marki „Chore Płuca” i roześmiałem.
- Porozmawiamy? Możemy wreszcie porozmawiać jak dorośli ludzie?
*
Mam na sobie majtki, ciepłe kapcie, szlafrok i niesamowicie puchatą białą czapkę podwiązaną sznurkami pod brodą.
To mój kombinezon do stania na dachu.
Strój wieczorowy.
- Zejdźmy obaj – proponuje mężczyzna.
Zaczyna padać śnieg. Obserwuję przez wirujące w powietrzu płatki znienawidzoną twarz i krzywię się straszliwie.
- Zgoda. Możemy zejść – cedzę przez zęby. Oglądam się przez ramię. - Kto ostatni na dole, ten frajer – syczę.
Jak jeden mąż rzucamy się pędem do wnętrz swoich budynków. Mój szlafrok powiewa jak czarna bandera, gdy gnam w dół wzdłuż poręczy. Wokół mnie wirują kolaże drzwi, sekretarek, pielęgniarek i innych osób, ktoś pachnie, ktoś ma bułkę, ktoś miota we mnie oszczepem – ale co tam oszczep! Biegnę dalej, niżej, niżej i jeszcze niżej.
Zatrzymuję się za drzwiami, na wycieraczce miękkiej od śniegu. Latarnia spowija mnie żółtym światłem, wydziera z ciemności fragment kamienicy z naprzeciwka, rozchylone obdarte drzwi...
- Mam na imię Natanael – mówi mężczyzna, odlepiając się od ściany. Widzę czarne plamy tam, gdzie stoi i ciemnoszare – tam, gdzie go nie ma.
- Otwórz drzwi – mówię. A on otwiera i teraz widzę go wyraźnie. Wychodzi na zewnątrz, na mróz i śnieg.
I wtedy właśnie spada pomiędzy nas sowa, duża biała sowa, zatapia się w śnieżności.
Razem z Natanaelem patrzymy na siebie, razem kucamy przy biednym ptaku i Natanael – o, Natanael ma w oczach straszną wściekłość. Przesuwa chudą dłonią po piórkach sowy, składa jej bezładnie rozrzucone skrzydła i mówi:
- A niech to. A niech to szlag.
Z parterowego okna kamienicy, tam gdzie nie sięga blask latarni, wychyla się czarna głowa w turbanie.
- Co się tam dzieje?! Kto tak hałasuje?!
Natanael patrzy na mnie łagodnie.
- Beatrycze – szepcze.
Krew cofa mi się z mózgu do stóp, oczy rosną do rozmiaru dużych pomidorów.
Podnoszę zwłoki sowy, wstajemy i myślimy gorączkowo.
*
- Ma na imię Beatrycze – powiedział Natanael.
- Co pan o niej wie?
Przez chwilę milczał, patrząc na mnie wnikliwie, zacisnął usta, przygryzł wargę.
- Nic.
Zachichotałem złośliwie. Bezśmiesznie.
- Nic pan o niej nie wie – powtórzyłem. - No ale przecież sowy.
Natanael wzruszył ramionami.
- Nie musi pan – powiedział powoli, opanowując głos. - Nic pan nie musi.
- I po co ta złość? - mruknąłem. - Tylko sowy, chodzi tylko o sowy? Do cholery, ja przecież kocham sowy!
Kocham sowy!
Miałem ochotę na środku pokoju odtańczyć jak bardzo kocham sowy.
- Nie – powiedział Natanael. Wstał i wyminął mnie, naburmuszony. Zatrzymał się na chwilę przy drzwiach, z głębokim zainteresowaniem obserwując szczelinę we framudze i odwrócił powoli. Potem patrzył długo zmrużonymi oczami, aż się zdziwiłem. - Nie chodzi tylko o sowy.
I wyszedł. I już go nie było.
Zostałem sam w półmroku pokoju, błękitniejąc od dymu papierosa.
*
Beatrycze otwiera nam drzwi, zagania do środka jak guzdrające się dzieci, marszczy brwi.
Jest dużą kobietą o okrągłej czarnej twarzy i mocnych, muskularnych rękach jakby stworzonych do wieszania prania. Ma ciężki biust i masywne nogi ukryte pod ascetyczną spódnicą i kraciastym fartuchem.
- Jestem Natanael – mówi cicho Natanael. - A to mój znajomy.
