Jeśli będzie warto powstanie ciąg dalszy.
Raraszek, Żarpitaca, ognisty sługa Swaroga, dobry demon. W przeciwieństwie do Feniksa, chroni ludzi. Wyobrażony jako drapieżny ptak, przeważnie sokół z długim ogonem, podobnym do pawiego.
Jego pióra były z ognia, Raróg na niebie pojawiał się jako spadająca gwiazda. Jego głos porażał wrogów, ciepło ratowało wędrowców w zimowe zawieje.
Legenda mówi, że dawno, przed wiekami, wiele pokoleń temu, ludzie popadli w straszną niewolę u okrutnych Krigów, zwanych też wampirami. Plemię te żywiło się krwią swych niewolników, gromadziło wielkie bogactwa z ciężkiej pracy i cierpienia ludzi.
A tak sprytnie dzielili uciemiężonych, skłócali ich ze sobą, że jeden człowiek nie ufał drugiemu, a w sąsiedzie widział wroga.
Przewrotność Krigów była też w tym, że mówili ludziom.
– „To wszystko dla waszego dobra, kajdany byście sobie krzywdy nie zrobili, kraty, aby was nikt nie skrzywdził. Dla tego padnijcie na kolana, przecież jesteście wolni”
Serca mężnych rozmiękły od wylanych łez, w duszach zgasła duma, którą okrzyknięto złem i niegodziwością. Ludzie szli do świętych gajów, zanosili obiatę.
– Wybawcie nas z niewoli! – błagali bogów.
Nie zdolni do walki, ujarzmieni, pokornie cierpieli, chyląc karki, pod okrutnym panowaniem. Nawet możni służyli Krigom i gnębili swoich biedniejszych braci.
– Bogowie zapomnieli o nas, odwrócili się od ludu – szeptano z lękiem.
A te ciche słowa poniósł wiatr, szelest trzcin nad rzeką, szum gałęzi wiekowych drzew. Aż trafił do bogów, poruszył sumienia wszechmocnych.
Swaróg widząc straszliwą krzywdę, posłał na ziemię Raraszka. Pomknęła Żarptica po niebie, a kto zobaczył, poczuł nadzieję w sercu.
Jednej nocy Raróg nawiedził wszystkie domy, gospodarstwa i grody. A każdemu człowiekowi, bez względu, mężowi czy niewieście, dziecku czy starcowi dał podarek.
Iskrę, tak małą, że można ją było przed okrutnymi panami, skryć głęboko w sercu. Następnego ranka ludzie wstali zawiedzeni.
– Cóż nam po tak nikłej drobince? – pytali. – Wątłej tak, że byle wiaterek ją zdusi.
Zawiedzeni, pełni goryczy schodzili się na plac wiecowy, by wspólnie wylać łzy, za straconą nadzieją. I gdy już było ich wielu, nagle ujrzeli nad sobą łunę, ogień, co całe niebo pochłania.
W tej chwili ludzie zrozumieli, że to małe iskierki zebrane razem stały się wielką siłą. I wyschły łzy, rozpaliła się duma i nadzieja. Ludzie powstali z kolan, hardo podnieśli głowy. Tysiące dłoni chwyciło za miecze i topory, po krwawym boju obalili rządy Krigów.
A tym, co polegli w bitwie usypano wielki kurhan, na którym płonął wieczny ogień. Na chwałę, na pamięć, dla przyszłych pokoleń. Mijały wieki, odchodziły kolejne pokolenia, a kurhany bohaterów zarosły drzewami, zgasły święte ognie. Ludzie zapomnieli, że wolności za darmo nikt nie podaruje, a każdy może ją odebrać.
Wiatr przegnał deszczowe chmury, słońce rozświetliło żółte i czerwone liście, wyglądały teraz jak wielki witraż, przez bogów rozłożony nad wiekową puszczą, jasne smugi przebiły się między gałęziami do omszałych głazów rozrzuconych u podstawy drzew.
Można było odnieść wrażenie, że las został wypolerowane do połysku, a krople wody zatrzymane na ciemnej korze lśniły srebrzyście niczym rtęć.
