Trzask drzwi sypialni pozbawił mnie złudzeń co do tego, że kryzys w moim małżeństwie się skończył. Zastygłem przygarbiony na kanapie, spoglądając tęsknie w stronę półprzezroczystej szyby, za którą – bezbłędnie rozpoznałem dźwięk zdejmowanych dżinsów – rozbierała się moja druga połówka. Czułem się jak mały chłopiec. Odwróciłem wzrok i natychmiast sięgnąłem po kolejne piwo. Gdyby to był amerykański film, pewnie zapijałbym smutki szkocką. Gdyby to był polski film, właśnie zaczynałbym drugą flaszkę czystej. Ale to moje życie i jedyne na co mogłem sobie pozwolić, to trzy tanie browary.
Westchnąłem przejmująco i pociągnąłem porządny łyk.
Uwierzycie mi, kiedy powiem, że to, że siedziałem sobie na kanapie oglądając niskobudżetowego pornosa w towarzystwie paczki chusteczek, było winą wigilii organizowanej w pracy? I nie ma to nic wspólnego z młodą atrakcyjną koleżanką, która wychyliła o jednego bożonarodzeniowego kieliszka za dużo, rozchylając przede mną uda; mnie takie rzeczy nie spotykają. Natomiast ma to wiele wspólnego z kolegą.
Kto normalny lubi wigilie pracownicze? Ja na pewno nie. Nienawidziłem już tych szkolnych, kiedy upychano nas w ciasnej sali, żebyśmy siedzieli przy soczku i kilku talerzykach z przyniesionymi z domu potrawami. Równie mocno, o ile nie mocniej, nie znosiłem „prawdziwej” wigilii, czyli corocznego rodzinnego spotkania u cioci Ewy, gdzie zjeżdżało się stanowczo za dużo starych bab, lubiących mnie całować. Zapachu płynu do protez zmieszanego z wonią kawy nie da się łatwo wymazać z pamięci. A najgorsze było łamanie się opłatkiem. Oczekiwałem tej prezentacji hipokryzji równie gorąco, co skazany kary śmierci. Na szczęście zaraz potem następował cudowny moment rozdawania prezentów, po którym mogłem cieszyć się nową parą skarpetek, albo – tu następowała wręcz ekstaza – tabliczką czekolady (zachodniej, żeby nie było!).
Następnym naturalnym etapem w życiu są wigilie organizowane w pracy. Niby wszystko w porządku – zbiorowisko ludzi, których nie nienawidzę aż tak bardzo, a niektórych nawet lubię. Trochę wódeczki, śledziki. Dałoby się to wszystko przeżyć, gdyby nie Artur.
Na początku myślałem, że mnie wkręcają. Wiecie, tak, żeby dla zasady pośmiać się z nowego. Zacząłem pracę w listopadzie, więc temat zbliżającego się dwudziestego czwartego grudnia był już dosyć żywy. Większość pracowników szalała z nerwów, nie wiedząc, co czeka ich tym razem. A to wszystko przez jednego niepozornego mężczyznę.
Arturek był chudym, zazwyczaj nieogolonym, miłym czterdziestokilkulatkiem, kochającym koszule w kratkę i sieciowe gry komputerowe. Był jedynym informatykiem w naszym wydziale, co oznaczało, że to do niego należały ambitne zadania z rodzaju podpięcia kabla od drukarki czy wciśnięcia magicznej kombinacji alt+ctrl+del. Jako typowy reprezentant tego zawodu uczony fachu jeszcze w czasach Amigi 500 i tak prawdopodobnie niewiele więcej umiał. Zresztą, nawet nie musiał, bo wyposażenie naszego urzędu skutecznie opierało się nowym technologiom.