- Dzień dobry. Wejdźcie, pewnie zmarzliście bardzo.
Prowadzi nas przez długi przedpokój do niewielkiej izby pełnej półek z książkami i zwiniętych w rulony starych dywanów. Zapala lampkę, ściera miotełką kurz z niewielkiego stolika pod oknem i wskazuje nam fotele. Siadam, zapadając się głęboko w bezgranicznej miękkości, siada też Natanael, ostrożnie, zagryzając wargi.
Pachnie pienistym mydłem, starymi książkami i piernikiem.
- Zaczekajcie tu chwilę, zaraz przyjdę z jakimś ubraniem dla pana. Kto to widział, ubrać się w same majtki na taki mróz! Czy ten szlafrok jest chociaż ocieplany? - pyta karcąco Beatrycze, mierząc we mnie oskarżycielskim wzrokiem. - Zaraz wracam.
Zostawia nas samych. Natanael wstaje natychmiast, zaczyna przeglądać szybko książki.
- Czytałem wszystkie – mówi po chwili. - oprócz tej jednej. Niech pan popatrzy.
Podaje mi opasłe tomisko z frunącą ziębą na okładce.
„Ornitologia dla maluczkich” - odszyfrowuję wyblaknięty tytuł. - Poważnie? - Wskazuję na ogrom ksiąg stłoczonych gęsto na półkach i kilka samorodnych wież, utworzonych pewnie z braku miejsca. - Wszystko?
- Większość znam na pamięć – potwierdza Natanael.
- Czy wszystkie są o ptakach?
- Nie. Nie, tam – wskazuje przysadzisty regał. - jest tylko teoria liczb.
- Teoria liczb i ptaki, ciekawe, prawda? - mruczę, wertując „Ornitologię dla Maluczkich” na pierwszej stronie. - To tylko atlas ptaków z obrazkami. - Przyglądam się uważniej jednej z ilustracji, wytężam siedemdziesięcioletnie oczy. - Och, ze śmiesznymi obrazkami. Niech pan spojrzy, bubo bubo wcale tak nie wygląda!
Natanael pochyla się nade mną, patrzę na niego z dołu, ale włosy rzucają cień na jego twarz, więc nic nie widzę.
- To dla pana jest śmieszne? - szepcze. - Bo dla mnie to jest przerażające.
- Cóż, może trochę – zgadzam się. Patrzę znów na rysunek puchacza i nagle serce dosłownie staje mi dęba w gardle. Przełykam ślinę, by nie wrzasnąć dziko, zaciskam palce na okładce, by nie cisnąć książką w dal, zgniatam oczy obwisłymi powiekami. Natanael szarpnięciem wyciąga mi „Ornitologię...” z rąk.
- Dobrze się pan czuje?
Otwieram ostrożnie jedno oko, potem drugie. Natanael jest już przede mną, nie za mną, patrzy łagodnie, z właściwym sobie chłodem.
- Tak – odpowiadam przez zaciśnięte resztki zębów. - Tak, po prostu się przestraszyłem.
Siedzę przez chwilę w milczeniu, Natanael stoi w blasku płomienia lampki, wolno przegląda książkę.
- Niech pan uważa – mówię. - Niech pan uważa, bo to jest bardzo straszne.
- Co jest takie straszne? - nagle w drzwiach pokoju staje Beatrycze, dźwigając w ramionach duży wiklinowy kosz. - Przyniosłam panu ubranie, mam nadzieję, że nie będzie bardzo za duże. - Popatrzyła na nas obu krytycznie. - Jesteście, panowie, przerażająco chudzi. Zawsze mówiłam, że wy, młodzi, za dużo pracujecie.
Dziwię się. Beatrycze nie wygląda na więcej niż czterdzieści lat, ja natomiast jestem starym grzybem.
- Co jest straszne? - powtarza, wciskając mi do rąk czerwony moherowy sweter.
Natanael wzrusza ramionami.
- Po prostu przeglądaliśmy książki.
- Lubicie, panowie, czytać? - wbija w Natanaela bardzo uważne spojrzenie, zamiera. A Natanael nie odpowiada.
- Przyszliśmy – mówi w końcu, powoli i cicho, głos mu się łamie, więc to ja kończę:
- Bo sowy.