Szary, ptak przysiadł na gałęzi, z nadzieją, że to właśnie on pierwszy rozpocznie swoje świergotanie. Otrząsnął piórka, wzbijając wokoło siebie mgiełkę drobnych kropli. Odchylił łebek w tył, aby nabrać powietrza, otworzył czerwony dzióbek, nadął pierś, aż puszek się nastroszył. I już, już miał zacząć swoje trelowanie, gdy znieruchomiał.
Nagle zerwał się do lotu, pomknął jak strzała między drzewami, aby tylko jak najdalej.
Zaraz też blask stał się jaśniejszy, przeszedł w błękitną biel, kropla ognia spłynęła z nieba wprost do ziemi. Zrobił się taki żar, że para uniosła się z liści, rozległ się trzask, niczym stu gromów.
Kilka razy odbił się echem, słyszanym na wiele mil. A potem wszystko zamarło, jedynie nagle uschnięte liście opadły z drzew. Nagrzana ziemia parowała przez krotka chwilę, powietrze falowało od ciepła. Aż wszystkie znaki tego zjawiska zniknęły, ponownie wiatr delikatnie szumiał w gałęziach.
Kobieta odgarnęła włosy z twarzy, rude kosmyki mieszały się z siwiejącymi pasemkami, spojrzała na niebo. Drobne chmurki nie mogły być przyczyną takiego grzmotu, z woreczka przy drzwiach wzięła białego piasku, rozsypała na progu, aby zło tędy nie weszło.
Wróciła do chaty, gliniany garnek przytrzymała lewą ręką i unieruchomiła, ściskając udami. Lewą dłonią mieszała zawartość, mocno wygniatając lepką breję. W chacie panował półmrok, pod belkami stropu wisiały pęki ziół, wysuszone cześć zwierząt, na niewielkim piecu parował miedziany kociołek. Kobieta pogwizdywała jakąś skoczną melodię i piętą bosej stopy wybijała sobie rytm o gliniane klepisko.
Przerwała te swoje muzykowanie, dopiero jak usłyszała kroki pod drzwiami. Do środka wbiegła dziewczyna, o dużych zielonych oczach, rumiana na buzi. Kasztanowe włosy związała w warkocz, w dole ozdobiony bordową aksamitką. Wzrostu przeciętnego, ale mocnej budowy wyglądała na dość silną.
– Hop, hop! – zawołała, tak jak nawołują się leśni ludzie. – Co tam ciotuchna warzysz? Co?
Podbiegła do kobiety, musnęła wargami jej szyje, zawiniątko, dość duże, położyła na stole z surowych desek.
– Truciznę jaką, czy naleśniki? – zapytała z psotnym błyskiem woczach.
Opierając się na plecach kobiety, wsadziła palec w ugniataną maź.
– Coś ci nie wyszło to ciasto!
Musnęła językiem, skrzywiła się.
– Co to jest?
– Gówno, a ty jęzorem muśkasz. Ej Kizdil, ty głupolu – mówiąc, rudowłosa kobieta zaśmiała się, patrząc z politowaniem na dziewczynę.
Dziewczyna zbita z tropu, niepewna czy ciotka kpi z niej, czy też faktycznie jakieś mikstury robi z odchodów. Przecież jest wiedźmą i żyje z robienia różnych specyfików. To , kto tam wie?
– Oj tam, gówna to byś gołą ręką nie ugniatała.
– A jak receptura nakazuje? He!
– Mogłaś powiedzieć, żebym nie pchała palucha do gęby.
Kizdil ciągle niepewna wytarła palec o spódnice, powąchała niepewnie.
– Nie śmierdzi kupą.
– To maść na wrzody, dla synka kowala. Mówiłam jego żonie, że to przez krowe, bo ma ropielce na wymionach. Tylko weź i tłumacz tej głupiej babie. A to – wskazała na ugniataną maź – krowie i dziecku pomorze. A ty Kizdil siadaj, nie stój tak nade mną.
– Aj, tam! Postoje sobie, lepiej tak widzę.
Uśmiechnęła się smutno, zaraz stanęła bokiem, żeby buzi nie było widać.
– Hemoroidy ci się porobiły? Czy co?
– Nie, tam! Ciotka głupoty gadasz – zawołała ze złością.
– Nie dąsaj się dziewczyno. Możesz powiedzieć, co ci na tyłku leży.
– Jak, co leży? – zawołała. – Mam pręgi, jakbym od kata z warsztatu wyszła.