W każdym razie ten właśnie Arturek stanowił źródło zamieszania przed zbliżającą się wigilią Bożego Narodzenia. W mojej pracy panowało bowiem przekonanie, że jego życzenia składane przy okazji dzielenia się opłatkiem zawsze się spełniają. Poważnie. Ponad tuzin dorosłych, może nie do końca wykształconych, ale w większości niegłupich osób wierzyło w to, że czyjeś słowa stanowią ziszczającą się przepowiednię. Oczywiście, temat był jednym z tych, o których rozmawiali wszyscy, ale nikt zbyt głośno. Część, żeby nie wyjść na ciemnotę, skrywała swoją wiarę w fantastyczne zdolności naszego informatyka pod płaszczykiem ironii i uśmiechów. Sam zainteresowany zapewne zdawał sobie sprawę z panującego wśród kolegów mitu, jednak nigdy nie widziałem, żeby z kimkolwiek na ten temat rozmawiał.
Zastanawiacie się pewnie, co złego może być w tym, że czyjeś świąteczne życzenia się spełniają. Przecież wtedy ludzie – szczerze bądź nie – mówią sobie same miłe rzeczy. Myślałem podobnie, więc zapytałem o to kolegę.
– Och, tak, same zajebiście dobre rzeczy z tego są, naprawdę – odparł zdenerwowany.
– A czego tu się bać? – dopytywałem niezłomnie. – {Ż będziesz zdrowy? {Ż wygrasz w totka?
– Wiesz, jakby to tylko takie życzenia były, to byśmy tu już nie pracowali, bo każdy z nas pływałby teraz gdzieś na Malediwach.
– To co on, życzy, żeby człowiek nogę sobie złamał?
– Aj, Tomek – rzucił poirytowany, dodając do tego zniecierpliwione spojrzenie – jak taki mądry jesteś, to weź się ustaw pierwszy do Arturka w kolejce w wigilię. Zobaczymy co powiesz, jak ci się spełni. Ja to bym losu nie kusił, mówię ci, bo zawsze więcej z tego nieszczęścia niż pożytku. Ale zrób jak chcesz.
Uśmiechnąłem się tylko w odpowiedzi, ale po chwili zapytałem:
– No, to skoro takie wielkie nieszczęścia na was tutaj czekają, dlaczego przychodzicie na wigilię grzecznie jak świnie na rzeź?
Kolega spoważniał.
– Przed tym nie ma ucieczki, stary. Każdy, kto się nie zjawił, zawsze kończył źle. Zawsze. A przychodząc, przynajmniej dajesz sobie jakieś szanse na to, że w tym roku to komu innemu stanie się krzywda, a nie tobie.
Pomyślałem, że nie ma co dalej dyskutować. Gdybym był gorzej wychowany, popukałbym się w głowę. Do czasu wigilii udało mi się zebrać kilka historii nieszczęść, których przyczyną rzekomo miał być nasz informatyk. Jednak, co wtedy wydawało mi się oczywiste, nie dałem wiary żadnej z nich.
Kiedy nastał wreszcie pamiętny czas mojej pierwszej wigilii, rozluźniliśmy się kilkoma kieliszkami czystej, podjedliśmy śledzika i dopiero wtedy zabraliśmy do składania życzeń. Zapanowała nieco nerwowa atmosfera. Większość – w tym ja – usłyszała od Arturka standardowe formułki jak np. „szczęścia, zdrowia i pieniędzy”, jednak jak mnie uświadomiono już wcześniej, one nigdy nie znaczą niczego złego. Pech przytrafia się tym, którym informatyk złoży jakieś bardziej twórcze życzenia. Szczęśliwców obdarowanych takim zaszczytem było dwoje.
Pierwszym była Edyta, koleżanka z księgowości. Znana z tego, że próbowała szczęścia w różnych grach losowych – od zdrapek, poprzez loterie smsowe, na które wydawała połowę abonamentu, po rodzące nadzieje na duże wygrane lotto. Nic zatem dziwnego, że w dniu poprzedzającym coroczne narodziny Zbawiciela, usłyszała od Arturka: żebyś w końcu wygrała jakąś niezłą kasę, przynajmniej taką, coby ci się zwróciło to, co przez te wszystkie lata wydałaś na kupony”.