Beatrycze podaje mi wełniane spodnie i ciepłe skarpetki. Ubieram się, przeglądam w szybie jednej z szaf z książkami. Wyglądam lirycznie imbecylnie.
- Sowy – powtarza Beatrycze. Siada w trzecim fotelu z podciągniętymi nogami, na jej czarnej skórze blask lampki kładzie się dużymi plamami. - Martwią was sowy.
Znad sufitu dochodzi ich cichy jęk.
To jęczy szafa, otwierając się wolno.
- Wiecie, że – obniża znacznie głos, pochyla się ku nam. Ma wielkie oczy, okrągłe i brązowe jak u pluszowego misia, więc patrzę w nie i przeszywa mnie dreszcz. - to nie jest takie bezpieczne, by się teraz... martwić... sowami.
Natanael zagryza wargi, w niemrawej ciszy słychać trzask, gdy nerwowo wyłamuje palce. Wiemy, mówi jego posępność. Wiemy, odpowiadam ja, ciągnąc nosem.
Beatrycze prostuje się, kładzie ręce na blacie stołu. Na jej pełnych, ciemnych ustach kładzie się cieniem krytyczny uśmiech.
- Wiecie – mówi, kiwając głowa z pobłażaniem. - Nic nie wiecie, kochani.
Ponad sufitem szafa przestaje jęczeć. Rozlega się ociężałe, buciaste tąpnięcie. Beatrycze słyszy je – unosi z niepokojem głowę.
- Lepiej już idźcie. Idźcie szybko, bo on... - Nie kończy. Wciska mi w ręce „Ornitologię dla Maluczkich” i popycha w stronę okna. - Śpieszcie się!
Ściskam ramię Natanaela, skaczemy razem przez okno.
*
Gdy wyszedłem po schodach na górę, zastałem Jeremiasza śpiącego.
Przykryty kraciastym kocem, leżał na samym skraju wersalki, z głową wspartą o róg książki. Delikatnie zabrałem ją z poduszki i odłożyłem na parapet.
Dniało. Za oknem blade słońce roziskrzało śnieg, wśród nagich gałęzi drzew puszyły się wróble. Ktoś przemykał między budynkami, z głową wciśniętą głęboko w kołnierz i przytrzaśniętą czapką.
- Co pan tu robi?
Wszedł Natanael. Wsadził ręce do kieszeni i oparł się bokiem o framugę.
- Szukam miejsca, gdzie pana nie ma – odparłem.
Natanael roześmiał się bezgłośnie.
- Ale ja wszędzie jestem. Prawie wszędzie.
- Prawie – powtórzyłem. - Myślałem, że tutaj jest to prawie.
Milczeliśmy długą chwilę. Natanael patrzył na śpiącego Jeremiasza, a ja na Natanaela.
- Chodźmy stąd – powiedział w końcu. - Nie chciałbym go obudzić.
- Racja – przyznałem.
Wyszliśmy, zamknąłem cicho drzwi. Podszedłem do poręczy schodów i ochłodziłem dłonie zmarzniętym metalem.
- Mam wspomnienie – powiedziałem do Natanaela. - Stamtąd.
W ciszy słyszałem tykanie zegara zza ściany. I szybki oddech Natanaela.
- Ja też, mam wiele wspomnień.
- Jest pan głupcem, Natanaelu, tak jak i ja. Obaj jesteśmy głupcami.
*
Płoniemy.
Płoniemy?
Palimy się?
Śnieg, zimny śnieg... Spadam rozpalony w lodowatą miękkość, unoszę się od razu na ramionach – po chwili znajduję Natanaela. Leży trochę dalej, dymi.
- Nic się panu nie stało? - wołam. Ale nie odpowiada.
Wstaję, gaszę płomienie podgryzające mój szlafrok i podchodzę chwiejnie, zapadając się w śniegu. Przewracam Natanaela, sprawdzam oddech i myślę.
- Jejku – szepczę w zimno i w mróz.
Zimno i mróz nie odpowiadają.
Zacinam usta, wstaję i rozglądam się. Wokół mnie jest las, gęsty, ciemny las. Słyszę regularny szum – wiatr, rzeka? Nie, to morze... Rozpoznaję morze. Ciskam oczami gromy.
- Ty draniu! - wołam. - Ty obrzydliwy draniu!!!
