Wulgaryzm.
Jestem Liv. Jestem malarzem. Jestem... artystą.
Grad bębnił o dachy domów. O dach mojego domu. I o dachy domów moich sąsiadów. A ja siedziałem. Siedziałem i patrzyłem w okno, prowadząc rozważania na temat piękna lodowej kuli.
Opady były gęste, niebo ciemne. Zbliżał się wieczór. Było lato. Latem padał grad. A zimą śnieg. W obu przypadkach często i długo. Uroki Północnych Rubieży.
Uroki... Tak, uroki. To było urokliwe. To było... piękne. Zimno, mróz. Niepowtarzalność płatka śniegu. Wzory wykwitające na szybach każdej zimowej nocy. Zorze - bajecznie kolorowe światła, duchy tańczące po niebie. I ten letni grad, walący w dachy jak w bębny.
I deszcz. Jeśli nie grad, to deszcz. Cudownie mokry, cudownie zimny, cudownie orzeźwiający deszcz. Krople jak spadające z nieba kryształy, cudownie piękne. I ulotne jak parujący oddech.
Tak, zima była piękna. Nie była zła. Nigdy nie była. To my uczyniliśmy ją złą. A przecież jest wspaniała. Biała. Elegancka. Ułożona. Cudownie senna. Nie ma nic piękniejszego niż pejzaż zimowy.
Już wiem!, uradowałem się. Zimowa kobieta... tak, to będzie to.
Biała jak śnieg. Zimna i piękna. Będzie mieć włosy czarne jak obnażona ziemia, która kryje się pod zaspami... i idealnie białe dłonie o idealnym kształcie. Oczy błękitne jak górski lodowiec. Sople jako kolczyki. Suknię z płatków śniegu i gradowych kul. I będzie płakać. Tak, będzie płakać! Za minionymi mrozami. I będzie radować się nadchodzącymi.
Podniecony własną wizją, gwałtownie zerwałem się z krzesła i popędziłem do pracowni. Sztaluga! Płótno! Paleta! Pędzle! Farby! Wszystko, szybko, szybko, jak najszybciej!
Postawiłem sztalugę, rozpiąłem płótno, przygotowałem sobie paletę, pędzle, wodę. Złapałem ołówek i przygryzłem go. Zerknąłem na manekina stojącego w kącie. Jakby tu...? Jaki kąt, perspektywa? Jaką pozycję przyjmie moja lodowa pani?
Myślałem długo. Nie miałem w domu zegara, nigdy nie miałem. Nie lubiłem zegarów. Tylko przeszkadzały. W upływie czasu zorientowałem się dopiero wtedy, gdy w pomieszczeniu zrobiło się ciemno jak w grobowcu. Zamrugałem, w milczeniu odłożełem ołówek i wyszedłem po lampę. Wiedziałem, że czeka mnie bezsenna noc. Zawsze tak było, gdy tworzyłem.
Dobiłem w komodę, zakląłem ze złością i poszedłem dalej. Zacząłem mamrotać sam do siebie. Gdzie lampa, gdzie lampa...? Gdzie jest ta cholerna lampa?!
Znalazłem ją po półgodzinie. Zapaliłem, poszedłem z powrotem do pracowni. Kiedy otworzyłem drzwi, powitał mnie podmuch zimnego powietrza, od którego płomień lampy zadygotał. Zmarszczyłem brwi i spojrzałem w lewo, na okno. Było otwarte na oścież. Trochę mnie to zaskoczyło. Nie przypominałem sobie, abym je otwierał.
Postawiłem płonący kaganek na stole i energicznie zatrzasnąłem okiennice. Nadszedł czas brać się do pracy. Najwyższy czas.
*
Lato i jego deszcze i gradobicia przeminęło. Nadeszła jesień i przeminęła również. Potem przyszła zima - pewnego dnia, gdy po obudzeniu wyjrzałem za okno, wszędzie leżał śnieg.