Edytka przyjęła te słowa dzielnie i bez strachu, że stanie jej się krzywda. Czy można się obawiać grubszego portfela? Jedynym zmartwieniem przy nagłym rozmnożeniu liczby zer na koncie wydaje się być problem, co kupić najpierw. Dlatego też nasza księgowa nie przestała dążyć do wygranej i puszczała kolejne losy. W końcu, pewnego pięknego marcowego dnia, nudząc się w pracy postanowiła sprawdzić wyniki jakiegoś losowania. Słyszeliśmy to dokładnie wszyscy, gdyż dziewczyna omal nie udławiła się ze szczęścia. Liczby na ekranie okazały się zgadzać z tymi na kuponie, który trzymała w ręku. Wygrała dwieście tysięcy złotych.
Następnego dnia nie pojawiła się w pracy. Wszyscy podejrzewaliśmy, że postanowiła zrobić sobie wolne, by zmarnować trochę wygranej. Z błędu wyprowadziła nas szefowa, która rozmawiała z Edytą przez telefon.
Okazało się, że kiedy nasza księgowa wyszła bogatsza z siedziby organizatora szczęśliwej loterii i skierowała się w stronę oddalonego o kilka przecznic parkingu, napadło ją pięciu zamaskowanych mężczyzn. Zaciągnęli ofiarę w podwórko obskurnej kamienicy i zażądali pinu do karty, a także numeru i hasła do konta bankowego, na który dziewczyna kazała przelać wygraną. Kiedy stawiła opór, napastnicy ciężko ją pobili. Mogło być znacznie gorzej, ale na szczęście uległa. Znaleziono ją nieprzytomną dopiero po godzinie od zdarzenia.
I tak oto spełniły się życzenia pierwszej osoby. Wtedy jeszcze opierałem się myślom, jakoby była to wina naszego informatyka, starałem się zachować zdrowy rozsądek. Jednak, niedługo później, nadszedł czas na kolejną ofiarę.
Był nią zastępca kierowniczki, Marcin. Wszyscy wiedzieli, że facet ma dręczący go problem: już od dawna poszukiwał drugiej połówki. Spotykał się z różnymi dziewczynami, ale z żadną mu nie wychodziło.
– To dlatego – mówił – że chyba nie potrafię się zakochać. Miałem już tyle kobiet, ale to nigdy nie było to. Nie mogło być to.
Marcin miał już swoje lata i nawet fakt, że – jak twierdziły koleżanki z pokoju – był przystojny, niewiele go pocieszał. Jego największym marzeniem było poczuć „coś szczególnego” w stosunku do drugiej osoby. Będąc świadomym tego faktu, Arturek postanowił dopomóc koledze, życząc „tego, żebyś wreszcie spotkał kobietę, w której zakochasz się bez opamiętania”.
Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, lecz powoli dojrzewające uczucie, ale w końcu Marcin popadł w prawdziwy obłęd, obdarzając uwielbieniem poznaną na zabawie sylwestrowej dziewczynę. Jego szaleństwo osiągnęło szczyt w okolicy maja, i właśnie wtedy – co więcej, z tego powodu – obiekt westchnień mężczyzny postanowił go rzucić.
Widziałem wiele osób ze złamanym sercem, ale nikogo tak zrozpaczonego jak Marcin. Wybuchał płaczem bez powodu, chodził albo bardzo smutny i milczący albo awanturujący się i wściekły na cały świat. Nie docierały do niego słowa otuchy i wsparcia. Nie chciał nikogo słuchać, odciął się od wszystkiego. To cud, że w ogóle udawało mu się wstawać do pracy. Dopiero po jakimś czasie zaczął się spóźniać, a w dodatku cuchnął tanią wódą.
