Naprawdę długi kawałek tekstu. Jest to rozdział pierwszy czegoś, co właśnie piszę. Wiem, że jest tu bardzo dużo błędów, ale staram się je poprawiać. Może ktoś to przeczyta i oceni, bo ja sam nie mogę. Prawa sobie zastrzegam (bo słyszałem, że tak się robić powinno)
Rozdział Pierwszy.
A w nim nie wydarza się zgoła nic nowego. Świat podąża swoim przyrodzonym torem, a ludzie robią to, co im przyrodzone.
- Wspomagaj święty Idzi, święta Jadwiga i święty Jan! Wspomagaj święty Idzi! Gdzież to droga prowadzi? Jam ślepy i stary, nie obaczyć mi z kim sprawa, wybaczcie tedy, że w pokłonach się nie gnę, ale zgiętemu łatwiej rózgą dać. He, he. Ależ mi się krotochwila udała. Wspomagajcie wszyscy święci w podróży, dokąd to Bóg prowadzi?
Las wokół czerwienił się i złocił, liście spadały z drzew, szybując i opadając w fantazyjnych trajektoriach. Zimne powietrze pachniało jesienią. Poczet na czele z Tristanem de Douville i Rotgierem Eisenreich podróżował na wschód, jak się rzekło, ku Teutonom. Kilkudziesięciu zbrojnych, wozy pełne skrzyń i wszelkiej maści dóbr piętrzących się na nich, plątanina koni i ludzi. A nad tym wszystkim unosił się naturalny zapach: potu, brudu i kapusty. Kapustę jedzono często i ochoczo. Mówiono, że odstrasza złe duchy, a na pustkowiu i w borze gęstym jak ten nie trudno o strzygę, Kościeja, czarownicę, mamuna, satyra czy inny pomiot diabła. Tedy jedzono kapustę często i ochoczo, co wyraźnie dało się wyczuć.
Droga panów rycerzy wiodła przed największe chyba w świecie ostępy i bory rzadko zaludnione. W trwającej już tygodni kilka wędrówce napotkali całkiem niewiele Dorfów i Furtów oraz wsi, których nazwy za cholerę w pamięci ostać się nie chciały. Pewnego razu poczęstowano ich nawet salwą z jedynej na całą osadę kuszy i gniewnymi okrzykami: aussteigen Söhne des Teufels und Dämonen aus der Hölle. Diablimi synami ni czartami rodem z piekła nie będący Tristan i Rotgier zrazu puścić się chcieli a palić, a mordować. Ale, choć młody, rozumny wielce Armand – chłopiec, który przystał do kompani zupełnie nie dawno, odradzał takie przedsięwzięcie. Wywiedziawszy się o celu wyprawy rzekł:
- Nie przystojnie, nie politycznie palić wsie i mordować nędznych plebejów, kiedy oni nie umni i nie rozumni. Nie przystojnie, mówię, mordować, gdy się posłować jedzie.
Tak tedy zaniechano mordowania i palenia. Jechano dalej spokojnie i nikt już nie ważył się orszaku niepokoić. Ze zwykłej obojętności, strachu, albo też i lenistwa. Lenistwo chyba tutejsze chłopstwo miało w żyłach, bo pól uprawnych, sadów, pasiek, smolarni i wapienników do wypalania wapna, którego wszak było tu bezliku, nie dało się prawie uświadczyć. Droga mijała więc wśród dzikich ostępów i borów. Gościniec był zarośnięty i rozmiękły od deszczu.
Padało bez przerwy, a to ulewa, a to mżawka, ale woda, zdawało się, lecieć z nieba nie przestała ani na chwilę. Wszystko więc mokło, rozmiękało i rozpływało się. Ubita ziemia zmieniła się w bagnisko, brudząc i plamiąc ubranie oraz zwalniając lub wstrzymując pochody. Rzeki, które wyszły z koryt już latem, wezbrały jeszcze, zatapiając ziemie niby Boży potop. Wozy grzęzły co rusz, a to z kolei zwalniało wyprawę. Konie ślizgały się na rozmiękłej grudzie. Nie zawsze też można było przejechać drogą, która niekiedy kryła się całkowicie pod wodą, co zmuszało ludzi do przedzierania się przez lasy i zarośla.
- Pomagaj Pan Bóg! Wspomagaj czternastu świętych wspomożycieli! – mamlał dziad proszalny, ubrany w podarty chałat.
Było ich kilku, ubranych podobnie do siebie w stare łachmany, podpierający się tyczkami. Szli sobie gościńcem powoli, noga za nogą, nie gnani żadnym konkretnym celem. Jeden z nich, ten który mamrotał pozdrowienia, był najwyraźniej ślepy, gdyż oczy zasłonięte miał zawiązaną z tyłu głowy szmacianą przepaską. Podpierał się na ramieniu jednego ze swoich towarzyszy jedną ręką, druga zaś, lewa, zwisała mu bezwładnie wzdłuż ciała.
Dziadów, jak ci tu, po gościńcach ostatnimi czasy się namnożyło w okolicach Metz, Akwizgranu, Kolonii, Strasburga i całej masy mniejszych miast, czego rycerze wiedzieć nie mogli, kierując się w kierunku Bazylei i Konstancji, a co nie zwiastowało nic dobrego. W czasach spokoju panowie w miastach pozwalali żebrakom siedzieć na podgrodziu czy w bramach, kiedy zaś nędzarze rozłazili się po drogach, znaczyło, ni mniej, ni więcej, że miasta zostały pozamykane, a podgrodzia poburzone, by w razie oblężenia nie dać atakującym dogodnych pozycji. Tak tedy z liczebności dziadów proszalnych wywnioskować dało się czy aby już wojna, czy spać spokojnie należy. Ci byli pierwszymi, których dane było zobaczyć rycerzom i ich ludziom.
- Pomagaj pan Bóg, dobrodzieje! Którędy to droga prowadzi?
- Nie twoja, dziadku, sprawa. Nosa nie wścibiaj, bo łatwo się z nim rozstać możesz, do pary z oczyma będzie. – warknął z kulbaki Rotgier.
Rycerz najemny wymizerniał w podróży, męczyła go straszna przypadłość, na którą ani felczer, ani nawet chwalący się znajomością magii Armand lekarstwa nie znał – biegunka.
Na tę przypadłość, co dziwiło, zapadła prawie połowa ludzi pocztu poselskiego. Nie wiada czy to przez kapustę, czy może przez działanie Złego, który nie chciał doprowadzić do pokojowych rokowań. Mogły to być również miazmaty wywołane ciągłymi deszczami i gnijącą ściółką lasu. Nie wiedział nikt, leczono na przeróżne sposoby. A to odprawiano modlitwy, którym przewodził gruby mniszek, będący zarazem woźnicą i lekarzem, a to za pomocą magii, w którą mało kto wierzył. Próbowano też puszczać krew – wszystko poszło na marne. Sraczka, jak była, tak pozostała, wprawiając ludzi w okropny nastrój.
- Którędy tu do jakiegoś miasta? – Zapytał Tristan, poklepując karego ogiera po szyi.
- Tędy, panie, prosto gościńcem, przy krzyżu, co go minąć nie sposób, zakręcić trza na południe, a potem to już droga prosta. Będzie ze dwie mile, miarkuję. Który to dzień mamy?
- Vicesima septima die Septembris. Konkretnie środa, jeśliś ciekaw.
- Ha, dwudziesty siódmy, środa, tedy dzień targowy!
- Znaszli, dziadku, łacinę? A mówże, co za miasto?
- Stutedorf, panie. Tam stajnie same, boć to koniuchów miasto, z któregom właśnie uszedł, represji uniknąć zdecydowan. Przebóg! Cóż tam się za rzeczy wyrabiają, wojnę chyba pan Henryk siedzący na stolcu w mieście zamiaruje. Ha, ja stary dziad, alem i na wojny chadzał! A łacinę znam i owszem, bo żem mnichem był u Franciszka w zakonie. Ale jakoś się tak złożyło, mości panowie, że powołanie razem z oczami mi odeszło. Tedy, he, he, podróżuję, bajki i historie opowiadam, a może i co grosza dostanę?
- Dobra, dobra, dziadku. Milcz już, naści pieniążek, byś zapamiętał, żeśmy cię w dobrej kondycji zachować chcieli.
- Pomagaj Pan Bóg – zajęczał żebrak i pochylił się uniżenie. – Dzięki wam, cni panowie dobrodzieje!
- W drogę! – krzyknął Tristan do swoich ludzi.
Obdarci nędzarze ruszyli w swoją stronę, mamrocząc coś między sobą.
- W drogę! – powtórzył Rotgier – A uważać mi na wozy, bo łby rozbiję, w żyć pal wrażę, a flaki do dyszli poprzybijam!
Kolumna ruszyła ociężale. Woźnice okrzykiwali się, klęli i gwizdali na niespokojne konie. Cóż je mogło zaniepokoić, nie wiadomo. Nic to pewnie. Nic.
***
Miasto było niewielkie, ogrodzone niskim murem z drewnianych pali, przy którym rozlewała się rzeka, pełniąca tu rolę fosy. Zza murów pokazywały się czerwone i szare dachówki, żółto-zielone strzechy i wierze kościołów. Na podgrodziu trwały prace, coś burzono, coś murowano.