– Znowu ciebie bił – stwierdziła wiedźma. – Dziad zafajdany, kurwi kozioł! – sklęła ojczyma siostrzenicy.
Kizdil machnęła ręką, że niby nic takiego, ale łzy zaszkliły się w oczach, pociekły po buzi. Wytarła policzki rękawem koszuli.
– Taaa! – powiedziała, przeciągając. – Bogdan wrócił pod wieczór z karczmy, wściekły niczym pies, sapał, jak jaki buchaj. Ludzi zaczepiał, to wykopali go za drzwi. Wlazł do izby i zaraz mu się łapska do mnie zaczęły lepić, to mnie za cycki łapał, to między uda paluchy pakował.
– A co matka? – twarz ciotki poczerwieniała z gniewu, przerwała wyrabianie maści.
– Siedziała tyłem i się w ogień na kominku patrzyła. I wiesz, Bogdan mnie obmacuje, proszę go raz, żeby przestał, błagam drugi, nie dociera, lizał mnie po twarzy, a z gęby mu cuchnie, jak kozie z dupy. Matka nic, złość mnie wzięła, tak się bezradna czułam. To jej gach nie mój, ale jakbym do pustego wiadra gadała. To wreszcie dałam w pysk draniowi.
– Dobrze zrobiłaś. I co matka?
– Ech! A matka nic. Ojczym się wściekł, złapał za rzemień, mnie za włosy i na podłogę. Lać mnie zaczął bez opamiętania. Darł się, że jego chleb jem, że do niego należę, bo żyje pod jego dachem i takie tam.
– I co moja siostra zrobiła? – zapytała ciotka.
– A matka nic. No, bił mnie tak, że czułam jakby mi ktoś, rozpalonym pogrzebaczem po tyłku głaskał. Wyłam, aż sąsiedzi okna pozamykali. A matka nic! Na chwile takie mnie coś ogarnęło, że leżałam jak kukła. No to mnie kopnął między nogi, aż mi się mdło zrobiło.
– A co na to...? – odezwała się wiedźma.
Kizdil przerwała jej w pół słowa.
– A matka nic. Tylko czuje jak mi ojczym kieckę zadziera i chce jak pies sukę. Przeraziłam się, że nagle takiej siły dostałam i przestało mnie boleć. – mówiąc, wyprostowała się dumnie. Zaczęła mówić głośno.
– A ja, jak taka zdrowa, rasowa klacz! Jak trzymał mnie na czworaka, tak kopnęłam piętą w tył, prosto w ryja. Aż się drań juchą zalał.
– Matka co na to?
– A matka z krzykiem do mnie, że życie jej psuje i chłopa bije, a on przecież dobry człowiek. Złapałam, co było pod ręką i wybiegłam. Nic nie widziałam, bo się rozryczałam. Noc przesiedziałam za piekarnią, tam ciepło i tak chlebkowo pachnie. No i jak tylko bramy otworzyli, to ja zaraz do ciebie – Spojrzała na ciotkę. – Czy mogę zostać? – powiedziała błagalnym tonem, robiąc oczy tak niewinne i smutne, że najokrutniejsze serce by zmiękło.
Wzrok opuściła na podłogę, zaczęła nerwowo ugniatać palce. Ciotka spojrzała na dziewczynę z żalem, aż słowa nie mogła powiedzieć.
Kizdil odebrała to jako wahanie, nawet pewną niechęć. Złapała za zawiniątko, które przyniosła.
– Ja nie przyszłam z pustymi rękoma, ja nie taka. Zobacz, mam chustę dla ciebie, pudełeczko takie fikuśne, a to, to nie wiem co. Leżało obok, to złapałam w pośpiechu.
– Do jasnej cholery, rozum ci kurwa mać, zupełnie odjęło. Znowu kradniesz! Złodziejkę mam przygarnąć? – krzyknęła ostro wiedźma.
– Ja nie chciałam tak bez niczego! Przepraszam, pozwól zostać! Ja nie ma dokąd iść, będę ci służyła jako niewolnica, tylko daj zostać.
– Żadnej niewolnicy nie miałam i mieć nie chce. I dość złodziejstwa, bo sama ci grzbiet rózgami złoję.
Chciała coś jeszcze powiedzieć, gdy zza zasłony w kacie chaty dobiegł cichy jęk.