Zgarniam w dłoń garść śniegu, ciskam w ciemność, krzyczę, skaczę, miotam się jak wściekłe zwierzę.
Gdy wreszcie przestaję, zmęczony, rozpalony złością, a zarazem zmarznięty od dyszenia, pod nogi upada mi coś małego, puchatego i brązowego. Kucam, bo niedokładnie widzę co to jest, ale zaraz zrywam się i wrzeszczę wniebogłosy:
- Ty barbarzyńco!!!
Mała, maleńka brązowa sówka. Podnoszę ją, głaszczę po piórkach, płaczę.
Nie przychodzi mi do głowy, by zastanowić się, co teraz ze sobą zrobię. Nie wiem, dokąd iść, nie wiem, gdzie jestem, jedna nogawka moich spodni jest spalona, łydka pod nią pulsuje piekącą czerwienią, ale jeszcze nie czuję bólu. Tulę do piersi martwe ciałko sówki i chcę zniknąć... Ale jeszcze nie czas. Mam czterdzieści minut, czterdzieści długich minut.
Gdy udaje mi się otrząsnąć częściowo z szoku, zaczynam dygotać z zimna, a przysmażona łydka piecze niesamowicie. Siadam w kolebce korzeni jednego z drzew i zagrzebuję poparzoną nogę w śniegu. Myślę.
Myślę tak intensywnie, że dopiero po chwili zwracam uwagę na mały żółty ognik jarzący się dokładnie na wysokości moich oczu, gdzieś daleko w głębi lasu.
- Co, do czorta? - pytam sam siebie.
Mrużę oczy, wytężam wzrok. Ognik wydaje się rosnąć... Mrugam i wpatruję się znowu. Tak, światełko rośnie.
Rośnie coraz bardziej, puchnie w oczach... pędzi. Światełko pędzi. Wielka kula ognia pędzi prosto na mnie!
Podrywam się, z dzikim okrzykiem dopadam ciała Natanaela, chwytam go nieporadnie. Szybciej, szybciej, złośliwi się chochlik w mojej głowie, szybciej, głupi grzybie! Wlokę za sobą Natanaela, próbuję biec, ale martwe ciało jest ciężkie, nieporęczne, a ja grzęznę w śniegu. Ognisty pocisk jest coraz bliżej, z takiej odległości wielkością dorównuje kolosalnej dyni, a przecież nadal jest dość daleko. Truchtam ociężale, stękając i sapiąc, oglądam się za siebie – kula wpada w drzewo, które natychmiast zajmuje się ogniem, od korzeni po koronę, wybucha z trzaskiem, zapalając kolejne suche pnie.
Nie, nie, nie!!!
Przychodzi mi nagle do głowy, że równie dobrze mógłbym zostawić Natanaela, przecież i tak nie żyje, ale... Ale, do czorta! Chwytam go mocniej i taszczę.
Byle do morza!
Trzaski ognia i huk walących się drzew zagłuszają szum, ale czuję, wiem, wiem dokładnie... Wpadam po uda w zaspę, przewracam się twarzą w śnieg. Śnieg! Tutaj jest bardzo głęboki, mógłbym położyć się płasko, zakopać i czekać... Jak długo?
Unoszę głowę, spoglądam na olbrzymią kulę ognia. Już czuję jej ciepło.
Nie dłużej niż pół godziny. A nuż się uda.
Przysypuję śniegiem Natanaela, zakopuję się sam. Parę sekund później wielkie gorąco zmienia moją śnieżną kryjówkę w jezioro.
*
Pół godziny później ocknąłem się z krzykiem na parapecie w sowiej komnacie.
- Co się dzieje!? - ktoś wpadł z przestrachem, nie widziałem, kto.
Spadłem z parapetu na podłogę, tłukąc się boleśnie, ale noga bolała mnie bardziej. Wydawało mi się, że znowu na chwilę zemdlałem, a gdy się przebudziłem, pochylała się nade mną rozmyta twarz o szerokich ustach. Pod twarzą błękitniało jakieś ubranie, to jaśniejąc do turkusu, to ciemniejąc do granatu, pulsując, mieniąc się, paląc.
- Przenieście go na stół! - zawołały szerokie usta.
Poczułem, że latam, frunę, pełen gorąca i mokrości unoszę się ponad ziemią.