Przez wszystkie te długie miesiące malowałem. Malowałem bez ustanku, by stworzyć dzieło idealne, największe ze wszystkich, jakie kiedykolwiek były, są i będą. Dzień w dzień pracowałem. Nawet gdy odpoczywałem, myślałem o moim niedokończonym obrazie. Miałem wrażenie, że woła mnie z pracowni. Z owych ułud otrząsałem się, pogrążając w kontemplacji otaczającego mnie świata.
Wkrótce i to przestało mi się udawać. Nie mogłem się skupić na patrzeniu na liście wirujące na wietrze. Wszystko przesłaniał zimny uśmiech mojej Pani.
Potem szybko wielkie dzieło stało się moją obsesją. Miałem problemy z jedzeniem i snem. Cały czas myślałem o Niej. Zawsze, ustawicznie, bez przerwy. Malowałem. Czas malowania wydłużał się. A kiedy robiłem sobie przerwy, nie wychodziłem z pomieszczenia. Patrzyłem na Nią. Czasami miałem wrażenie, że Ona schodzi z płótna i mnie obejmuje swymi mroźnymi dłońmi.
Kiedy skończyłem, był środek zimy. Długo podziwiałem gotowy obraz. Był naprawdę cudowny. Nagle usłyszałem głos.
Chodź za mną.
Głos był piękny. Delikatny jak muśnięcie lekkiego wiatru, jak płatek śniegu. Obejrzałem się, szukając wzrokiem właściciela. I ujrzałem.
Za oknem stała Ona. Moja Pani. Uśmiechnęła się do mnie swym czarującym, zimnym uśmiechem.
Dlaczego nie idziesz?
- Już biegnę... - wyszeptałem i zerwałem się z miejsca. Pognałem do drzwi. Ledwie zdążyłem złapać po drodze szalik.
Kiedy wypadłem na zewnątrz, jej już nie było pod oknem. Stała na skraju lasu i śmiała się cicho, wdzięcznie zakrywając usta dłonią.
Chodź, chodź!, zawołała.
Popędziłem w jej kierunku. Po chwili ona także zerwała się do rączego biegu. Smukła, cudowna, poruszała się jak łania. Gnałem za nią. Coraz dalej i dalej w głąb świerkowego boru, przez wysokie zaspy. Ona co chwilę się oglądała i podśmiewała. Nie zatrzymywała się.
- Zaczekaj na mnie! - krzyczałem.
Ale ona nie czekała. Biegła. Zaś ja biegłem za nią, dopóki całkiem nie opadłem z sił. A gdy to już się stało, truchtałem dalej. Zataczałem się, wpadałem na drzewa, nie ustawałem jednak. Musiałem ją dogonić. Musiałem.
Nie pamiętam, kiedy stało się czarno.
- Hej, patrzcie! Obudził się!
Zatrzepotałem powiekami i z jękiem uniosłem się na łokciu. Rozejrzałem się.
Leżałem owinięty w koc jak w kokon, blisko sporego ogniska. Wokół tegoż siedziało troje brodatych mężczyzn w futrzanych czapkach z kitami. Nie znałem ich. Przez chwilę nie wiedziałem, co się stało i dlaczego jestem teraz w środku lasu z obcymi.
- Weź. Postawi cię na nogi - powiedział jeden z nich, podając mi miskę z parującą zawartością.
Przypomniałem sobie.
- Gdzie ona jest?! - ryknąłem, gwałtownie odtrącając wyciągnięte ku mnie naczynie. Jakaś zupa wylała się z niego, buchając parą i barwiąc śnieg, ale nie zwróćiłem na to uwagi. Zerwałem się na nogi i od razu się zatoczyłem z osłabienia. Całe ciało szaleńczo mnie bolało, mróz zaczął gwałtownie kąsać. Oparłem się o drzewo i popatrzyłem na obcych najgroźniej, jak umiałem. Byli bardzo zdziwieni.
- Kto? - wydusił wreszcie jeden z nich, wyrażając wątpliwości całej trójki.