– Kogo chowasz? – zapytała niezmiernie zaintrygowana Kizdil. Nagle zapomniała o troskach i podeszła zaciekawiona. Zanim ciotka zdołała ją powstrzymać, odchyliła materiał.
– Ooo! – zawołała. Cofnęła się, zaraz znowu zajrzała. – Jej, on jest goły.
Nie dowierzając, wskazała palcem, otworzyła buzię i stała tak zupełnie zdezorientowana, nie wiedząc co myśleć.
– Nie mówiłaś nic, że masz faceta. Może ja jednak przeszkadzam?
– I nie mam...
Dziewczyna przerwała jej słowa.
– Goły facet w twoim łóżku. I nie twój?
– Drwale go przywieźli, nieprzytomny był.
Dziewczyna zrobiła wielkie oczy, patrzyła na ciotkę, nie dowierzając.
– To oni tak na wyrębie głupieją bez bab, że się między sobą? Bleee! – powiedziała z odrazą, wymownie wykrzywiła buzię.
– Kizdil przestań się gapić na niego!
– Całkiem ładny – rozchichotała się trochę zawstydzona. – Dużego ma, takiego, no...
Wiedźma lekko odepchnęła dziewczynę, zaciągnęła kotarę.
– Leżał nie przytomny, pewnie go okradli, ale świeżych ran nie ma.
– Może, jakie panny go dorwały, niezadowolone były to przyodziewek mu zabrały, albo to jaki niewolnik. Bo to widziałam, jak nagich na sprzedaż wystawiali i dziewki i mężczyzn, wszystkich gołych... .
Ciotka zgromiła ją srogim spojrzeniem.
– A ty musiałaś się gapić na ich niedolę.
– No, ja... – powiedziała skrepowana. – Kilku było ładnych, nie powiem, bo i dziewczyna taka, że miło było oko zaczepić.
– A ty się zastanowiłaś co niewolnik czuje? Jak tak go oglądają niczym konia czy krowę?
Obcy właśnie wstał, odsunął zasłonę i zupełnie zaskoczony spojrzał na dwie kobiety. Zupełnie zaskoczony uśmiechnął się, dłonią przysłonił przyrodzenie. Usiadł na łóżku, okrył się, narzucając koc na ramiona.
– Panie wybaczą, ja...
– A nic się nie stało, gołego chłopa to już się naoglądałam jak mój mąż żył. Ja to Amelia, a to – wskazała dziewczynę. – Kizdil, nie przejmuj się smarkulą, sam diabeł za nią nie trafi.
– Ciociu!
– Zaraz coś podam kawalerze, bo nie wypada, by przy pannie gołym kutasem machać.
– Ech, raczej nie wypada – mruknął obcy. Złapał się za głowę, jakby mu się zakręciło, westchnął ciężko.
Z okutej skrzyni wyjęła złożone męskie ubranie.
– Mój mąż był dość tęgi, jakby troszkę za duże, to nic nie szkodzi. – powiedziała, podając rzeczy.
Kizdil natomiast cały czas udawała, że zerka w okno, delikatnie obracając się w stronę obcego.
– Ej! Za młoda jesteś na takie widoki, zamieszaj na piecu w garnku, dolej piwa, to polewka będzie.
Dziewczyna zajrzała do dzbanów stojących nieopodal.
– Jasne czy ciemne cioteczko ? – zapytała, ciągle zerkając za siebie.
– A jakie tam chcesz.
Wybrała ciemne, przechyliła naczynie i jednocześnie nie oparła się pokusie, aby znowu zerknąć. Mężczyzna właśnie założył spodnie, nagi do pasa wyprostował się, a był dobrze zbudowany. Rozległ się syk rozlanego piwa po gorącej blasze.
– Ubieraj się szybciej kawalerze, bo mi ta dziewucha krzywdę sobie zrobi. A ty patrz, co robisz.
Mężczyzna nałożył koszulę.
– Nie mam pieniędzy, nie wiem, jak mogę się odwdzięczyć... .
Amelia uśmiechnęła się, pokazała stół zapraszającym gestem.
– Nie wiem, kawalerze skąd pochodzisz, ale ja mam taki zwyczaj, że jak golca pod dach przygarniam, to nie dla zysku a z dobrego serca.
– Długo tak leżałem nieprzytomny?