Ludzie tłumnie zjechali do Stutedorfu, gdyż był to dzień targowy, tedy całe przedpole zawalone było wszelkiej konstrukcji i kondycji wehikułami, skrzyniami i tobołami. Przez obie bramy bez przerwy wtłaczał się tłum. Chłopi, a to niosąc na plecach, a to prowadząc gęsi, kury i cały wachlarz inwentarza, kupcy z towarami wszelkich rodzajów, Żydzi w szpiczastych czapkach i długich brodach, tu czy tam trafił też się mniszek z beczką wina przytroczoną do oślego grzbietu. Wszyscy ci ludzie tłoczyli się obok siebie, dając asumpt do tworzenia bezsensownych malunków śmierci, szczerzącej bezzębne szczęki i tańcującej wesoło z przedstawicielami wszystkich stanów. Nad tym wszystkim unosił się smród wody, spienionej i zabarwionej na przeróżne kolory w wyniku pracy pobliskiego folusza, gwar ludzi i dźwięk spiżowych dzwonów, które biły na sekstę.
Było spokojnie.
Strażnicy, jak zwykle, wyłudzali od ludzi łapówkę w formie towarów, ludzie, jak zwykle, owych dawać nie chcieli, inwentarz zaś, jak zwykle, brudził, śmierdział i wydawał najróżniejsze odgłosy. Żebracy żebrali, kurwy się kurwiły, deszcz padał, wiał wiatr, żabkowie kumkali, a ptaszkowie fruwali. Od czasu do czasu też dały się słyszeć głośne krzyki, gdy obrzynacz oberżnął kieskę, lub gdy owego złapano i obrzynano mu najróżniejsze członki, których wybór zależał tylko od nastroju i fantazji strażników. Słowem: działo się dokładnie to, co zwyczajowo działo się w środy, czwartki, czy nawet i piątki w bożym świecie.
Tristan, Rotgier, stary Franciszek i brat Albert – mnich i lekarz w jednym wjechali na wyłożoną deskami i dylami drogę, przepychając się między gawiedzią. Reszta drużyny obu rycerzy pozostała w lesie nieopodal, by nie wzbudzać sensacji wśród ludzi. Trochę potrwało nim we czwórkę wjechali w bramę pod taksującym wzrokiem strażników o zakazanych gębach wywołańców. Wjechawszy, skierowali się wraz z tłumem po błotnistej okolonej gęsto kamiennymi domami ulicy na niewielki rynek. Na rynku zaś, jak to na wielu innych rynkach, wrzało i kotłowało się. Sprzedawcy krzyczeli, kupujący krzyczeli, żebracy mamlali, dzieci piszczały, rozganiane przez strażników. Pod ratuszem i kościołem Bożego Ciała, jednym z trzech w mieście, rozgrywały się iście dantejskie sceny z czwartego kręgu piekielnego, strzeżonego przez groźnego Plutona. Rajcy miejscy na czele z wysokim i bogato ubranym jegomościem rozdawali jałmużnę, a ciżba kłębiła się, drgała i huczała tysiącem głosów.
- Tośmy trafili – rzekł Tristan – po co żeśmy tu przyjechali?
- A po to – odparował Rotgier – że pić mi się okrutnie zachciało. Poza tym, jadąc posłować, możemy się rozejrzeć, wywiedzieć czegoś, wyszpiegować, wygmerać i wywęszyć.
Konie zostawili w jednej z licznych stajni pod okiem jednookiego młodzika. Dalej ruszyli już pieszo, omijając największe kałuże, kupy gnoju i szarżujące na tłum zwierzęta, w których przeważały rozjuszone wieprze, biegające w szale niczym swoi biblijni przodkowie. Pierwszy z zapytanych mieszczan odparł, że najlepsza karczma w miasteczku - Pod Dzwonkiem - znajduje się pod dzwonkiem i ani słowa więcej rzec nie chciał. Dostawszy parę razy w papę zapytany wykazał się większą elokwencją i ofiarował, że jegomościów dobrodziejów zaprowadzi gdzie trza, bo wielkim panom samym nie chadzać. Jegomoście zgodzili się po namyśle i cała piątka ruszyła przez rynek. Mijani straganiarze odprowadzali wzrokiem długowłosego Tristana, zachmurzonego Rotgiera i mnicha Alberta z przypasanym kordem. Franciszek, najstarszy z całej piątki rozglądał się za dziewkami, szczerząc się głupio.
- Gdzież ci ludzie mieszkają, nikogośmy po drodze niemal nie spotkali – powiedział złym głosem Rotgier, odganiając się od półnagich dzieci.
- Świat się powiększa, dzieci się rodzą. Dobrobyt, to i chędożyć przyjemniej – mruknął Tristan.
Rotgier jednak rozmowy nie podjął i szedł dalej w ciszy.
Cała grupa dotarła po dłuższej chwili do karczmy. Ot, taka sama jak wszystkie inne karczmy, niski strop, o który wysoki pan z Eisenreich niemal szorował głową, kilka okien wypełnionych zwierzęcymi błonami, w środku zaduch i półmrok. Usiedli przy jednym ze stołów w głównej izbie, odprawiwszy mieszczanina przewodnika. Tym razem już bez użycia kułaków. Ława zbita z nieheblowanych desek była bardzo niewygodna i bardzo brudna. Nie było jednak tak głośno jak zwykle, mimo kompletu gości.
- Piwo, a spróbuj, taki synu, wodą zalać, to nogi z rzyci powyrywam! – krzyknął po wielkopańsku Rotgier, uderzając dłonią w stół.
W przeciwległym kącie izby zasiadało ponure towarzystwo o wygolonych głowach. Dominikanie. Inkwizycja. Nic dobrego to nie wróżyło. Towarzystwo, w liczbie pięciu mężczyzn, każdy ubrany w podróżny strój, z pasem obciążonym szerokim nożem, piło w milczeniu, przechylając się nad stołem i rozmawiając cicho. Wokół nich nie siedział nikt, jakby zarażali czarną śmiercią, trądem i wrzodami pospołu. Smutne musi być życie sługi bożego.
- Ciekawość, co też tu Inkwizycja robi. – Franciszek potarł szpakowatą brodę. – Śmierdzi mi to.
- Sam śmierdzisz – warknął Rotgier – pachołku.
- Mój drogi, nie bądź tak ordynarny. Nie uchodzi do wiekowego sługi.
- Nie będę ci ja go przepraszał, Tristanie. Nie myśl nawet.
- Przepraszać nie musisz, bacz po prostu na słowa, zrobisz to dla mnie?
Rycerz najemny z Eisenreich przytaknął i przechylił do ust wielki gliniany dzban piwa.
Ponure towarzystwo tymczasem wstało i ulotniło się. Ludzie szybko ożyli i głośno rozmawiali.
Nieopodal posła Douville’a i jego kompanów siedziało dwóch mężczyzn. Jeden, wyraźnie widać to było, kupiec, wieku bliżej nieokreślonego, mogło to być wiosen trzydzieści, jak i pięćdziesiąt, ubrany był w nowomodny wams i zupełnie nie pasujące do ogromnych nóg obcisłe nogawice. Drugi zaś, chudy do niemożliwości staruszek, wyglądający na Żyda, przez swoją długą brodę, ubrany był szary dublet i takąż liripipe. Kontrastująca ze sobą dwójka rozmawiała ściszonymi głosami, przerywając na popijanie i jedzenie.
- I widzisz, kumie, co to się dzieje? Inkwizycji nam tu tylko brakowało. Tak było spokojnie. A tu takie rzeczy. Ach, ach, na stare lata przyszło… U Jana Ewangelisty się zatrzymał się Inkwizytor na całą diecezję, nie zaś u Marka, jakeśmy myśleli z początku Ach, tak tu było spokojnie, a teraz co...
- A bo to i tak – odpowiedział gruby – że ani się obejrzysz, widać jeno halabardy ze łbami zatkniętymi na ostrzach. Miasto spokojne, specjalniem się tu przeniósł przed laty, a teraz co? Ani z domu wyjść.
- Takie czas… Takie czasy. – Potrząsał brodą staruszek. – Mówią, że z borów i bagnisk Złe wychodzi… Sprawdzą się mroczne proroctwa przepowiadające nadejście końca, dies irae. Nastaną Dni Kary i Pomsty. Szatan ze swego więzienia uwolnion wyjdzie, by omamić narody. A grzesznicy zginą od Boga… - Przy tych słowach Franciszek wymownie spojrzał po towarzyszach z lekkim uśmiechem. Nie rzekł jednak nic.
- Co też pan! Nie uchodzi mówić takich rzeczy!
- Kiedy to prawda, mój panie, prawda, niech czarta zjem, jeśli łżę! Inkwizycja zjechała, bo złe wychodzi do ludzi, a oni to już ze wsi pouciekali, ci biedni chłopkowie. – Tu mężczyzna o prezencji Żyda przerwał, by zwilżyć gardło kilkoma łykami wina. – Mówię ci, drogi Henryku, coś na jednych napada, inni znikają, jeszcze inni zaś wariują i widzą czarne anioły lub inne dziwy. Strzygi po lasach, inkub nocami między uda babom się wciska, kościotrupy po cmentarzu za miastem biegają! Dziwo i zło nastaje na biedne dusze, ani chybi, koniec świata! O spójrz, któż to do nas idzie? Witamy, witamy, cny panie Janie.
- Zapraszamy do nas!