Szefowa początkowo współczuła Marcinowi, dała mu szansę nawet wtedy, gdy poczuła woń alkoholu. Dostał przymusowe dwa dni urlopu, jednak kiedy wrócił, było jeszcze gorzej. Takiego obrotu spraw kierowniczka nie mogła już tolerować. Wyleciał z pracy.
Kilkanaście dni później o naszym koledze przeczytaliśmy w lokalnej gazecie. Okazało się, że od dłuższego czasu nachodził i nękał telefonami swoją wielką miłość. Raz groził, innym razem błagał. A kiedy pewnego razu zamiast kobiety odebrał jej nowy chłopak, Marcin nie wytrzymał. Następnej nocy śledził parę aż do domu delikwenta, gdzie udała się na zakończenie randki. Wtedy włamał się do środka i gołymi pięściami zatłukł tak rywala jak i dziewczynę. Prawdopodobnie nie trwało długo, zanim uświadomił sobie co zrobił, i z rozpaczy popełnił samobójstwo, podcinając żyły nożem kuchennym.
Te dwa przypadki były wystarczająco przekonujące, bym uwierzył w spełniające się życzenia Arturka. Przez kilka kolejnych miesięcy starałem się o tym nie myśleć, ale zanim się obejrzałem nastał grudzień. I czułem, że tym razem padnie na mnie. Po prostu to wiedziałem.
Moje drugie pracownicze święto przebiegało w podobnej atmosferze, jak pierwsze. Tyle tylko, że tym razem to ja straszyłem nowych pracowników opowieściami. Nie oszczędzałem im przy tym szczegółów dotyczących losu osób, które zastąpili. A kiedy przyszła pora na dzielenie się opłatkiem, podszedłem do Arturka jako pierwszy. Chciałem mieć to jak najszybciej za sobą. Rzuciłem mu typowe „zdrowia, szczęścia” i niecierpliwie czekałem na odpowiedź. Kiedy już Dzieciątko Jezus zniknęło w jego przełyku, informatyk uraczył mnie swoimi specjalnymi życzeniami:
– Widziałem na własne oczy, jak zakochani jesteście z żonką; kasę macie, życie ustawione, no to życzę ci, żeby w przyszłym roku twoja luba urodziła dzieciaka!
Omal nie udławiłem się opłatkiem.
Baśka przyjęła wieści z wigilii ze śmiechem. {Żczenia informatyka bardzo ją bawiły. A jeszcze bardziej weselił ją wyraz mojej twarzy, kiedy odpowiadałem na jej zaczepki. Właściwie to chyba przez jakiś czas naprawdę wierzyła w to, że się zgrywam. Problem dostrzegła dopiero po kilku dniach, kiedy wprost odmówiłem jej seksu.
– To chyba pierwszy raz w twoim życiu, kiedy nie chcesz tego zrobić – powiedziała zdziwiona, wręcz zszokowana.
Przez kilkanaście następnych dni konsekwentnie mówiłem „nie”.
Może mi odbiło, może powinienem się leczyć, jak sugerowała mi żona, ale ja naprawdę wierzyłem, że życzenia Artura się spełniają, a do tego powodują nieszczęście. Może i przez kilka dobrych lat Baśka stosowała antykoncepcję hormonalną, która do tej pory nas nie zawiodła. Może i żona słusznie proponowała, że możemy dodatkowo użyć prezerwatyw. Ale ja wiedziałem, że przez najbliższy rok ciąży na mnie fatum i każdy stosunek to wysokie ryzyko tego, że wpadniemy. A ja nie chciałem mieć dzieci, jeszcze nie. Oboje nie chcieliśmy. Poza tym, życzenia tego patafiana zawsze przynoszą nieszczęście, więc skąd miałem wiedzieć, czy takie dziecko nie urodziłoby się nam chore? I co, do końca życia bym harował na leki i zabiegi? O nie, to ja już wolałem przeżyć ten rok w celibacie.