- Kto... - chrypię, opadając łagodnie na twardy blat. - Kim... jesteś?
- Mam na imię Jokasta. Już dobrze, niech pan nic nie mówi...
- Natanael...
- Ćśśś... Natanael żyje.
Nie wiedzieć czemu, ulżyło mi.
A tam, niech drań też się trochę pomęczy.
No bo w końcu sowy...
*
Gdy obudziłem się znowu, pozostało mi tylko piętnaście minut.
Od gorączki było mi ciepło, więc wyplątałem się z kołdry i usiadłem.
Byłem w sowiej sypialni, zegarek tykał niemiarowo, odliczając kolejne sekundy. Jeszcze piętnaście minut, piętnaście minut do szóstej nad ranem, a później nastanie Długa Noc Tam.
- Niech pan jeszcze nie wstaje – powiedział ktoś.
Myślałem, że jestem sam, więc gdyby nie dziwna ociężałość, która mnie ogarnęła, pewnie podskoczyłbym z zaskoczenia.
W przeciwległym kącie stało drugie łóżko, przy którym, na koślawym taborecie siedziała wysoka kobieta w zapiętym na guziki niebieskim swetrze. Miała szerokie usta, długie włosy i jasnobrązowe oczy.
- Żyje – powiedziała. - Ale nie wiem, jak długo będzie nieprzytomny.
- Nie martwię się o niego – powiedziałem butnie. - Nie lubię go.
Jokasta uśmiechnęła się tylko. Nie patrzyła na mnie, tylko na podłogę.
- Uratował mu pan życie.
- Ale przecież to nic nie zmienia.
- Nie, nic nie zmienia – rzekła poważnie. Wstała i ułożyła mnie łagodnie w łóżku. Przykryła, podciągając kołdrę pod samą brodę, ku mojemu wielkiemu naburmuszeniu. - Chce się panu pić?
- Nie bardzo – mruknąłem. - Czy pani... Czy pani też?
- Czy też bywam Tam? - pokiwała głową. - Ojciec Jeremiasza powiedział mi o was. I o sowach.
- Sowy... - przypomniałem sobie brązowe maleństwo z lasu i łzy napłynęły mi do oczu. - Jak on może? Jak może!?
- Wie pan, kim on jest?
- To Ten, Który Wyszedł z Szafy.
- Czarnoksiężnik – dodała Jokasta.
- Łajdak – sarknąłem. - i zbój. Niech go szlag.
Jokasta wróciła na taboret.
Nie chciała usnąć, przyszło mi do głowy, chciała przy nim czuwać.
Zazdrośnie pomyślałem, że jestem głupi i nikt mnie nie kocha. Nawet Jeremiasz wolał towarzystwo Natanaela niż moje. Ale, co tam.
Co tam, no przecież sowy.
*
Budzę się zmarznięty. Poparzona noga ciągle mnie boli.
Jest ciemno, ale tuż obok płonie ogień.
Unoszę się na łokciach. Jokasta siedzi przy Natanaelu, oczy ma zamknięte, jej głowa powoli opada na bok. Gdy traci oparcie, kobieta otwiera oczy, zdezorientowana.
- Zasnęłam? - pyta. - Och nie, zasnęłam...
Patrzy na Natanaela, widzi, że ten oddycha i trochę się uspokaja.
- Dawno się pan obudził?
- Właśnie teraz – mówię. - Co z nim?
- Nie wiem. Podobno się pan nim nie martwi.
- Nie martwię się. Bo go nie lubię – potwierdzam. - Siadam, otulam się szczelnie szlafrokiem. Jestem suchy – ognista kula musiała momentalnie wysuszyć roztopiony śnieg.
Jesteśmy na skraju lasu i plaży. Szum morza mnie usypia, ale staram się być dzielny.
Wygląda pani na zmęczoną – mówię. - Niech pani się położy, ja przy nim poczuwam.
Uśmiecha się blado, czeka aż zajmę jej miejsce i kuli się ciasno na moim.
- Która jest godzina? - pytam.
- Po trzeciej.
- Ach, przecież jest Długa Noc Tam... - przypominam sobie.
Patrzę na Natanaela. Jest blady, cień kładzie się w zagłębieniu jego policzka, obok, pomarańczową linią ciągnie się odbicie płomieni. Fioletowe cienie pod oczami są jakby bardziej widoczne. Jest bezbronny i nieszkodliwy – wbrew sobie trochę mniej go nie lubię, co nie znaczy, że lubię bardziej. W końcu nie lubię go wcale.