– Jak masz na imię? – wtrąciła się Kizdil. – Nas już znasz, o tobie nic nie wiemy. Może ty, jaki zbój?
– Kizdil! Przestań tak gadać... – obsztorcowała ją Amelia.
– Ma rację, nie przedstawiłem się, jestem Cyryl Wollny. Faktycznie pochodzę z bardzo daleka, a sytuacja, w jakiej się znalazłem, jest dość trudna do wyjaśnienia.
– Mamy dość dużo czasu, a jestem bardzo ciekawa – wtrąciła się kolejny raz dziewczyna. Usiadła naprzeciwko obcego, podparła brodę rękoma – Chętnie posłucham.
Zignorowała gromy w spojrzeniu ciotki. Przybysz zastanowił się chwilkę, nie był pewny czy mówić prawdę. Jednak w tej sytuacji, przynajmniej część musi powiedzieć.
– Czy są u was Krigowie? Tacy podobni do ludzi, tylko... .
– A żeby te blade kurwy jasna cholera! – krzyknęła Kizdil
– To widzę, że lubicie ich jak ja i moi rodacy.
– Zyskujesz w moich oczach kawalerze, zyskujesz – powiedziała z uśmiechem Amelia. Postawiła na stolę garnek polewki, rozlała wszystkim po równo. Przechodząc obok Cyryla, przeniosła nad jego głową dłoń. Zmarszczyła brwi, na jej twarzy malowało się zdziwienie. Usiadła tak aby rozdzielić siostrzenicę od obcego. – Przy polewce lepiej się słucha – mówiąc, spojrzała na przybysza. Przez chwilę milczał, układając sobie całą, skomplikowaną historię. Nie czuł się przekonany do pomysłu powiedzenia wszystkiego i rozumiał, że bez pomocy tubylców nic nie zrobi. Nawet jedyne spodnie i koszulę im zawdzięczał.
Zaczął opowiadać, starając się tak dobrać słowa, aby wszystko było w miarę jasne.
– Pochodzę z innego świata.
– To tłumaczy twoją aurę – mruknęła półgłosem Amelia.
– Uważaj, ona ma moc, widzi rzeczy, których inni nie rozumieją. – mówiąc, Kizdil z dumą wskazała ciotkę. Wiedźma machnęła ręką.
– To nic takiego, każda istota ma swoją aurę, ja jej nie widzę, wyczuwam ją i tyle. Wierze, że nie jesteś tutejszy.
– To taki talent, dar? – zapytał Cyryl.
– Raczej klątwa, ciężar. Cóż, jak już się przytrafił, to staram się wykorzystać.
– Jest u was jakiś ruch oporu? – zapytał mężczyzna.
– Że co? – Kizdil spojrzała zdziwiona. – Ruch oporu? A co to? Pewnie jaka sekta, jak ci od jaszczurów?
– Znaczy buntownicy.
– A do czego tobie to wiedzieć? – zapytała wiedźma, spojrzała przenikliwie.
– Mam z każdym wrogiem Krigów w porozumienie wejść, a co dalej to się zobaczy – powiedział już dużo, zastanawiał się czy nie za dużo.
– A jeśli tak, to buntownicy są! – zawołała Amelia. – Po lasach siedzą, nosa z puszczy nie wysadzają, jedynie to kłusują. Muszą, żeby przeżyć, ale żeby oni jakiś tam wielki bunt robili. To nie, ale mają osadę między Czarnymi Bagnami a rzeczką Rutanką. Przychodzą czasem do mnie jak który zachoruje. Jak chcesz Cyrylu, to ci pomogę porozumieć się z nimi. Powiem im, że uciekasz przed Krigami, to będą bardziej ufni.
– O, tak! Wdzięczny będę!
– Jak wielka będzie ta wdzięczność? – zapytała dziewczyna, świdrując mężczyznę spojrzeniem.
Amelia dotrzymała dane słowa, Cyryl zrozumiał, że łatwo tych „buntowników” nie skłoni do działania. Systematycznie chodził z nimi kłusować, a z Kizdil zanosili im lekarstwa.
Poznawał i inne gromady leśnych ludzi, drwali, którzy go znaleźli, rodzinę smolarzy, zwanych też dymarzami.
Amelia nakazała siostrzenicy pomagać im, w zamian przynosiła rzadkie składniki do mikstur, dziegieć, węgiel. Oczywiście Cyryl pomagał dziewczynie, chodził z nią jako strażnik, z nożem i dobrze okutym kosturem. Wiedźma nie chciała puszczać samej siostrzenicy, ale martwiły ją coraz bliższe stosunki z przybyszem. Tym bardziej że dziewczyna nie grzeszyła zdrowym rozsądkiem.
Smolarze w sezonie prac mieszkali na wielkiej polanie, obok ich ziemianki, która wyglądała jak pagórek i dużej szopy, nieopodal stały kręgiem wieże do wypalania z kotłami na smołę i dziegieć.
Żona o imieniu Iris, nie wiele starsza od Kizdil, a urodziła już dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę, zbyt małych, aby pomagać rodzicom.
Dla tego każda para rąk była mile widziana, pierwszego dnia wieże napełniano drewnem, drugiego rozpalano i trzymano ogień ponad dobę.
Mimo że dni były już chłodnę, jak to jesienią, to na polance pomiędzy piecami było gorąco jak w letni upał, taki żar bił, od rozpalonych wież. Nocą świeciły na czerwono, dzieci straszono, że to kominy z samego piekła. Mężczyźni nadzy do pasa, wyglądali jak diabły przy kotłach.
Z jednego gąsiora, po łyku raczyli się mestą, mocnym alkoholem pędzonym z leśnych owoców i ziół. Grali w kości, głośno, coraz żywiej dyskutowali.
Cyryl wodził wzrokiem za Kizdil, ta ubrana tylko w starą spódnicę i wstęgę materiału osłaniającego piersi, prężyła się, przeciągała niby ze znużenia, ale zawsze tak aby widział. Nie ukrywała swojej kobiecej satysfakcji, że jest obiektem zainteresowania mężczyzny. Udawała co prawda pewien chłód, ale to tylko strach, przed emocjami, których do końca nie rozumiała.
Od jakiegoś czasu szeptała coś z żoną smolarza, chichotały, za chwilę parskały śmiechem, a były umorusane od wszechobecnej sadzy jak dwie diablice.
Mężczyźni właśnie weszli na temat polityczny, klnąc na rządy Krigów i uległą im oligarchię.
– Zrób mi miejsce! – odezwała się stanowczym tonem żona smolarza.
Z trudem zachowując powagę, traciła kolanem Cyryla, zmuszając go do ustąpienia, Kizdil ujęła go pod ramię i szepnęła.
– Chodź, pomożesz mi.
Wręcz pociągnęła go za ramię, idąc w stronę szopy.
– A wy gdzie? – zawołał za nimi jeden z mężczyzn.
– Sąsiad a co ty taki wścibski? Mają swoje sprawy – odezwała się Iris. Rozległ się śmiech. – No polejcie mi, bo kubek mam suchy! – zawołała kobieta.
W szopie panował lekki półmrok, pachniało sianem, smugi światła wdzierały się przez szpary w deskach. Kizdil oparła bosą stopę o pieniek, niby niechcący jej spódnica podwinęła się, odsłaniając całe udo aż po pachwinę. Rozpuszczone w nieładzie włosy opadły na buzię i ramiona.
– Napij się ze mną – szepnęła.
Podniosło wysoko dzbanek z mestą, Cyryl podszedł do niej. Ujął dłonią łydkę dziewczyny, tuż nad kostką. Nie padło ani jedno słowo protestu, przesunął dalej, lekko ściskając mięśnie dziewczyny.
– Z twoich ust – szepnął, głos jego drżał z podniecenia.
Kizdil wzięła łyk, zatrzymała w buzi, stróżkę, która wyciekła na brodę, mężczyzna zebrał językiem. Przywarł do jej warg, alkohol mieszał się z ich ślina, Cyryl palcami muskał delikatne miejsce pod kolanem dziewczyny, ścisnął za udo, aż trochę zabolało. Całował policzki dziewczyny, oczy, wrócił do ust, aby je kąsać, ona sama zębami przygryzła lekko jego wargę. Westchnęła, gdy językiem muskał ją między szyją a obojczykiem.
Gwałtownie zdarł opaskę materiału zakrywającą piersi, uwolnione zafalowały kuszącą. Zaczął je całować, gryźć, pociągać zębami za sutki.
– Aj! – jęknęła Kizdil. – Miło jest, jak troszkę boli – szepnęła.