Byłem nieustępliwy, mimo że instynkt wołał o seks przy każdej okazji. Przez powiększający się popęd stałem się agresywny, rozkojarzony. Jakby na złość, Baśka, która przez ostatnie lata przy każdej okazji narzekała na to, że „ciągle mi się chce”, teraz zachowywała się jak wzorowa nimfomanka. Prowokowała wszystkim, od ubioru po sposób, w jaki się poruszała. Niemal błagała mnie o to, bym w nią wszedł. Jakby tego było mało, z radością przyjęła propozycję zrobienia mi loda. Potem wręcz sama namawiała. Jednak zawsze na tym się kończyło, nie było mowy, żebym posunął się (czy raczej ją) dalej. W końcu Baśka miała dość i wystąpiła z ultimatum: albo przestaję wierzyć w durne bajki i wrócimy do normalnego seksu, albo ona nie pozwoli mi nawet złapać się za tyłek, a spać będziemy osobno. Trudno, pomyślałem. Nie podobało mi się jej nastawienie, ale z drugiej strony przecież należało ją zrozumieć: to ja tu grałem wariata.
Teraz chyba rozumiecie, czemu noce spędzałem na kanapie. Tak, byłem prawdopodobnie pierwszym na świecie facetem, który nie daje własnej żonie. Łudziłem się, że dzięki temu uda mi się uniknąć strasznego losu, oszukać pech. Odliczałem kolejne dni, tygodnie, miesiące, nie mogąc się doczekać końca roku. Nawet zaplanowałem Sylwestra – widziałem nas pogodzonych, pijących szampana o północy, i niedługo potem rozebranych na łóżku, uprawiających seks raz za razem, do samego rana, do utraty sił. Fantazjowałem jak wynagrodzę jej ten rok posuchy.
Nie przewidziałem jednego.
Wróciłem do domu później niż zwykle i zastałem scenę jak po bitwie. W kuchni walały się szczątki zbitych talerzy i poprzewracane taborety. Na podłodze w przedpokoju leżała stłuczona doniczka. Obrazy były pozrzucane ze ścian. Na ten widok serce stanęło mi w gardle. Co tu się, do cholery, stało? Napad?!
Upuściłem teczkę i ruszyłem w głąb mieszkania, wykrzykując imię mojej małżonki. Nim jeszcze otworzyłem drzwi sypialni, usłyszałem dochodzący zza nich szloch. Basia leżała po ciemku na łóżku, zwinięta w kłębek. Oddychała szybko, co chwilę dławiąc się łkaniem. Uklęknąłem przy niej i objąłem delikatnie. Dzięki Bogu nie wyglądała na pobitą. Zapytałem dlaczego płacze, dlaczego dom wygląda, jak wygląda. Spojrzała na mnie ze strachem i zamiast odpowiedzi wysunęła dłoń, w której ściskała mały przedmiot. Wyjąłem go z jej palców. I zamarłem. Poczułem w piersi przerażający chłód, a zaraz potem fala gorąca zalała moje ciało.
Trzymałem w ręku test ciążowy. Wynik był pozytywny.
W swoich szaleńczych staraniach o niedopuszczenie do naszego stosunku nie przewidziałem tego, że żona może zajść w ciąże, tyle, że nie ze mną.
Następną wigilię spędziłem w domu. Sam. Rozkoszowałem się pięknymi chwilami samotności i napawałem świętym spokojem. Kiedy przyszło mi na myśl, że tym razem udało mi się oszukać pech, telefon oznajmił nadejście nowej wiadomości esemes. Odruchowo otworzyłem ją i zesztywniałem z przerażenia. To były życzenia od Arturka.
Wigilia [fantasy]
1
Ostatnio zmieniony sob 28 gru 2013, 02:52 przez beryl, łącznie zmieniany 1 raz.
Antologia opowiadań Czarna Kawka - wyślij nam swój tekst!