- Mówili – Dołączył się do rozmowy trzeci, przywitawszy się i upiwszy nieco wina, podobny zgoła do nikogo szaraczek w szarym ubrani, szarej twarzy i szarych włosach. Jednym co go wyróżniało była opaska zasłaniająca jedno oko i gruby złoty łańcuch na piersi, świadczący o tym, że jegomość był miejskim rajcą. – że jedna baba to nawet urodziła jakieś dziwo. Z łona wyjść nie chciało, łapami sześcioma się zapierało, a głosem mówiło gromowym jakieś szatańskie słowa! Pomagaj Boże! Strach padł na ludzi, to i Oficjum Święte przyjechało, by śledztwo uczynić. Bękarta diabelskiego spalono już w pierwszy dzień, po ciemku i za miastem, by zamieszania nie budzić. Pomiot podobno wrzeszczał strasznym głosem, aż się mnisi wystraszyli! Ale spalono, zakopano szczątki, krzyżem przykryto. Ha! Zły się teraz bać będzie, nie zaatakuje boskiego majestatu. Ale to i tak niewiele, to co się wyprawia…
- Nic pewne nie jest w takich czasach…
Wszyscy trzej rozmówcy smętnie pokiwali głowami i skupili się na winie.
Ludzie w karczmie rozmawiali już naprawdę głośno, starając się przekrzyczeć tych, którzy siedzieli przy sąsiadujących stołach. Tristan zaś spojrzał pytającym wzrokiem na Rotgiera, który zbladł i wtulił głowę w ramiona, jakby chroniąc się przed chłodem.
- Chodźmy stąd – mruknął najemnik.
Wyszli z gospody na zewnątrz, zostawiając na stole kilka monet. Rynek nieopodal huczał bez przerwy. Droga, na której się znajdowali była rozmokła i zawalona wszystkim, co tylko wymyślono na tym bożym świecie. Tu i tam walały się części mebli, gęsto też było od kup gnoju, zalegających w wielkich kałużach. Ludzie kroczyli, uważając by nie wpaść w błoto. Co nie wszystkim się udawało. Potrącani przez jeźdźców na koniach przechodnie potykali się i brudzili odzienie. Cała komitywa z panem Dauville na czele zatrzymała się pod zadaszeniem jednego z budynków. Niepotrzebnie zresztą, gdyż deszcz właśnie przestał padać zupełnie i słońce wyszło zza chmur.
Rotgier oparł się głową o słup podtrzymujący dach, zacharczał i zwymiotował przed siebie.
- Co ci jest? – zapytał z troską Tristan.
- Od tego gadania aż mię coś w środku ścisnęło. O tym dziecku już słuchać nie mogłem. Cóż za brednie!
- Ludzie są przesądni – mruknął Douville.
- Powiadam wam, moi mili, nie jest to tylko czcze gadanie. Prawdą jest, że zło się w dusze ludzi zakrada, że Szatan ingeruje w sprawy żywych, by z nich martwych zrobić.
- Dobrze mówisz, braciszku Albercie! – przytaknął Franciszek, skłoniwszy lekko głowę, w oczekiwaniu na replikę ze strony Rotgiera.
- Milcz… - syknął ten przez zęby.
- Rotgierze! – podniósł głos Tristan.
- Cicho, przyjacielu. Słyszysz?
- Cicho.
Z niedalekiego rynku nie dochodziło głośne buczenie. Jedynie pojedyncze krzyki. Coś się działo. Cała grupa ruszyła w kierunku tych odgłosów. Rozglądając się nie widzieli nic, poza starymi domami, ludźmi uganiającymi się to w jedną, to w drugą stronę i zwierzętami, które chodziły własnymi ścieżkami.
Doszedłszy do rynku komitywa nie ujrzała zrazu nic, gdyż ciżba zawaliła wszystkie odnogi i sam plac. Dopiero przepchnąwszy się, nie szczędząc kuksańców, przekleństw i kopniaków zobaczyć mogli to, co tak zaabsorbowało ludzi. Był to dziwny pochód, na czele którego kroczył wielki jak góra człowiek odziany w brudny habit, niosąc na plecach dużych rozmiarów drewniany krzyż. Człowiek ten szedł ociężale i powoli, na jego twarzy malowała się radość, tłumiona cierpieniem. Za nim kroczyło kilkudziesięciu ludzi obu płci. Każdy z nich z obnażonym od pasa w górę ciałem. Szczególną uwagę przyciągały kobiety. Nie często za darmo ujrzeć można damskie atrybuty całkowicie i bez wątpliwości czy niedomówień. A te tutaj, w większości, były nad wyraz zacne i udane, a podskakiwały iście jak młode koźlęta na łagodnych stokach szampańskich gór, gdzie słońce świeci blaskiem łagodnym, chmury puchate przetaczają się z wolna a w zieleni słowik rozmawia ze słowikiem. Pomiędzy kobietami kroczyli i mężczyźni, z biczami, witkami i sznurami w rękach, okładając się nawzajem po plecach. Biczownicy.
Biczownicy byli sektą dość popularną od wielu lat. Nie wiedzieć czemu trwało to już niemal dwa stulecia i ku końcowi się nie miało. Co zaczęło się w Italii, rozrosło się na świat i w kilka lat później sekty biczowników szparko wędrowały bezdrożami Francji i Niemiec, z zakrytymi głowami na podobieństwo mnichów, pieśnią na ustach i biczyskami w ręku, smagając jedni drugich. Flagellantów jednak denuncjowano, pomawiano i oczerniano, aż w końcu, mimo popularności, heretykami ogłosił ich roku 1349 papież Klemens VI, oskarżając ich o szatańskie praktyki, czary, zamawiania i zaklęcia. Czyli tradycyjnie. Nic to jednak nie dało, pochody przetaczały się przez miasta. W takich zaś jak Bamberg i Goslarze wybuchły zamieszki, mieszczanie starli się ze strażą grodową. Takie poparcie mieli biczownicy, flagellanci, obnażający się i okładający czym popadło. Nie wiadomo z jakiego powodu z resztą. Cóż jest bowiem właściwego w smaganiu się biczem, tnąc ciało do krwi. Włóczyli się tacy bez celu, zwracając na siebie uwagę, co w tych czasach ani rozsądne, ani bezpieczne bynajmniej nie było. Szczególnie owe bezwstydne kobiety, które przez swoją wrodzoną łatwowierność i lubieżność oraz chęć do obnażania się i ogólnie zła czynienia, pozostawiły swoje rodziny, mężów i domy, by kroczyć za pierwszym lepszym duchowym przywódcą i okładać się witkami leszczynowymi. Palono sekciarzy na stosach, wieszano i zamykano, a oni ciągle się mnożyli niczym kąkol i wędrowali z miasta do miasta, zyskując wyznawców. Bądź widzów. Oddani takiej zasadzie wierzyli w nadejście rychłego końca świata i Bożego sądu, dlatego też umartwiali ostentacyjnie swoje ciało, by odkupić siebie i świat z grzechów przez się i ów uczynionych. Cóż też za pomysł! Ale ludzie, są tylko ludźmi i jak im wraz się w głowach pomiesza, to już na zawsze i nieodwracalnie.
- Pomieszało się im w głowach i to nieodwracalnie – mruknął Rotgier.
- Boże odpuść! – jęczeli biczownicy. – Panienko przenajświętsza, pomiłuj się nad grzeszniki!
Niektórzy z ludzi, z nietęgimi wyrazami twarzy przyglądali się, powoli odchodząc. Inni, całkiem weseli i uśmiechnięci, klaskali i odejść nie zamierzali bynajmniej. Tu i tam pokazał się też smutny szary człowieczek w podróżnym ubraniu.
- Bracia i siostry! – Przed pochód flagellantów wystąpił staruch, ostrzyżony w mnichy i o twarzy pomarszczonej i ogorzałej jak garbowana bycza skóra. Wyglądał, jakby dopiero co był wrócił z którejś tam z krucjat do Ziemi Świętej. – Nie wiem ja zaprawdę – kaznodziejski głos przetaczał się nad zebranymi – czy aby koniec już nam nastał, czy też nastać gotów jutro, bądź pojutrze! Alem jednego jest pewien! Bogu cześć oddawać winien każdy, wyrzec się Antychrysta i Złego! Porzucić żywot świni opasłej, na gównie siedzącej, ubóstwo przyjąć wzorem Franciszka! Ciało umartwiać, ducha zaś tym uszlachetniając, by do nieba drogę sobie prostą niczym drzewo krzyża utorować! Agnus Dei, qui tollis peccata mundi, miserere nobis! Zaprawdę, zaprawdę!
Gwizdy, śmiechy i wyzwiska odezwały się tu i tam. Ale jakby niepewne. Ludzie, przyzwyczajeni widać do takich scen, oglądali zajście ze znudzonymi a zarazem i wesołymi wyrazami na twarzach.
Tristan spojrzał na Rotgiera. Na jego twarzy nawet marny fizjonomista wyczytałby pogardę i kpinę.
- Co jeden, to głupszy – mruknął.
Biczownicy zaś, dowodząc jakby swego miana, poczęli się biczować, modlić i powtarzać coś, co z grubsza tylko przypominało Dies irae
- Dies irae, dies illa. Solvet saeclum cum favilla, teste David cum Sibilla.
Ni David, ni Sibilla jednak nie pomogli w niczym. Nagle na rynku zaroiło się od mężczyzn w kapalinach i żółto-czarnych jakach zarzuconych na przeszywanice, lub pikowane aketony, przybyłych od strony kościoła Bożego Ciała i ratusza o dachu pokrytym czerwonymi dachówkami, osobliwie takimi jak każdy inny budynek w mieście. Przed nowo przybyłych wyszedł mężczyzna wielki i straszny z postury.