Ciało dziewczyn pachniało podnieceniem, świeżym potem i dymem, uniosła ręce nad głowę. A on masował, miętosił jej piersi, miał silne dłonie, na skórze zostawiał czerwone plamki, które z czasem zsinieją. Nagle wyrwała się, uskoczyła przed Cyrylem, szybko odbiegła w głąb szopy.
– Chodź tu!
Skinęła na niego ręką, położyła się na sianie, pełna pożądania wyprężyła ciało, jednocześnie ze wstydu ramionami zasłoniła piersi. Mężczyzna zrzucił z siebie ubranie, nagi stanął nad dziewczyną jak zdobywca nad branką.
Delikatnym, ale stanowczym ruchem rozchylił jej nogi, pochylił się, chciała go pocałować, cofnął się, w oczach miał coś dzikiego i władczego. Zaskoczona odmową zdziwiła się pierwszej chwili. Czyżby nie chciał jej pocałunków?
Mocno chwycił ją za włosy z tyłu głowy, przyciągnął jednym ruchem do siebie. W jęku rozchyliła usta, wpił się w nie mocnym, namiętnym pocałunkiem. Zrozumiała, że to on dominuje, zatliła się w jej duszy iskierka buntu. Poczuła jak Cyryl zagłębia w niej męskość, delikatnie, ale zdecydowanie. Jej wnętrze objęło delikatnym ciałem jego członka, pulsuje na nim. Zdziwiona, że nie bolało, a przecież tyle ją straszono, zamknęła oczy. Poddała się, ręce wyciągnęła za głowę, odsłaniając przed mężczyzna piersi i pachy. Oddając jego pragnieniom swoje ciało, uznając dominację nad sobą.
– Jestem twoja, twoja – szeptała.
Stłumiła jęk, zagryzając wargi, aż kropelka krwi zalśniła na ustach, zebrał ją delikatnym pocałunkiem w chwili, gdy ostro wbijał się w jej wnętrze.
A potem przytulił ją, głaskał po włosach delikatnie niczym małego kociaka. Patrzył jak w szybkim oddechu, unoszą się i opadają piersi, faluje brzuch.
– Jesteś śliczną kobietą – szepnął.
Uśmiechnęła się i zaraz spojrzała na mężczyznę, głaszcząc palcami jego kark.
– Nigdym nikt mi tak nie powiedział – powiedziała, głaszcząc jego kark. – Co tu masz? Jakby małą kostkę, ja tak nie mam.
– To chip, wszyscy zwiadowcy je mają.
– Nie rób sobie ze mnie żartów, cip! Taką małą cipkę masz pod czaszką, teraz to kpisz sobie ze mnie! Że w marzeniach to rozumiem, możesz mieć, jeśli to tylko moja.
– Nie – roześmiał się – bioimplant, czip, takie coś, co ma pomagać. To jak amulet, tylko wsadzony do ciała.
Dziewczyna pokręciła głową ze zgrozą w oczach.
– Bolało? – zapytała.
– Nie, dają znieczu... ech, miksturę od bólu.
– Chodźmy już, przeszliśmy przecież w robocie pomagać – mruknęła Kizdil.
Po dwóch dniach, Cyryl poszedł do osady uciekinierów, zanieść im maść na grzybice i agitować do zdecydowanych wystąpień przeciwko Krigom. Powoli zaczynał trafiać ze swoimi argumentami, chociaż jeszcze daleko było do czynów. Kobiety zostały same, wiedźma czekała na taką sytuację.
– Wypij to i bez dyskusji! – Amelia krzyknęła na siostrzenicę.
– Oj, co też mi ciotka wmusza?
– Wypij, to żebyś w ciąże nie zaszła.
– A gdzie tam ja! Jaką ciąże? – mruknęła zawstydzona dziewczyna.
– Nie wie biedactwo co to ciąża, a dupcie wystawia. Wypij i to już!
Szturchnęła dziewczynę w bok. Kizdil krzywiąc się, wypiła cały kubek. Amelia usiadła obok, pogłaskał siostrzenicę.
– Moja droga, ty nic nie masz, on nic nie ma. A do tego, to wojownik, nie wiadomo, co los przyniesie. A co ty poczniesz teraz z dzieckiem?
Zawstydzona dziewczyna westchnęła.