Spytałbym Jokasty, skąd się w ogóle tu wzięła, ale widzę, że ona już śpi. Wzdycham, rozgarniam reszki śniegu wokół siebie... Uderzam się w palce o jakiś twardy przedmiot.
- „Ornitologia dla Maluczkich” - szepczę. - A niech to!
Przecież spłonęła... Musiała spłonąć!
Otwieram gdzieś w środku i...
- Aaaa! - krzyczę. Ciskam książkę przed siebie, jak najdalej.
Strony w środku płonęły. Ogień osmalił mi brwi.
Patrzę nerwowo na Jokastę – nie, nie obudziłem jej. Nie obudziłem także Natanaela, niestety.
A zatem czeka mnie długa samotna noc...
*
Jokasta budzi się rano.
Jest ciemno. Pilnuję ogniska, ale ogień znów zaczyna gasnąć.
- Przepraszam. Powinien pan obudzić mnie wcześniej – mówi Jokasta. - Pójdę nazbierać gałęzi.
Kiwam głową.
Gdy Jokasta wraca, mały ogieniek tylko tli się między moimi stopami.
Proszę się odsunąć, spróbuję coś z tym zrobić.
- Dziękuję pani – mówię w końcu.
Jokasta macha lekceważąco ręką.
- Cieszę się, że was spotkałam – odpiera. - Zresztą, pan uratował Natanaela.
- Mogłem zginąć – uświadomiłem sobie. - Ale jak pani...? Byłem pewny, że nie żyje. Nie oddychał. Ależ byłem głupi, że go stamtąd zabrałem...
Jokasta uśmiecha się tylko, nie odpowiada.
- Nieprawda – szepcze w końcu. - Co z nogą? - zmienia temat.
- Lepiej.
Rozpala ogień, siada obok mnie. Widzę jak jej twarz tężeje, oczy patrzą twardo w dym.
- Miałam tej nocy zły sen – wyznaje. - To dlatego że... Ostatnie dni... Och, to było po prostu potworne, to było tak potworne...
Drży. Obejmuję ją nieśmiało ramieniem.
- Co się pani śniło?
- Sowy...
- Tak?
- Byłam tam – Wskazuje palcem na morze... Nie, dalej, na podługowaty cypel, czy też może półwysep otulający z boku morze. - Najpierw znalazłam się w mieście...
- To tak samo jak ja. I on. - Kiwam na Natanaela.
- W pustym mieście z ludźmi.
- Aha.
- Nic nie wiedziałam. Ten, Który Wyszedł z Szafy, on...
- Próbował panią zabić, prawda? - mruczę.
- Właśnie. Uciekałam, ale spadłam... spadłam z dachu.
Kiwam głową.
- I znalazłam się tam. - Wskazuje znów palcem. - I to... to było potworne.
Opowiada o deszczu martwych sów. O tym, że spadały na nią z nieba, raniły ją, brudziły krwią.
- W Tu – Macha ręką. - W Tu znalazł mnie Ojciec Jeremiasza. Powiedział o panu i o Natanaelu. O Natanaelu... - powtarza z gorzkim uśmiechem.
- Aha?
- Czytałam jego wykłady. To było jak... To było niesamowite.
Przyglądam się jej krytycznie. Biedne dziecko współczesnej ornitologii...
A więc Natanael... Natanael! Aż otwieram paszczękę. Nieszczęsna dziecina, pewnie kocha się w nim, bo urzekły ją jego wykłady.
- Nie – mówi. Śmieje się, zagryza wargę, spuszcza wzrok. - Nie kocham się w nim.
Wstaje, otrzepuje spodnie.
- Idę po drewno.
Idzie po drewno.
*
Patrzę na nienawistny grzbiet „Ornitologii dla Maluczkich”, śpiący cicho w śniegu.
On chce, żebym ją miał, myślę. On chce, żebym miał ją w Długą Noc w Tam, w zimnym, śnieżnym Tam, w lesie albo w pustym mieście z ludźmi.
Bo on chce cię spalić, głupcze.
2
To opowiadanie jest świetne, moim skromnym zdaniem. Podobał mi się styl autora, intrygujący sposób przedstawienia zdarzeń.Co do fabuły... Nie spotkałam się jeszcze z czymś takim. Tylko jestem strasznie ciekawa CO BYŁO NA TEJ STRONIE (co bohater się tak przestraszył)? Proponuję to opko jakoś wyróżnić 

2+2=17
3
Podobają mi się takie teksty. Ten pewien fabularny chaos i zmuszanie czytelnika do składania sobie obrazu świata w miarę czytania wydaje mi się wysoce atrakcyjnym walorem - ale musisz się przygotować na to, że większości czytelników nie przypasuje.
Jednak sam taki zabieg wrzucenia czytelnika w chaos opowieści na nic by się nie zdał, jeśli nie byłby podparty jakimś stylem, zdolnym go utrzymać. Styl masz całkiem atrakcyjny. Jest bardzo oszczędny, do tego przemyślany i wyważony - wiesz co chcesz napisać, wiesz, jak powinno to wyglądać (a nawet jeśli nie wiesz, to na pewno podświadomie to czujesz).
Sama historia też jest dobra - interesująca, a do tego sprawnie zrobiona, pokazana. Estetyka szczególnie mnie urzeka, ten świat, taki niedookreślony, a im bardziej nieokreślony, tym więcej sobie może czytelnik wyobrażać - co tam się zdarzyło dokładnie, czym jest to miejsce, kto wyszedł z szafy, i takie tam. Wyobrażeniom w końcu kres położy kreacja autorska, kiedy już coś się okaże (ale też pewnie nie wszystko, bo tekst jest w fabule tak samo oszczędny jak w formie, bardzo ładnie się to komponuje ze sobą, więc wyjaśnione pozostaną zapewne tylko rzeczy konieczne do zamknięcia opowieści; konstrukcyjnie bardzo duży plus, jeśli tak to oczywiście poprowadzisz), ale to wcale frajdy nie zabiera, którąś formę z możliwych kreacji trzeba wybrać. Jest też gra na prostych motywach, takich dziecięcych trochę, oraz fascynacjach - że ptaki, że z szafy wychodzi.
Czasem wkradnie się w tekście coś niezręcznego, że jakaś wypowiedź postaci brzmi dziwnie - rzadko to widać, głównie cierpią na to teksty bardzo rozdmuchane, Twój jest całkiem oszczędny, więc i nieczęsto można napotkać niezręczność. Masz bardzo dobre wyczucie, jak już pisałem, albo go dobrze przemyślałaś.
Na postaciach tekst zbytnio się nie skupia - ale też i nie uważam tego za wadę, bo tu się liczy opowieść, w tym przypadku ona jest nadrzędna w stosunku do bohaterów. Mimo to jeśli już gdzieś mamy na nich zbliżenie, jest to całkiem udane (jak nieco pod koniec tekstu, gdzie chwilę po prostu czekają, można się im przyjrzeć bliżej).
Co bym w tekście zobaczył - może jakbyś jednak dała się trochę ponieść opisom, trochę bardziej poświęciła uwagę detalom - nie wszędzie, ma się rozumieć, jednak nie ma tu zbliżeń, kamera ciągle pracuje w pewnym oddaleniu, a tym czasem w tych scenach ważniejszych które właśnie rozkładają nacisk całej opowieści, przydałoby się użyć takiego szkła powiększającego, zatrzymać kamerę na jednym czy drugim elemencie. Sądząc po jakości tego, co jest, tekstowi wyszłoby to na dobre, taki akcent na pewnych scenach, poza estetyką, sprawia też, że nie wyślizgnie się czytelnikowi to, co chcieliśmy przekazać.
Takiej właśnie fantastyki mi trochę brakuje - a poza tym mainstream nam ją trochę odbiera, już tu przypisuje tego typu teksom łatkę realizmu magicznego, zagarnia sobie, że niby nie fantastyka.
Generalnie przeczytałem z przyjemnością, i na pewno jeszcze zerknę w inne Twoje teksty.
Jednak sam taki zabieg wrzucenia czytelnika w chaos opowieści na nic by się nie zdał, jeśli nie byłby podparty jakimś stylem, zdolnym go utrzymać. Styl masz całkiem atrakcyjny. Jest bardzo oszczędny, do tego przemyślany i wyważony - wiesz co chcesz napisać, wiesz, jak powinno to wyglądać (a nawet jeśli nie wiesz, to na pewno podświadomie to czujesz).