- Biczowanie jest herezyja, a herezyje tępić trza. Tedy idźcie sobie stąd, pater, albo będzie z wami źle. Pan Henryk jest dobry, aleć i on, przebóg, gotów się zapiec!
- Milcz, człowieku małej wiary! – wrzasnął piskliwym głosem przewodnik flagellantów.
Słów było dość, goliat w przeszywanicy i z ciężkim gudendagiem w dłoni podszedł do biczowników i wrzasnął najgłośniej jak tylko mógł:
- Won, bo zabiję!
Większości to wystarczyło, tym którym mimo wszystko nie było dość, te słowa napędziły jednak stracha. Obnażeni ludzie, z biczami i sznurami w rękach ruszyli w drogę powrotną, oglądając się strachliwie. Jedynie stolin niosący krzyż i przewodnik pozostali niewzruszeni.
- Któren z was, wierzę, dobrzy chrześcijanie, gotów z nami ruszyć, by świat odkupić, niechże się teraz odezwie, bądź zamilknie na wieki i potępion będzie – zawołał zasuszony staruszek. – Kto tedy?!
Ponurzy mężczyźni, stojący tu i tam postąpili krok do przodu, dokazując swej obecności i przestrzegając potencjalnych nowicjuszy flagellantów. Mimo to jedna kobieta, niemłoda, nieładna i niezbyt czysta, wyskoczyła przed staruszka o pomarszczonej twarzy, jak kopnięta przez samego diabła rogatego w wielki zad.
- Pomiłuj, Boże! – zawodziła, rozrywając ubranie.
- Idźmy – warknął Rotgier, ciągnąc za ramie Tristana, potrącając brata Alberta łokciem i z pogardą patrząc na Franciszka – idźmy, póki czas, bo będzie bieda.
Poszli. Lecz nie do bramy, a prosto w stronę ratusza, gdzie zrobiło się luźniej i spokojniej, gdyż wszyscy zeszli się, by obejrzeć widowisko.
Ludzie na runku, krzycząc, gwiżdżąc i śmiejąc się, odprowadzali biczowników, popędzanych wrzaskami, razami drewnianych pał i drzewców halabard przez zbrojnych, zapewne pana Henryka siedzącego na najwyższym stolcu i rządzącego w mieście. Flagellanci człapali gdzieś przed siebie, unisono powtarzając jakieś słowa.
- Źle z tym światem – podsumował wśród milczenia Tristan.
- Ot, powiedział – zgrzytnął, jak bardzo stary zawias w równie wiekowych drzwiach rycerz z Eisenreich.
Zatrzymali się przed szubienicą, na której wisieli czterej wisielcy. Każdy w innym stanie rozkładu. Jeden, zaraz od prawej, był świeży, niedawno powieszony. Dało się to wnioskować po sczerniałych dłoniach, wybałuszonym języku i napuchniętej szyi. Drugi, wyraźnie dłużej wiszący na sznurze, śmierdział najmocniej, wzdęty jak najedzona krowa, żółto-fioletowy i powoli już gnijący. Pozostała dwójka była dobrze wysuszona, o wydłubanych przez ptactwo oczach i odpadającej płatami skórze, spod której wyłaniały się wnętrzności o nieciekawym i bynajmniej nie wartym wspomnienia kolorze.
W niewielkim oddaleniu, przed ratuszem, stał pręgierz. Przy pręgierzu zaś podskakiwali, grali i śpiewali aktorzy i grajkowie o nosach czerwonych niemal tak, jak ich kaptury. Szalone lansady, hołubce i harce, kontrapunktowane wesołą muzyką, kontrastowały z wisielcami, targanymi przez wiatr. Chmury rozwiały się miejscami, a przez te właśnie miejsca przebijało słońce, jak lux perpetua oświetlające świat. Dziwna rzecz, promienie opadły i przylgnęły do dachu pewnego wesołego przybytku, którego ściany, choć wyblakłe, pomalowane były na żółto. Szyld zaś głosił, że przybytek ów jest niczym innym, jak po prostu zamtuzem.
Dzwony w kościołach Bożego Ciała, Jana Ewangelisty i Świętego Marka zagrały smutny spiżowy hymn.
Tak oto przedstawiała się parabola ludzkiego życia. Wokół rynku mieściły się strategicznie najważniejsze punkty, kilka karczem, kościół, ratusz i bordel, na środku zaś stała szubienica, pod którą rozlała się wielka i żółta kałuża. Parabola życia nie przedstawiała się więc kolorowo, a zaś brudno, żółto, śmierdząco i chorobliwie.
Brat Albert, ściskając rękojeść korda, żywo i głośno potępiał biczowników i całą niewłaściwość ich działań, Rotgier warczał i narzekał, Tristan wymownie milczał, przyglądając się szlachetnym jegomościom na ratuszowych schodach, a Franciszek rozglądał się wokół, szukając nie wiadomo czego.
***
W czasie, gdy czwórka wjechała do miasta, cała świta, która pozostała poza obrębem murów, pod przewodnictwem starego sługi Aureliana o marsowej twarzy i długich wąsach rozbiła obóz na skraju lasu. Ustawiwszy wozy w kwadrat, rozpalono kilka ognisk, przy których zasiedli ludzie, ucztując i pijąc. Na kije, głownie mieczy i ostrza gizarm nabito kawały mięsa, które zaraz zaczęły przyjemnie pachnieć i syczeć, pieczone nad płomieniami.
Pogoda poprawiła się nieznacznie, to znaczy - nie padało, nie mżyło nawet. Co też wprawiło podróżujących w dobry nastrój. Rozwiązały się języki, wygładziły czoła, a dłonie wyciągnęły do kielichów, nie do rękojeści.
- Ha, ha, ha – głośne śmiechy odzywały się co chwilę, wspomagane kilkoma beczkami wina, wytoczonymi na centralny punkt powstałego dziedzińca.
- Zaśpiewajmy!
Zaśpiewali.
Quidam ludunt, quidam bibunt,
Quidam indiscrete vivunt.
Sed in ludo qui morantur,
Ex his quidam denudantur,
Quidam ibi vestiuntur,
Quidam saccis induuntur.
Ibi nullus timet mortem,
Sed pro Bacco mittunt sortem.
Mężczyźni rozmawiali między sobą o najróżniejszych tematach, w szczególności zaś o biciu, piciu i kobietach. Usłyszeć można było wieczne przechwałki o liczbie zbałamuconych kobiet, ubitych wrogów i przepitych pieniędzy. Swoich bądź cudzych. Siedzieli w grupach po kilka osób, otaczając antałek wina lub ognisko. Łagodny stok wzgórza, porośnięty przez rzadki las rozbrzmiewał gromkimi śmiechami i tubalnymi pieśniami o przeróżnej tematyce. Popołudniowe słońce powoli chowało się za wierzchołki drzew. Jesienne dni stawały się coraz krótsze.
Przy jednym z ognisk nie śmiano się i nie śpiewano. Rozmawiano tylko ściszonymi głosami. Nawet ognisko, nad którym syczał kawał mięsa nie dawało ciepła. Nawet sporych rozmiarów garniec wina nie roztaczał przyjemnego zapachu, jakby temat rozmowy odpędzał wszystko co dobre, ściągając grozę czającą się w lesie. Rozprawiano zaś o potworach. Tak ludzkich, jak i wręcz przeciwnie – o nieludziach.
Płomienie strzeliły wysoko, trzaskając i pochłaniając kawałki drewna dorzucanego przez Aureliana, najwyższego w obecnej hierarchii. Aurelian, stary i dostojny jak sam Karol VII siedział pod rachitycznym drzewem, słuchał, pił i pochmurniał z każdym osuszonym kubkiem. Po jego prawicy spoczął gruby mężczyzna o głowie łysej i okrągłej jak jajko. Po lewicy zaś – Armand, ów mądry, choć nieodpowiedzialny młodzieniec. Naprzeciw nich, zasłonięci buchającym ogniem, siedzieli trzej inni mężczyźni. Po lewej Markwart z głową obwiązaną ciemną szmatą, w środku Reuel, giermek pana Tristana. Dalej, pochłaniając ledwo opieczony płat mięsa, miejsce zajmował stary woźnica, zwany Ryjkiem, zapewne z powodu swojej iście świńskiej fizjonomii.
Mówiono o potworach, każdego chyba rodzaju i kondycji, wspomniano już o smokach, strzygach, upiorach, mamunach, sikających do mleka skrzatach i pewnym człowieku, skoligaconym ponoć z samymi Walezjuszami, ale temat bynajmniej nie był wyczerpany.
- Mówią – zaczął Ryjek, połknąwszy to, co miał w ustach – mówią, że jak kto był zły za życia, jak krwi ludziom napsuł, jak baby gwałcił i do kościoła nie chodził, albo był dziewuszyną przed zaślubinami samemi, to jak umrze od razu w Nocnice się zamienia. Tak, tak, jest to osobliwy stwór, przyrodzenia niewieściego, który dziatki dusi we śnie. Nocami się do chałup zakradają, a jak krzyża nie zoczą to nękają dzieci, które przez to płaczą i krzyczą. A jak już się napłaczą i nakrzyczą, to one, te stwory diabelskie, je zduszają!
- Co też wy? – zapytał Reuel zniecierpliwionym głosem. – Bzdura! Nie słyszałem nigdy o takim dziwie.