– Zła jesteś?
– Nie, w kochaniu nie ma nic złego, sama wiem – uśmiechnęła się do swoich wspomnień – ale jak to wypijesz, możesz przez dwa miesiące bez strachu, że będzie dziecko. Pokaże ci, jakie to zioła i jak przygotować. A teraz pij!
Krzywiła się, parskała, bo jednym ze składników był piołun. Opróżniła kubek do ostatniej kropelki i jeszcze przez chwilę nos marszczyła. Dopiero po chwili mogła mówić.
– Ile to się trzeba namęczyć dla chwili rozkoszy – mruknęła. – Chciałam do miasta iść, matkę zobaczyć. Ja wrócę, nie zostane tam. Mogę?
– Kizdil przecież nie mogę ci zabronić. Może powinnaś z nią porozmawiać? W sumie to twoja matka. Nie chcesz iść z Cyrylem?
– Jeszcze nie teraz, za jakiś czas to i owszem.
– Zaniesiesz trochę różnych rzeczy dla matki,i kupisz dla mnie co nieco. Zaraz dam ci pieniądze. Tylko masz wrócić przed zmrokiem, jeśli nie zdążysz, to byle gdzie, ale czekaj rana, nie łaź lasem po nocy! Zrozumiałaś?
Cyryl wrócił przed wieczorem, śpieszył się, chciał już zobaczyć Kizdil, a i gnała go perspektywa chodzenia w lesie po zmierzchu.
Wszedł do chaty, Amelia siedziała przy stole, nad rozrzuconymi po blacie wiązkami suszu ziołowego. Zacisnęła pięści, aż zbielały jej palce, uniosła twarz, zaczerwienioną wilgotną od łez.
– Moja wina, głupia puściłam ją.
– Gdzie jest Kizdil? – zawołał Cyryl.
Wiedźma wyczuła drżenie, wirowanie jego aury.
– Pojmali ją w mieście, ojczym ją wydał.
– Co ona mogła złego zrobić? Czego oni chcą od niej?
– Ma takiego złego ducha, czasem coś ukradnie, głupota ją taka brała – Amelia zaczęła tłumaczyć. – Ma dryg do złodziejstwa, znosiła różne rzeczy do domu. Bogdan, ojczym Kizdil sam ją namawiał do złodziejstwa. A teraz wydał ją straży.
– Zabije skurwiela, będzie bardzo wolno zdychał!
– Opanuj się, w niczym nie pomożesz. Jej winy też w tym nie mało.
– Co jej mogą zrobić? – zapytał.
– Pewnie ją wychłoszczą. Jest silna, zdrowa, to wytrzyma, tym bardziej że dziewki tak bardzo bić nie będą. No, bólu to się nacierpi, mogą ją też napiętnować żelazem. Raczej na ramieniu, tu nie ma zwyczaju, żeby na twarzy wypalać. Żeby Krigów nie było w mieście, to strażnicy by palcem nie kiwnęli, tacy są leniwi.
– Może uda się ją uwolnić?
– Już ty przynajmniej głupot nie rób, sam pójdziesz zębami mury kruszyć? Zginiesz! Co ona pocznie bez ciebie, zakochana jest w tobie. Ty już nie tylko dla siebie żyjesz, ale jak jej cnotę wziąłeś to i dla niej.
Cyryl zacisnął dłonie w pięści, był żołnierzem, wojownikiem, potrafił zabijać, a teraz czuł się bezradny jak małe dziecko. Oczami wyobraźni widział, jak dziewczyna wiję się z bólu przykuta do pręgierza, ma plecy zlane krwią, pejczem obdarte ze skóry. Jej delikatną buzię oszpeconą rozpalonym żelazem. Jak nigdy chciał ją teraz przytulić.
– Pomszczę jej krzywdę. Przysięgam – szepnął przez zaciśnięte zęby.
Raraszek
1
Ostatnio zmieniony śr 11 cze 2014, 16:10 przez Gulo_Albus, łącznie zmieniany 2 razy.
Nieposłuszeństwo jest podstawą wolności, posłuszni muszą być niewolnicy.
Nam patriotom szabla i być może mogiła. Wam niewolnicy kajdany i zasłużone knuty.
Nam patriotom szabla i być może mogiła. Wam niewolnicy kajdany i zasłużone knuty.