Sama historia też jest dobra - interesująca, a do tego sprawnie zrobiona, pokazana. Estetyka szczególnie mnie urzeka, ten świat, taki niedookreślony, a im bardziej nieokreślony, tym więcej sobie może czytelnik wyobrażać - co tam się zdarzyło dokładnie, czym jest to miejsce, kto wyszedł z szafy, i takie tam. Wyobrażeniom w końcu kres położy kreacja autorska, kiedy już coś się okaże (ale też pewnie nie wszystko, bo tekst jest w fabule tak samo oszczędny jak w formie, bardzo ładnie się to komponuje ze sobą, więc wyjaśnione pozostaną zapewne tylko rzeczy konieczne do zamknięcia opowieści; konstrukcyjnie bardzo duży plus, jeśli tak to oczywiście poprowadzisz), ale to wcale frajdy nie zabiera, którąś formę z możliwych kreacji trzeba wybrać. Jest też gra na prostych motywach, takich dziecięcych trochę, oraz fascynacjach - że ptaki, że z szafy wychodzi.
Czasem wkradnie się w tekście coś niezręcznego, że jakaś wypowiedź postaci brzmi dziwnie - rzadko to widać, głównie cierpią na to teksty bardzo rozdmuchane, Twój jest całkiem oszczędny, więc i nieczęsto można napotkać niezręczność. Masz bardzo dobre wyczucie, jak już pisałem, albo go dobrze przemyślałaś.
Na postaciach tekst zbytnio się nie skupia - ale też i nie uważam tego za wadę, bo tu się liczy opowieść, w tym przypadku ona jest nadrzędna w stosunku do bohaterów. Mimo to jeśli już gdzieś mamy na nich zbliżenie, jest to całkiem udane (jak nieco pod koniec tekstu, gdzie chwilę po prostu czekają, można się im przyjrzeć bliżej).
Co bym w tekście zobaczył - może jakbyś jednak dała się trochę ponieść opisom, trochę bardziej poświęciła uwagę detalom - nie wszędzie, ma się rozumieć, jednak nie ma tu zbliżeń, kamera ciągle pracuje w pewnym oddaleniu, a tym czasem w tych scenach ważniejszych które właśnie rozkładają nacisk całej opowieści, przydałoby się użyć takiego szkła powiększającego, zatrzymać kamerę na jednym czy drugim elemencie. Sądząc po jakości tego, co jest, tekstowi wyszłoby to na dobre, taki akcent na pewnych scenach, poza estetyką, sprawia też, że nie wyślizgnie się czytelnikowi to, co chcieliśmy przekazać.
Takiej właśnie fantastyki mi trochę brakuje - a poza tym mainstream nam ją trochę odbiera, już tu przypisuje tego typu teksom łatkę realizmu magicznego, zagarnia sobie, że niby nie fantastyka.
Generalnie przeczytałem z przyjemnością, i na pewno jeszcze zerknę w inne Twoje teksty.
One day nearer to dying...
4
Masz fantastyczny, lakoniczny styl, ani jedno słowo nie jest nadto, a mimo to widać wszystko, co opisujesz, jak tu:
Nareszcie Twoje opowiadanie jest na tyle przystępne, że w trakcie czytania nie trzeba się zastanawiać, czy w ogóle warto się męczyć i nareszcie bezwzględnie przeczytać je warto - dawno nic mnie tak nie wciągnęło.
albo tu:Zostałem sam w półmroku pokoju, błękitniejąc od dymu papierosa.
Masz rzadko spotykane, niewymuszone poczucie humoru. A jednocześnie, mimo ostentacyjnego dystansu, potrafisz wzbudzić emocje.Jest dużą kobietą o okrągłej czarnej twarzy i mocnych, muskularnych rękach jakby stworzonych do wieszania prania. Ma ciężki biust i masywne nogi ukryte pod ascetyczną spódnicą i kraciastym fartuchem.
Nareszcie Twoje opowiadanie jest na tyle przystępne, że w trakcie czytania nie trzeba się zastanawiać, czy w ogóle warto się męczyć i nareszcie bezwzględnie przeczytać je warto - dawno nic mnie tak nie wciągnęło.