- Bo wyście, młody panie, człek dobry, z lic jasnych to znać. Do kościoła chodzicie bezsprzecznie, a bab to pewnie, he, he, gwałcić wam nie trza, boście młodzian wdały!
- Może mu, przebóg, kolana wycałujecie? – warknął Markwart złym głosem.
- Niechajcie go, niechajcie, niech mówi, póki mówi.
- Nocnice taką łatwo rozpoznać można, bo giezło na czarno barwione na grzbiet wdziewa, a wyje, a zawodzi! Jam tego nie widział, Boże uchowaj, ale mi opowiadał swak, co to bywały i uczony.
- Ciekawość, w czym? W straszeniu tych nieszczęsnych dziatek chyba – podsumował Aurelian.
- Prawda jest, niech mnie diabeł jeśli nie! Jeśli wiary waść nie dajesz, to może uwierzyć raczysz jak pokażę – Ryjek odsłonił ramię i pokazał szeroką i długą bliznę. – co mi jeden z owych stworów zrobił. Nie wiem ci ja, co to było, mówią, że draug, albo inny jakiś z tego gatunku olbrzym. Zrobił mi to stwór wiele lat temu, ale pamiętam, Bóg mi przydał taką pamięć, jak dziś! W borze gęstym jak ten tu mnie napadł zwierz, dzik konkretniej, ubiłem odyńca, do wozu właśnie przytraczałem ścierwo, kiedy mnie naszedł ów draug. – woźnica wzdrygnął się i przeżegnał. – Straszne to było dziwo, wielkie na dziewięć albo i dziesięć stóp, łap plugawych dwie pary, nogi zaś krótkie i grube jak pnie drzew. W paszczy kilka rzędów kłów, a włochate jak sam czart! Alem przeżył, bój ciężki stoczywszy…
Zapadła cisza, przerywana trzaskaniem polan trawionych przez ogień. Markwart patrzył w bok, uśmiechając się lekko, Aurelian pił bez przerwy, Armand grzebał kijem w ognisku, a Reuel rozglądał się wokół.
- Innym zaś stworzeniem strasznym, a którem ja widział jest niksa, co na żeglarzy dybie – łysy mężczyzna o okrągłej głowie zabrał głos przerywając milczenie. – Pod wodą siedzi i jeno ujrzy łódź to wołać zacznie, by jej pomóc, bo zagubiona, bo rozbitek!
- To syrena, nie zaś niksa, kumie Franciszku – podpowiedział Ryjek.
- Syrena to na skrzydłach lata. W wodzie też siedzieć może, ale nie jest jej to lube. Nie przerywajcież, kiedy opowiadam! No to, zum Teufel , mówię jak było, bo jak miałbym nie mówić? Tedy mówię, a było tak: Będąc młody, płynąłem ja kiedyś statkiem, niedużym takim – Franciszek zamachał rękami, by pokazać jakim. – Płynęliśmy w dół Renu, dni kilka to trwało, bośmy wtedy wieźli towar, a jaki, to, za przeroszeniem, niczyja sprawa. Owa niksa właśnie pewnego wieczoru się objawiła, goła tak, że bardziej nie trzeba, siedziała na kamieniu i woła na nas lubieżnymi słowy.
- I co? – przestraszonym głosem zapytał Reuel.
- No i myśmy podpłynęli, bo myślimy tak: może się jakoś dziewuszka odwdzięczy? A ona, jakeśmy ją już wyłowili, rozwrzeszczała się, podskoczyła, poleciała i porwała w szponiaste ręce jednego chłopa, co to śmierdziało odeń, jakby ktoś łajno smażył na cynowej patelni. Musi co potwór osobliwie lubuje się w śmierdzielach.
- He, he – zaśmiał się Markwart. – Głupiście byli, do potwora dobierać żeście się chcieli, to tak się skończyło. Ja rzekę: chuć najgorsza jest, trzeba powściągnąć to, co w spodniach spoczywa, niechajże spoczywa, a ty, człowieku, myślże rozumem.
- Hardziście w wymowie – mruknął Aurelian – pomyślałby kto, że znasz ty, chłopie, życie i wiesz, co czynić trzeba. A kto tymczasem w łeb kosą oberwał?
Wypowiedź marsowego męża skontrapunktował wybuch śmiechu. Grupa nieopodal, zasiadająca przy antałku wina, śmiałą się w najlepsze. Markwartowi nie było do śmiechu. Zamilkł, spojrzał strasznym wzrokiem na Armanda, po czym wstał, sapnął wymownie i ruszył w stronę lasu.
- Idę, moi drodzy – rzekł – by oddać się czynności po stokroć bardziej owocnej. A Ty, młody – wskazał Armanda. – idziesz ze mną.
- Do lasu? Teraz, gdy ciemnieje?
- Teraz, gdy ciemnieje.
- Mówią, że jak w lesie się mroczy, to trolle, mamuny, karły, reginy, alpy, olbrzymy i inne dziwo wyłazi. Strach iść, wuju.
Markwart zadygotał, tupnął i warknął. Odchylił szmatę spowijającą część jego twarzy i splunął do ogniska. Po czym oddalił się w samotności.
- Toście, panie, spokrewnieni? – zapytał Reuel.
- Ano – Armand wypił kilka łyków wina – ano, familiantem jest mi pan Markwart z Solzbergu.
- Szlachcic?
- A szlachcic, armiger u Rotgiera z Eisenreich.
Podczas gdy Reuel i Armand rozprawiali o rodzinnych koligacjach, stary woźnica, Franciszek o głowie jak jajko i Aurelian prawili między sobą o potworach i innych dziwach. Wymieniono już chyba wszystkie formy nieludzi, jakie tylko odkryto na tym bożym padole.
- Jest wierzenie wśród ludu – podjął Aurelian – że Frau Holle, stara, brzydka i beznoga kobieta nęka kawalerów co żony nie chcą brać.
- Jakie tam wierzenie, jest tak, jako żywo. Bo sam, wstyd przyznać, za młodu się przed ożenkiem wzdrygałem. Baba Jaga, potwór straszny, jak mnie nocą naszła, tom od razu brał żonę, nie patrząc, ładna czy brzydka, garbata czy też nie. Brałem, bo strach był…
Wiatr powiał po równinie, las zaszumiał, a iskry z ogniska poszybowały i wylądowały na odzieniu starego Ryjka, który w mgnieniu oka wystrzelił w górę z wrzaskiem i przewał opowieść. Krzyki wzbudziły jeszcze większe rozbawienie wśród ludzi zebranych na polanie.
- … i tak właśnie – zakończył swoją opowieść Armand, ubarwiając ją nieco, nadając sobie cechy przynajmniej Lancelota, swoich prześladowców zaś uczynił w relacji żądnymi krwi potworami, a Markwarta niemalże świętym Jerzym – i tak właśnie się to skończyło.
- Iście, jak w pieśni trubadura! – odpowiedział Reuel, rozglądając się wokół.
- Za kimże tak oczy wypatrzacie? – zapytał Aurelian – kogoś znajomego poszukujesz, młody panie?
- Patrzę jeno, komu życie zawierzyłem.
Reuel wyprostował się dumnie, wydął wargi i odwrócił wzrok.
Markwart tymczasem wrócił, usiadł z sapnięciem, chrzęszcząc kolczugą. Pociągnął wina i wykrzywił usta, ledwo widoczne spod bandaża otaczającego jego pociętą głowę.
- Nic mnie nie napadło – rzekł z emfazą. – Chociaż byłem w lesie w ciemności i nawet słabiznę wystawiłem.
- Hardziście – mruknął gniewnie Aurelian.
- Hardym.
- Mówią, że wojna będzie – Franciszek szepnął głosem pełnym grozy. – Mówią, że znowu przyjdzie wojować, tylko teraz po drugiej stronie…
- Milcz!
Reuel wstał, przeciągnął się i odszedł w stronę innego ogniska.
- Coś mi się on nie podoba.
- Iście, wygląda jak ów oprawca z Tuluzy, la ville rose, różowego miasta. Tego, w którym słynne jarmarki się odbywają od Wielkiego Postu.
- Jak kto? Kto ów zacz? – zaciekawił się Markwart.
Aurelian, rad z zainteresowania jakie wzbudził nachylił się ku rozmówcom, osuszył kubek wina, splunął i rzekł:
- Ludwik z Composteli. Zwany właśnie Oprawcą z Tuluzy, bo tam biedne dziewki mordował, cholerny Hiszpan.
- A tak, słyszałem o tym, dawno temu, bodaj cztery dziesiątki lat – Armand podchwycił temat.
- Pięć dziesiątek, nie zaś cztery. Dajcież, młody panie, opowiedzieć. Ów Ludwik, przybywszy właśnie z Composteli był bogacz, kupił dom niedaleko miasta i żył spokojnie. Aż do pewnego dnia, kiedy, jak mówią, przybył doń mnich szaleniec. Mnich naopowiadał Hiszpanowi, że jeśli ten, zabiwszy wpierw i wnętrzności wyjąwszy, krew niewieścią wypije, młodszym i urodziwszym się stanie. A głupi Ludwik uwierzył.
- Wiela dziewek zabił? – zapytał Franciszek, gryząc kawałek mięsa.
- Kilka setek, tak mówią.
- Gdzie tam setek – parsknął Armand – trzydzieści z górą jeno jak pomnę.
- Kilka setek, tak mówią – powtórzył, akcentując każde słowo Aurelian – zabił ów Hiszpan, ciała i wszystko co wydobył z dziewuszek chował do wielkiej piwnicy, do jamy. Obok tej jamy zaś trzymał przyszłe ofiary. Mówią, że bywało tak, szczególnie w porach deszczowych, że te gnijące truchła w zupie z wnętrzności zalewały cele z tymi wciąż przy życiu. Wyobrazić sobie chciejcie, moi drodzy, jakież to musiało być straszne.
Ryjek pobladł, wstał, zatoczył się i zwymiotował przed siebie.
- Ach, psi synu! – krzyknął Markwart - Masz ty szczęście, żeś nie trafił. jakbyś mnie obrzygał, tobym cię za ozór na drzewie powiesił!
Mężczyźni przy ognisku nieopodal, zaalarmowani krzykiem, naraz wybuchli śmiechem.
- Ha, ha. Słaby żołądek to prawdziwa wada – zaśmiewał się Aurelian.
Armand i Franciszek byli równie bladzi co woźnica, ale trzymali się dzielnie.
- Cóż dalej z owym Oprawcą?
- Markwarcie, teraz takiś miły? No ale dobrze, opowiem, bo dlaczego miałbym nie opowiedzieć?
- Nie! – niemal jednym głosem krzyknęli dwaj bladzi rozmówcy.
Aurelian, przemógłszy chichot i drżenie ramion, rzekł:
- Wiele dziewic zamordował Ludwik. Jedną zaś, nie wiadomo dotychczas czemu, ostawił. Pojmał ją na początku, więc się dziewuszyna naoglądała dużo. A on ją zostawił przy życiu. Ja tak sobie myślę, że ona po prostu komuś dała cnotę, dlatego ów Oprawca jej nie chciał. Dziewczyna w końcu uciekła i opowiedziała co się wyprawia w willi pod Tuluzą.
- I co? – sapnął ciągle blady Armand.
- A no co, co. Nic! Nikt kobiecinie nie uwierzył.
- Kobieta, narzędzie szatana – warknął Markwart, patrząc prosto w oczy swojego młodego familianta.
- Tak też powiadali. Kilka lat później, kiedy Ludwik wypełnił jamy trupami i tym, co z nich wypruł przyszła powódź. Wszystko to wypłynęło przez szczelinę w ścianie. Zalało dwie wsie, stojące na stoku wzgórza, na którym wybudowano willę. Było wtedy zamieszania! Koniec świata zapowiadano. Że niby martwi z grobów powyłazili. Trafunkiem jeno młode dziewuszki i ich bebechy.
Łysy Franciszek wstał i oddalił się pośpiesznie.
- Ha, ha – krzyknął Markwart, poklepując po ramieniu Ryjka, który bladł coraz bardziej – wróćże!
- Wtedy – Armand przemógł mdłości. – pojmano Ludwika, kilka dziewek wypuszczono, tych, co to się nie potopiły i nie pomarły z innych powodów. Oprawcę zaś stracono. Koniec opowieści… - wystękał.
- Ano koniec – podsumował Aurelian.
Markwart zapatrzył się w ogień, bandaże trochę przeszkadzały, ale nic to, rzekł sobie. Ciekawość, pomyślał, co też się dzieje z tym światem. Oto ludzie, którzy żyją w miastach, chadzają na wojny, trupy na szubienicach to dla nich nie nowina. Smród i brud to codzienność, a tu proszę, rzygają jak te koty, gdy opowieść usłyszą. Opowieść, którą, prawdę mówiąc, z palca wyssał dziadyga o wąsach do samej ziemi. Jakżeż dziwnym jest człowiek. Pokaż mu trupa wbitego na pal z flakami na wierzchu, nie mrugnie nawet. Opowiedz zaś o tym, jak ktoś trzebi młode dziewki, od razu rzyga. A ten wąsaty piernik się śmieje.
Wąsaty piernik na sztylet nadział kawałek mięsa. Powąchał, skrzywił się, powąchał znów i splunął.
- Ha! Mięso zepsute, oto i mamy przyczynę waszych problemów, drodzy towarzysze – spojrzał rozbawionym wzrokiem na bladego Armanda, zielonego Ryjka i spoconego Franciszka. – nieumiarkowanie to grzech! Ha, ha!
Ot, pomyślał Markwart, stary i wredny piernik.
- Ktoś śpiewa, słyszycie? – zapytał niepewnym głosem jeden z mężczyzn siedzących przy ognisku nieopodal.
- Iście – rzekł Aurelian. – Memento Salutis Auctor. Osobliwie, bo na nieszpory się, miarkuję, zanosi.
Ktoś rzeczywiście śpiewał. Kilka głosów, nieskładnych i raczej grubych, niźli anielskich.
Zaraz też, na tle mrocznego już nieba, pokazała się grupa złożona z pątników i braci mniejszych w burych habitach. Braciszkowie byli bardzo weseli, a ich czerwone nosy tylko to podkreślały. Zaraz za nimi, na koniach różnej barwy podążali Tristan, Blady jak wapno Rotgier, Albert i Franciszek.
Rycerze, nie szczędząc wielkopańskich krzyków i gróźb rozgonili służących, wyznaczyli każdemu zajęcie, sami zaś zasiedli przy ognisku pod rachitycznym drzewem, wraz z braciszkami. Tristan, zoczywszy kawał mięsa skwierczący nad ogniem od razu wyciągnął nóż.
- Nie radziłbym, panie – odezwał się skromnie Aurelian. – Zepsute, dwóch już się porzygało.
- Zabierz to.
Mnisi, wraz z bratem Albertem, który zdążył już odpasać kord, rozsiedli się wokół ogniska, ściągnęli kaptury, odsłaniając ogolone głowy.
- Hej, bracia, nieszpór przecie! Do modlitwy – wesoło i nieco niezrozumiale zakrzyknął najstarszy, postawny mężczyzna o ascetycznej i natchnionej twarzy. Mnich, zdawało się, bardziej nadawał się do miecza lub pługa. – Deus, respice… - zaczął, klękając.
- A wy, spać, bo od świtu w drogę – zakrzyknął Rotgier.
Sam też udał się na spoczynek, rzucił się na legowisko utworzone pod drzewem, głowę ułożył na siodle i dał objąć się snom.
***
Słońce powoli wznosiło się ponad horyzont, kładąc swe promienie na boży świat. Ptaki pobudziły się w gniazdach i zaczęły wydawać przeróżne odgłosy, niby wesoło witając świt.
Świt witali również mnisi. Śpiewali, a raczej wydzierali się nieskładnie i nieumiejętnie, myląc słowa. Widać było, że bardziej upodobali sobie ziemskie przyjemności, na czele z birbanctwem, co zdawały się krzyczeć ich czerwone nosy, niż chwalenie Pana wszelkim czynem i słowem. Śpiewali zaś Deum verum, witając kolejny dzień darowany przez Boga.
Jutrznia.
- Wstawać, sucze syny! – zaryczał Rotgier, gdy pobożni bracia skończyli modlitwę.
Budzić wprawdzie nie było kogo, ponieważ ludzie pobudzili się już przy początku pieśni. Jedni zrywali się oszaleli, łapiąc za broń, myśląc, że zbóje napadają, lub wspominane wczoraj złe moce postanowiły dowieść swej obecności, inni zakrywali uszy dłońmi i powoli otwierali oczy, jeszcze inni, zupełnie jakby nie przejmując się pieśniami wdziewali ubrania i oporządzali konie.
- Wstawać! Konie karmić, oporządzać i w drogę!
Słońce wzniosło się już ponad najniższe drzewa, gdy w końcu wyruszono. Kolumna, na czele z Tristanem, najemnikiem z Eisenreich, Aurelianem i kilkoma innymi starymi sługami ruszyła powoli. Za nimi jechali inni, mężczyźni o pobrużdżonych twarzach, ponurych oczach ludzi, którzy w swoim życiu widzieli najróżniejsze okrucieństwa. U niektórych można było zaobserwować to coś, świadczące o tym, że człowiek ten nie wzdrygał się przed gwałtem, rabunkiem i mordem. Dalej, skupieni wokół wozów jechali służący, zajmujący się końmi i kuchnią. Na końcu zaś, wesoło śpiewając, szli mnisi. Razem z nimi, chodź konno, podążał brat Albert, wtórując wesołym przyśpiewkom, lub poważnym pieśniom, uchwalonym przez doktorów Kościoła. Śpiewano Memento Salutis Auctor, widać ulubioną pieśń pątników i podróżujących braci mniejszych z tykwami za pasem. Dało się też słyszeć Stabat Mater dolorosa, Dies irae, In Timore Dei, Salve Regina, Da pacem Domine, choć przeważały pieśni świeckie, Floter silva nobilis, Olim lacus colueram, Rota fortuna, Meum est propositum, w większym gronie zaryczano też In taberna. Nie omieszkano również zaśpiewać kilku miłosnych utworów.
Markwart, mając już dość pieśni wysforował się na przód orszaku, nie pchając się jednak zanadto w oczy rycerzom. Podjechał do Armanda, bladego i sennie kiwającego się w siodle.
- Ty, chłopcze, nie śpiewasz? Takiś przecież uczony. Takiś przecie, twoja mać, Lancelot. Czemu tedy ty, cholerny Alkasynie, nie śpiewasz wraz z braciszkami jakiś kanconów, jakichś pochwał stworzenia. Czemu, pytam, nie słyszę z ust twych Credo in Deum, Patrem omnipotentem?
- Nie sierdźcie się na mnie, wuju.
- Nie jestem ci wujem. Zapomnij o tym, zakarbuj sobie, jeśli ci ta kuśka, coś ją wkładał gdzie nie trzeba, miła, nie będziesz nazywał mnie więcej wujem. Zrozumiano?
- Dlaczego to? – zapytał Armand, zrównując się z Markwartem.
Jechali strzemię w strzemię. Z tyłu zaś mnisi po raz wtóry śpiewali Da pacem Domine. Płosząc leśne ptactwo i zwierz polny.
- A to dlatego, że jedziemy we wraże terytorium. A to dlatego, że nie żywię ku tobie żadnych, powtarzam żadnych, rodzinnych uczuć. W końcu zaś dlatego, że nie podobają mi się ci francuzi. I ty, drogi Armandzie, mi się nie podobasz. Kto się czarami parał? Kto, przebóg, dziewkę zbałamucił? Ty, chłopcze. Uratowałem cię, bom miał wiarę w ludzi – Markwart zamilkł. – Jakieś tam jej cząstki.
- A bo to przecież nie moja wina! – rozsierdził się Armand. – To nie ja awantury robiłem, jeno Lshandty, cholerne psy! Ja bym im pokazał…
- Milcz, gębaczu, hardopyszczku! Ludzie patrzą, więc się waruj i głosu nie unoś, daj się pocieszyć natchnioną pieśnią. Jaka to, wiesz pewnikiem?
- Deus, Deus meus.
- Ha, takiś mądry, a nie dało się przewidzieć, że krótka iście przyjemność z pochędóżki przywiedzie cię na szafot?
- Toż nie przywiodła, bo wy…
- Milcz, rzekłem ci już. Niech wypowie się rozsądek, nie głupota. A jeśliś, chłopcze, nie pojął, to ja jestem rozsądek. Słuchaj co ci powiem, bo powtarzać nie będę i niech Deus pomoże ci zapamiętać. Nie pochwalam, ba, za niecny mam twój występek, ale wiedzieć musisz, żem i ja nie święty, bo sam za młodu robiłem rzeczy podobne. Alem zawsze wychodził z tego żyw bez pomocy, czego ty, cholerny Lancelocie, byś nie zdołał beze mnie. Jesteś więc mi coś winien, konkretnie rozcięty łeb. To jedno. Secundo: czegoś się dopuścił nie zostanie ci zapomniane, tedy porzuć wszelką nadzieje, albowiem jużeś wszedł gdzie nie trzeba, jak obmyślił to Dante. Porzuć nadzieję i zamiar, który młodzieńcza głupota pewnie ci podpowiada. Nie wybałuszaj tak oczu, chłopcze, nie będziesz zgrywał bohatera. Bo bohaterów nie ma. Jak jednego z drugim podciągną pod powałem to przestaje być herosem. Wiesz ty, co to jest strappado?
Armand przełknął ślinę. Głośno, tak głośno, że Markwart to usłyszał. Spojrzał nań i rzekł:
- Widzę, że wiesz. Dobrze więc, posłuchaj co musisz zrobić, żeby głowę unieść z tej kabały. Jeśli z ciebie żaden rycerz, żaden wojak i żaden rzeźnik, a o tym już się przekonałem, musisz ty, cny Lancelocie, uciekać. Uciekniesz zaś do Czech. Co? Że niby Czechy to koniec świata? A to i dobrze, na końcu świata nie ma Inkwizycji, która ochoczo się za ciebie weźmie. A jak nie chcesz tam, to poczekaj ty, aż dotrzemy do większego miasta i w nocy smyk! Przez okno gospody i tyle cię widzieli. Nikt cię nie wyda, tak miarkuję. A potem klasztor.
- O nie! Nie do klasztoru! – zakrzyknął Armand.
- Milcz, mówiłem! W klasztorze przesiedzisz trochę, aż o tobie zapomną. Myślę, że nie potrwa to długo, bo szykuje się – Markwart zbliżył się jeszcze i zniżył głos – szykuje się wojna.
- Nie pójdę do klasztoru!
- To, cum Teufel, nie idź. Ja jeno pomóc chciałem, a wychodzę na tym przynajmniej źle.
Armiger odwrócił głowę, pociągnął lejce i odjechał w bok, dał wyprzedzić się konnym i ruszył wraz z wozami.
Do Armanda tymczasem podjechał Reuel, błyskając zębami w uśmiechu wypytywał o przeróżne rzeczy:
- Wielu to takich jak twój wuj, kumie? Wielu szlachciców?
- Nie wiem, panie, ale wydaje mi się, że nie dużo. A ciekawość, czemu waść ciekaw?
- Ckni się człowiekowi milcząco jechać, to rozmawiam. A to, że nie ma z kim, zawdzięczać mogę jedynie losowi. Tyś mi jeno, Armandzie, się udał. Wiesz ty może, gdzie tu będzie góra zwana Czaplą?
- O to tam – zapytany wskazał Sterczący nad linią drzew kawał skały.
- Dobrze… - szepnął Reuel.
Mnisi zaś zmęczyli się i pili, nie przestając iść. Pili z garncy niesionych na plecach, a przyjemny zapach, który się rozszedł świadczył o jednym.
Piwo piją, pomyślał Markwart, piwo piją pały golone.
Droga zakręcała i kryła się za lasem, więc nie widział przodu kolumny, zamyślił się i podjechał do mnichów.
- Dajcie co pić, braciszkowie, bo w gardle aż świszczy, tak sucho – wyszeptał.
Braciszkowie dali, choć z ociąganiem. Markwart zaś, zwilżywszy usta ruszył przed siebie, nie niepokojony przez nikogo. W miejscu, w którym droga rozdwajała się i zakręcała w las zebrało się sporo wody. Końskie kopyta wzburzyły brudną pianę i błoto.
Armiger zaś popadł w apatię. Działo się to z nim często. Nie wiedział z jakiego powodu. Czego więcej chcieć od życia, pić co jest, w łeb komu dać też, pogwałcić się czasem przygodzi. A jednak. A jednak, pomyślał, jestem już za stary na takie rzeczy. Czwarty niemal krzyżyk mi będzie. Niby nic, bo i starsi tu są, ale ja, myślał, jestem zmęczony.
Nad lasami i wysoką trawą, w kniei i na polanach odzywała się mowa Wergilego. Zniekształcona i gruba.
Wstrzymał konia i zapatrzył się na własne odbicie w tafli kałuży. Zapomniał, że jego głowę spowija nie pierwszej czystości szmaciany bandaż. Warknął gniewnie i ruszył w przód, wzburzając wodę. Wysforował się na przód, podjechał do kilku brodatych i brudnych mężczyzn, splunął, odwrócił głowę i jechał w milczeniu.
Kolumna minęła las i rozlane jezioro, skierowała się na wschód, nad sobą mając słońce, za sobą zaś zostawiając względnie bezpieczną przystań, jaką była Francja i Burgundia. Świat mienił się jesiennymi kolorami, w których przeważała czerwień, niby zapowiadając coś strasznego. Ludzie sennie kiwający się w siodłach mijali stare bory, piękne polany, niekiedy na gościniec wyleciał zwierz. Raz jeden nawet urządzono polowanie, ale nie potrwało długo. Rotgier, nadąsany i zły popsuł ludziom zabawę, rozkazem natychmiastowego wyruszenia w dalszą drogę. Droga więc dłużyła się, wiodąc ciągle między takimi samymi drzewami i łąkami. Rzadko tylko trafiano na strzechy domów, lub zapachy świadczące o bytności ludzi: dymu, jadła i tego, w co owo się przemienia.
Pod koniec dnia, gdy orszak minął niewielką osadę, w której, o dziwo, przywitano posłów z otwartymi ramionami, urządzono popas. Wozy ustawiono w czworobok, do środa zaś wpuszczono konie. Na kijach rozpięto płachty materiału, żeby choć trochę bronić się przed mżawką. Zapłonęły ogniska, niewielkie i dające mało ciepła.
Zmierzchało. Weseli mnisi zajęli się tym, co, widać, lubili najbardziej – śpiewaniem. Kilku ludzi, nie mogących już wytrzymać ciągłego piania braciszków, udało się do lasu. Wśród nich był i Markwart. Poszli w ciemny bór, uciekając przed wzrokiem ludzi i krzykiem pątników.
- Jest tu wioska – odezwał się jeden, gdy zaszli już wystarczająco daleko. – A w wiosce pewnie są i baby, są dziewuszki, młódki i stare, do wyboru, moi panowie. A może i co do jedzenia się znajdzie.
Zebrani, w liczbie sześciu, wielcy jak dęby chłopi o prezencji zabójców ryknęli śmiechem.
- Idźmy, towarzysze.
Nikt nie oponował, poszli więc wszyscy, łącznie z Markwartem, który, zastanowiwszy się, nie znalazł żadnych argumentów przeciw. Przedzierali się więc przez knieje z narastającym napięciem. W końcu wioska pokazała się za ścianą drzew. Stała na wzgórzu, złożona z kilku zapadających się sadyb i obszernej wspólnej chaty, może gospody, może stajni. Uwagę przyciągał tylko młyn, wzbijający się ponad zabudowania.
Chmury przysłoniły księżyc i gwiazdy, rzucając na świat cień. Wioska jaśniała na tle mrocznego nieba. Ale jaśniało jeszcze coś. Wyglądało to, jakby ktoś palił spore ognisko gdzieś daleko w kniei.
- Słuchać – odezwał się jeden z mężczyzn, największy i najbardziej zarośnięty – słuchać, co rzeknę: tam chyba jest kurnik, lubo coś w tej podobie. Idziemy, a cicho i każdy po kurze bądź i dwie cichcem zarzyna, pod pachę i w las, w las!
- Nie wiem czy to dobry pomysł – mruknął Markwart.
- A zamilcz, poraniony bohaterze – odezwały się śmiechy - he, he!
Zamilczał więc ze złością. Nie spoglądał w oczy towarzyszy, w których zapalały się i gasły dziwne ogniki, niczym małe diabełki już to fikające kozły, już to kryjące się gdzieś w mroku.
Ludzie rycerza-najemnika ruszyli do wsi powoli i cicho. Przekradli się przez pierwsze zagrody i dopadli do kurnika. Każdy, jak się rzekło, zarzynał i brał pod pachę kurę lub dwie, po czym wiał w las jakby śmierć z kosą siadała mu na karku. O dziwo, żaden z wieśniaków nie wyleciał z chałupy, zaalarmowany gdakaniem. Żaden nie przejął się ujadaniem psa, ani też pewną stertą desek, którą nieostrożny złodziej potrącił, a która spadła na ziemię, czyniąc hałas. Zdawało by się taki, jaki czyni mosiężny kocioł, gdy weń walić młotem.
Markwart nie zniżył się jednak do tak haniebnego czynu, jak kradzież drobiu. Stanął tylko na czatach, nasłuchiwał i syczał ostrzegawczo, gdy któryś z towarzyszy nieostrożnie się zakradał, lub wydawał choć najmniejszy szmer. Nie było co dywagować, miał po prostu stracha.
A jeśli, myślał, chłopkowie się zorientują, jeśli wylecą zbrojni w widły i kosy? Będą nas bić i to bić okropnie. Bo wiadomo, rzekł sobie w myślach, plebej, jeśli mu się coś z jego chudzizny zabierze, niczym wilk się groźby staje. Mało to było chłopskich tumultów z nie tak ważkich powodów?
Wzdrygnął się tylko i pognał zgarbiony w las, gdy tylko ostatni z jego towarzyszy zniknął w kniei.
- Udało się, mości panowie – dumnie rzekł ten największy, Markwart mgliście pamiętał, że jego miano brzmiało Fisch. – Po baby jeszcze wrócimy. Teraz czas uczynić coś dla naszych rycerzy i sprawdzić, co też się tam dzieje – Fisch wskazał odległe światło, przebijające przez ścianę drzew.
Chmury, rozwiewające się powoli odsłoniły księżyc, a wzmagający się wiatr świszczał między konarami, budząc grozę. Po niebie szybowały nietoperze zataczając kunsztowne kręgi nad sosnami, bukami i dębami. W trafie coś wydawało przeróżne, nienadające się do sklasyfikowania i przypisania odgłosy. W kilku słowach orzech można: wiatr przynosił grozę, odgłosy lasu tylko ją pogłębiały, a śmigające nietoperze, czarniejsze od samej czerni, przyprawiały o obłęd. Żaden z mężczyzn jednak się nie bał, bo powszechnie wiadomym było bowiem, że tylko człowiek i diabeł mogą działać na wyraźną szkodę innym stworzeniom. A ani diabła, ani innych ludzi nie dało się uświadczyć.
Grupa przekradła się w stronę ogniska. Osobliwie wyglądać musieli mężczyźni, trzymający w rękach nie oręż a martwe kury. Jeden zaś, niski i krępy niósł wielkiego koguta. Ognisko zza drzew świeciło naprawdę jasno. Gdy dopadli niskich krzaków na skraju polany nie zobaczyli zrazu nic, poza długimi i strasznymi cieniami. Cienie zaś rzucało kilka postaci, których cech szczególnych nie dało się dostrzec przez światło płomieni. Dało się jednak dostrzec spory stół, nieumiejętnie zbity z desek. Na stole owym coś się poruszało.
- Co to? – szepnął jeden z mężczyzn.
Markwart przestraszył się nie na żarty. Któż mógł w środku nocy, na polanie palić ogień i chodzić wokół niego dziwnie podskakując i wykręcając piruety.
Postacie zrzuciły powłóczyste szaty. Gdy oczy przywykły do światła dało się rozeznać, że są to zupełnie nagie kobiety. Jedne stare, inne młode, ale tej samej płci.
Mrok i groza przyczajona w lesie zdawała się zacieśniać i zaciskać niczym pętla na szyjach kilku mężczyzn leżących w zaroślach i obserwujących całe zajście.
- Co to? – szepnął ten sam, choć już bez zaciekawienia w głosie, za to z wielkim strachem.
Coś, co poruszało się na stole, po dłuższej obserwacji również okazało się kobietą, choć wieku stwierdzić się nie dało. Była ona jednak postury dość słusznej.
- Ona jest w ciąży – mruknął Markwart, czując jak włosy jeżą mu się na głowie. – jest w ciąży.
- Kto?
- No ta, na stole, przywiązana.
- Aby cię czart, nie widzę – zawarczał jeden z mężczyzn.
- Boś ślepy.
- Sameś ślepy, psi synu!
Wymiana zdań okazała się za głośna, mruczące coś kobiety teraz krzyknęły niemal jednym głosem i ruszyły ku przyczajonym w krzakach ludziom rycerza z Eisenreich.
- W nogi, w nogi!
Wyskoczyli jak oparzeni i biegli na złamanie karku w tył, zostawiając za sobą martwe kury. Wpatrywanie się w ognisko okazało się zgubne. Oczy, odwykłe już od mroku płatały figle. A to pokazywało drzewa, w miejscach gdzie ich nie było, a to znów ukrywały grube pnie przed uciekającymi. Złodzieje drobiu więc uderzali w nie, aż się rozlegało. Ale gnani strachem podnosili się i sadzili w przód jelenimi skokami, zasłaniając ramionami twarze.
Markwart biegł również, biegł co tchu, myśląc, że nigdy, nawet w obliczu uzbrojonej hordy zbójów nie uciekał z taką chyżością. Zbóje bowiem byli tylko ludźmi. A to, co urządziło wiec na polanie musiało pochodzić prosto od Szatana. Las w oka mgnieniu zaczął przerażać. Ranny w głowę, osłoniętą bandażami, widział jeszcze mniej i, zasłoniwszy twarz ramieniem wyrywał tam, gdzie poniosły go nogi. Szybko oddzielił się od reszty towarzyszy. Nawet krzyki bólu, wywołane bliskimi spotkaniami z wiekową korą gdzieś znikły. Potknął się i poturlał w dół niczym worek pakuł.
- Wiedziałem – szepnął do siebie, siadając pod drzewem – wiedziałem, że tak będzie. Niech to… - zająknął się i rozejrzał.
Wszystko ucichło, w uszach grał tylko wicher, zacinający ze zdwojoną siłą. Powoli powracał też deszcz, którzy jeszcze nie zdołał przecisnąć się przez brązowo-złote liście, ale jego mokry ślad wyraźnie dało się odczuć.
Markwart, przerażony nie na żarty siedział pod drzewem liściastym, jak udało mu się wymiarkować po pewnej chwili. Oczy powoli przystosowywały się do mroku nocy. Rozejrzał się i to co zobaczył, przeraziło go jeszcze bardziej. Nie wiedział bowiem gdzie się znajduje. Po jednej stronie ziała czerń drzew, po drugiej zaś wznosiła się ściana jaru, po której zjechał, a raczej sturlał się, raniąc miejsce, którym w świadomości kobiet i duchownych mówić się nie zwykło.
Strasznym było jednak co innego, bo po chwili, skupiwszy się i uspokoiwszy, zdał sobie sprawę, że coś się doń podkrada, szeleszcząc w zaroślach. Tym kimś było niskie i garbate stworzenie, przyobleczone w podarty chałat i kaptur tak głęboki, że twarzy, lub czegoś, co powinno być w jej miejscu dostrzec się nie dało.
- Uh, niech to diabeł porwie, ciemno jak w samej czarciej dupie – stworzenie owo o głosie bardziej kobiecym, niż męskim wypowiedziało słowo, którego nie godna było powtarzać przy sługach bożych. – Aż żem ciżmę zgubiła w tym błocku i zaroślach. O… - Kobieta dostrzegła kulącego się Markwarta, ściskającego w garści gałąź odpadłą od drzewa.
- Nie chcę zwady, babko.
- Popatrz no, on zwady nie chce. On się boi, on w las zaszedł i się poobijał – zaśmiała się kobieta. – A kto zacz?
- Jestem… Jestem Markwart.
- Tak też myślałam. Ha, ha. Widzę, że coś ci w łeb zrobili. Kosą ubodli?
- Skąd…
- Cichaj, bo mówię – Babka usiadła na zwalonym konarze i zamachała nogami wystającymi spod chałatu. Nie prawej stopie nie miała ciżmy. – a mówię tak: wiem skądeś i co tu robisz, wiem też co ci się przytrafi.
Nietoperze zataczały koła, rzucając blade cienie. Księżyc świecił jasno, tak jak świecić powinien w czasi
Rozdział pierwszy
1
Ostatnio zmieniony sob 24 maja 2014, 15:57 przez Toledo, łącznie zmieniany 2 razy.
LITTERA DOCET.