- Ona! - wrzasnąłem, nie rozumiejąc, jak oni mogą nie wiedzieć. Tknęło mnie strzaszne podejrzenie. - Co wy z nią zrobiliście?! - zawyłem i skoczyłem na najbliższego z pięściami. Nie wiem, co dokładnie chciałem mu zrobić. Na pewno chciałem, żeby to było bardzo bolesne.
- Co ty...? - wydusił zaskoczony mężczyzna i runął na ziemię, pchany impetem mojego ataku. Pozostałych dwóch złapało mnie za ramiona i odciągnęło. Szarpałem się.
Tu jestem, Liv.
Znieruchomiałem. Obejrzałem się, poczerwieniały ze złości, dysząc ciężko.
Ona tam była. Stała koło drzewa i uśmiechała się. Rzuciłem się w jej kierunku z gorączką w oczach. I zawyłem jak ranione zwierzę, gdy znów mnie złapano i przytrzymano na miejscu.
- To Ona! To onaaa! - wrzeszczałem, szarpiąc się. - Puśćcie mnie, wy... wy... szuje!
Nie puścili.
- Człowieku, tam nic nie ma - warknął ten, na którego skoczyłem, wyraźnie rozeźlony. - Tylko jakaś przeklęta zaspa.
- Ona tam jest! - odwrzasnąłem. - Każ im mnie puścić!
Mężczyzna nie zareagował, za to patrzył na mnie ze sporymi wątpliwościami wypisanymi na twarzy. Spojrzałem znów na moją Panią. A ona uśmiechnęła się słodko, odwróciła i odeszła, wdzięcznie kołysząc biodrami.
Zawyłem z rozpaczy i upadłem na kolana. Ci, którzy mnie trzymali, puścili natychmiast, jakbym nagle zaczął ich parzyć.
- Odeszła! Przez was! Przez was odeszła! - darłem się, z oczu popłynęły mi łzy.
- Tam nikogo nie było - powtórzył z naciskiem ten sam mężczyzna. Rozszlochałem się na dobre.
- Odeszła... Odeszła... Ślepcy! Ona tam była... i... i odeszła!
Zwinąłem się na śniegu w rozdygotany kłębek, płacząc dalej. Mężczyźni spojrzeli po sobie. Nie zamienili ani słowa.
Jestem Liv. Jestem malarzem. Jestem... obłąkany.
2
A weź ty się facet z tą czkawką! Co on się tak cały czas powtarza, co? Ja rozumiem, że szuka natchnienia, myśli przewodniej, czegoś co go pchnie w stronę twórczego szaleństwa, ale musi się tak powtarzać? Logicznie powtarzać. Niechby coś bardziej bełkotał, coś bardziej się gubił, szukał, rzucał synonimami, szukał tych słów najważniejszych, bo za nimi kryje się obraz, który chce namalować, a nie tak nieustannie w kółko to samo.Akayla pisze:Grad bębnił o dachy domów. O dach mojego domu. I o dachy domów moich sąsiadów. A ja siedziałem. Siedziałem i patrzyłem w okno, prowadząc rozważania na temat piękna lodowej kuli.
Opady były gęste, niebo ciemne. Zbliżał się wieczór. Było lato. Latem padał grad. A zimą śnieg. W obu przypadkach często i długo. Uroki Północnych Rubieży.
Uroki... Tak, uroki. To było urokliwe. To było... piękne. Zimno, mróz. Niepowtarzalność płatka śniegu. Wzory wykwitające na szybach każdej zimowej nocy. Zorze - bajecznie kolorowe światła, duchy tańczące po niebie. I ten letni grad, walący w dachy jak w bębny.
I deszcz. Jeśli nie grad, to deszcz. Cudownie mokry, cudownie zimny, cudownie orzeźwiający deszcz. Krople jak spadające z nieba kryształy, cudownie piękne. I ulotne jak parujący oddech.
Tak, zima była piękna. Nie była zła. Nigdy nie była. To my uczyniliśmy ją złą. A przecież jest wspaniała. Biała. Elegancka. Ułożona. Cudownie senna. Nie ma nic piękniejszego niż pejzaż zimowy.

"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf