gdy rozum śpi

1
Próbuję pisać na różne sposoby. Tu trochę krócej, ale to chyba nie przestępstwo...

___________

Była to opowieść byle jaka, niepotrzebna nikomu do niczego. Taka, którą od razu się zapomina, o której nie chce się pamiętać. Opowieść nijaka jak autor, który ją opowiadał. Właśnie to go męczyło, gdy w swoich zmyślonych anegdotach próbował uciec od siebie, a nie znajdował żadnego zrozumienia. Człowiek ten był wątłej budowy, a wszystko wskazywało na to, że nikt nie ma o nim najmniejszego pojęcia. Jego przywiązanie do matki źle odbijało się na spojrzeniu, które kierował na świat. Wcale jednak nie chciał nic na nikogo kierować; wyzbył się potrzeb i zostawił w sobie tylko nikłą chęć przetrwania.
Nikt nie pamiętał jego imienia, a i on często je zapominał. Rozmyślał ciągle o swoim ukształtowaniu, jaki wpływ mieli na niego rodzice, jakie geny, a jak inni są skonstruowani. Wciąż dochodził do tego samego wniosku, że wszystko to marność. I to właśnie powtarzał w czasie swoich monologów, tak uciążliwych jak smutny wygląd jego twarzy.
W czasie naszego ostatniego spotkania opowiedział historię, którą powtarzał często. W jego głowie wciąż pojawiał się motyw rzeźbienia czy stolarza. Nie miał żadnych zainteresowań, a stoły były jedyną rzeczą, o której mówił, gdy się nad sobą nie użalał. Często myślałem o nim, że stworzony jest do brania narkotyków albo do homoseksualizmu, ale nic z tych rzeczy. Człowiek nienagannie prosty, zwykły i przestraszony neurotyk o twarzy mordercy. Ton jego opowieści był zawsze w ten sam sposób melancholijnie nudny, ale zdarzało się, że zaśmiał się, a raczej parsknął niemal z wyrzutem. Bo to właśnie wyrzutów był pełny w czasie tego zapatrzenia w siebie. Opowiedział on o poecie, który z zawodu był stolarzem. Człowiek ten bardzo chciał nauczyć się modlić, jednak za nic mu to nie wychodziło. Robił wszystko, co mógł. Klękał, żegnał się (tego też nie mógł zapamiętać) i próbował czytać modlitwę, jednak na nic! Słowa nie mogły mu przejść przez gardło, kaszlał i krztusił się powietrzem. Postanowił w końcu, że wyrzeźbi stół, który potrafi się modlić i pisać wiersze. Zabierał się do tego latami, a pewny był, że uda mu się tego dokonać. Gdy zrobił ten stół, zrozumiał, że nie jest już do niczego potrzebny. Umarł, powtarzając, że jest żydem.
To nie była smutna historia. Na nikim nie wywarła żadnego wrażenia, ale on wciąż do niej wracał i zdumiewał się nią na nowo. Pytał matkę, dlaczego nazwała go Jeden, a ona odpowiadała, że tak ma na imię. Nie znajdował żadnych odpowiedzi, a ja zaczynałem mieć wrażenie, że świat wciąż się od niego odwraca.

Jakiś czas potem spotkałem Jednego, powiedział „dzień dobry”. Nie byłem w stanie odpowiedzieć, zszokowany jego smutkiem. Spojrzał z ukosa, zdenerwowany jak zawsze. Ja, przez ostatni czas, byłem tak bardzo szczęśliwy, że zaczynało mnie to męczyć.
Jeden moje milczenie uznawał za największe przestępstwo tego świata. A ja mylę ludzi i nie rozpoznaję twarzy. Każdy w moich oczach wygląda tak samo, a i mózgi niczym się nie różnią. Nic nie jest warte uwagi, jednak nie powiem nigdy, że wszystko to marność, bo to głupie byłoby tak mówić i zmuszać samego siebie do wierzenia w urojenia. No tak, jakiś czas już przeżywałem swoją twarz, ale zdaje się, że zaczynałam się samoistnie leczyć. Nagle brzydota brzydotą, niech będzie jak jest i wciąż to samo: wszystko jedno. I powtarzająca się myśl, że nie ma już kobiet, a może nigdy nie było prawdziwych kobiet czy prawdziwych ludzi, dla których chciałoby się żyć. Są tylko idealizacje w mózgu niezdolnym do funkcjonowania, a reszta to nuda.
Mieliśmy z Jednym dużo wspólnego, jednak ten zdawał mi się bardzo zazdrościć. Tęsknił za życiem takim, jak moje, dlatego wciąż szukał ze mną kontaktu. Ze mną, tym, który nie potrafi rozmawiać, a co jakiś czas rzuca jakieś oszczerstwo lub zgryźliwą uwagę. To on właśnie uważał mnie za hultaja czy zabijakę, pijaka i hedonistę. I tym właśnie, ten skromny i wrażliwy człowiek, chciał być.



cdn
Ostatnio zmieniony wt 25 lut 2014, 23:40 przez Miggy, łącznie zmieniany 2 razy.

2
Koncepcja interesująca, niestety wykonanie już nie takie dobre. Trzeba ćwiczyć warsztat.

Jego przywiązanie do matki źle odbijało się na spojrzeniu, które kierował na świat.

Dlaczego akurat przywiązanie do matki miało się źle odbijać na jego spojrzeniu ( może raczej "w jego spojrzeniu")?

Wcale jednak nie chciał nic na nikogo kierować

Kolejna niezręczność. Jest tego więcej. Warsztat, warsztat, warsztat. A może coś z tego będzie. IMO rzecz jasna.
Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson

3
Miggy,
według mnie tu brak stylistycznego (konstrukcyjnego) pomysłu, co się przekłada na pewną jałowość i chaotyczność narracji.
Miggy pisze:Była to opowieść byle jaka, niepotrzebna nikomu do niczego. Taka, którą od razu się zapomina, o której nie chce się pamiętać. Opowieść nijaka jak autor, który ją opowiadał.
Miggy pisze:Nikt nie pamiętał jego imienia, a i on często je zapominał.
Miggy pisze: Rozmyślał ciągle o swoim ukształtowaniu, jaki wpływ mieli na niego rodzice, jakie geny, a jak inni są skonstruowani.
ale jest i tak, że zachwyca:
Miggy pisze: W jego głowie wciąż pojawiał się motyw rzeźbienia czy stolarza. Nie miał żadnych zainteresowań, a stoły były jedyną rzeczą, o której mówił, gdy się nad sobą nie użalał. [...]Opowiedział on o poecie, który z zawodu był stolarzem. Człowiek ten bardzo chciał nauczyć się modlić, jednak za nic mu to nie wychodziło. Robił wszystko, co mógł. Klękał, żegnał się (tego też nie mógł zapamiętać) i próbował czytać modlitwę, jednak na nic! Słowa nie mogły mu przejść przez gardło, kaszlał i krztusił się powietrzem. Postanowił w końcu, że wyrzeźbi stół, który potrafi się modlić i pisać wiersze. Zabierał się do tego latami, a pewny był, że uda mu się tego dokonać. Gdy zrobił ten stół, zrozumiał, że nie jest już do niczego potrzebny.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

4
Miggy, bardzo się cieszę, że próbujesz czegoś innego, wiesz o tym, prawda?
A że jest inne, to niekoniecznie musi budzić bezkrytyczny entuzjazm i to też powinno być jasne. Przynajmniej liczę na to, że w taki sposób zrozumiesz to, co tu niżej nagadam.

To udajmy się do rzeźni numer pięć :-P

Była to opowieść byle jaka, niepotrzebna nikomu do niczego.

Szyk bym zmienił, chociaż i tak nie opuszcza mnie wrażenie, że otwarcie jest takie…piosenkowe hyhy. Cuś jak Karczmarski z Poniedzielskim do kupy.
„Była to opowieść byle jaka, nikomu do niczego niepotrzebna”.

Właśnie to go męczyło, gdy w swoich zmyślonych anegdotach próbował uciec od siebie, a nie znajdował żadnego zrozumienia.

Coś mi się to zdanie w umyśle nie układa. Nie pasuje mi słowo „zrozumienie”, bo zakłada, że słuchający musiałby znać cel, w jakim opowieść została wymyślona. Wszystko zaś wskazuje na to, że autor próbował nieumiejętnie stworzyć coś bajecznie kolorowego, dzięki czemu inni – słuchając wymyślonego - mogliby uznać, że jest JAKIŚ – najlepiej, że fajny. No i nie pasuje mi rozłożenie akcentów. Spróbowałbym w takim kierunku:
„Jedna z tych anegdot, które wymyślał, aby uciec od tej swojej nijakości, u nikogo nie znajdując choćby odrobiny zainteresowania”.

Człowiek ten był wątłej budowy, a wszystko wskazywało na to, że nikt nie ma o nim najmniejszego pojęcia.

Jakieś takie…odważne. Nie umiem tego inaczej nazwać. Bardzo skrótowe, niczym najpierwszy szkic. No bo myśli z dwóch różnych parafii, od Sasa do Lasa, odwołujące się do dwóch różnych perspektyw, połączone w koślawą jedność.
Tradycyjnie – byłoby jakoś tak:
„Człowiek ten był wątłej budowy, lecz raczej nie z tego powodu inni nie mieli o nim najmniejszego pojęcia”.

Jego przywiązanie do matki źle odbijało się na spojrzeniu, które kierował na świat.

Tutaj przeszkadzające w stopniu decydującym jest użycie czasownika „odbijać”.
Moja propozycja wygląda tak:
„Jego przywiązanie do matki czyniło upośledzonym (nieuważnym, niewidzącym, jakimś podług uznania) spojrzenie, którym omiatał świat dookoła”.

I dalej:

Wcale jednak nie chciał nic na nikogo kierować; wyzbył się potrzeb i zostawił w sobie tylko nikłą chęć przetrwania.
„Choć właściwie nie chciał nikogo i niczego omiatać; wyzbył się potrzeb i zostawił sobie tylko nikłą chęć przetrwania”.

Nikt nie pamiętał jego imienia, a i on często je zapominał.

Mówiłem, że piosenkowo? „Nikt nie pamięta mego imienia, za to Brzydulę każdy dobrze zna..” :-) „Go” zapominał? Może? Na słuch biorę.
No i nie, że nikt. Narrator znał. Co się dalej pokazuje.

Rozmyślał ciągle o swoim ukształtowaniu, jaki wpływ mieli na niego rodzice, jakie geny, a jak inni są skonstruowani.

„Ciągle rozmyślał o tym, co go ukształtowało takim, jaki jest, ile w nim genów, a ile wpływu rodziców. I jak ukształtowani są inni.” Takie tam amatorskie suflowanie.

Wciąż dochodził do tego samego wniosku, że wszystko to marność.
I to właśnie powtarzał w czasie swoich monologów, tak uciążliwych jak smutny wygląd jego twarzy.


„…równie uciążliwych, jak smutny był wygląd jego twarzy”. Chociaż „wygląd twarzy” też nie za bardzo…

W czasie naszego ostatniego spotkania opowiedział historię, którą powtarzał często.

To zdanie na moje oko jest nie tu, gdzie być powinno. A chyba powinno być gdzieś przed: „Opowiedział on o poecie…”

W jego głowie wciąż pojawiał się motyw rzeźbienia czy stolarza.
Nie miał żadnych zainteresowań, a stoły były jedyną rzeczą, o której mówił, gdy się nad sobą nie użalał.


Też niepięknie.
„W jego głowie wciąż pojawiał się motyw obrabiania drewna – jakaś rzeźba, snycerka czy stolarka. Poza tym nie miał żadnych zainteresowań, więc właściwie stoły były jedyną rzeczą, o której mówił, gdy się nad sobą nie użalał.”

Często myślałem o nim, że stworzony jest do brania narkotyków albo do homoseksualizmu, ale nic z tych rzeczy.

Ale to jest fajne. Proste i obrazowe.

Człowiek nienagannie prosty, zwykły i przestraszony neurotyk o twarzy mordercy.

Znaczy, że jednocześnie? Co tu z czym połączyć, żeby miało sens?

Wziąłem i się zziajałem. Ze zmęczenia poprawianiem.
Taaa, wiem, nikt mnie nie prosił. To tu się zatrzymam i coś powiem od siebie.

Miggy, podług mojego małego rozumku zachodzą trzy możliwości:
a) eksperymentujesz mocno z narratorem i sposobem narracji,
b) masz jakiś chytry plan w dalszym ciągu, który nastąpi – i wszystko się wyjaśni,
c) zeszłaś z gruntu, na którym się pewnie czujesz, gdzie piszesz tak, jak oddychasz, na domiar złego nie ogarnęłaś tekstu po napisaniu.

Jeśli chodzi o pierwszą możliwość, to ja pas i wysiadam z pociągu. Na eksperymentach znam się tyle co nic, chyba, że jakimś psim swędem trącają mi - niechcący - osobiste odczuwanie. Tutaj – wspomniany eksperyment byłby wytłumaczeniem, dlaczego zarzynasz płynność, stawiając na toporną surowiznę bez jakichkolwiek ornamentów.

Drugi wariant jest oczywistą zagadką, dopuszczam możliwość niespodzianki, efektownego przewrotu, który odpowie na pytanie – czemu tu jest tak właśnie?

Ale póki go nie ma, pozostaje możliwość trzecia.

Gdyby traktować ją poważnie, to muszę ze zdziwieniem skonstatować, iż język, którego do tej pory byłaś mistrzynią absolutną, dopuścił się wobec Ciebie haniebnej zdrady.

Gdzieś zgubiła się, w pole poszła, przez rzekę, przez las chirurgiczna precyzja w doborze słów, wraz z towarzyszącą jej umiejętnością zestawiania ich w niemal matematycznie doskonałe całości. Urodziwe, oryginalne i przejmujące.

Została Ci ręka, wprawiona do pisania, ale bez pomocy tamtych, co uciekły, nie dała rady utrzymać poziomu.

A głowa nie skontrolowała samoistnej działalności ręki, nie poprawiła tego-tu-i-tam-badziejstwa, przez co czytelnik, idący przez tekst pozbawiony został uchwytów, których może się złapać dłońmi i stopni, na których pewnie oprze nogi.

Dodatkową przesłanką dla takiego myślenia jest konstrukcja, bo zaburzyłaś naturalny tok opowiadania, gdzie po wprowadzeniu bohatera na scenę najpierw się opisuje go, jakim jest, a potem wiedzie przez fabułę, dorzucając płynnie szczegółów poprzez to, co myśli, to, co mówi i to, co robi.

Owo pomieszanie porządków, które widzę, bardzo mi przeszkadza, prawdę mówiąc kompletnie przebudowałbym kolejność zdań, żeby nie błądzić po tekście wzrokiem, próbując zlepić własnym sumptem sensowną całość.

W porządku. To mnie bolało.

Jest też coś, co mi się podoba.
Po pierwsze melodia opowieści. Te różne kakofonie nie zagłuszają zgrabnego głównego motywu. Trochę roboty - a wybrzmi czysto i donośnie.

Po drugie trafność, plastyczność opisu bohatera i to pomimo ułomności (tak sądzę) użytych środków. Kurde, jakbym patrzył w lustro :-P

Po trzecie – ha, urzekła mnie historia o stolarzu-poecie. Pod tym względem całkiem nie zgadzam się z narratorem. Wygląda na to, że ten jest nie mniejszym paciulokiem, niż Jeden. A tak się wywyższa…

Może w tym wszystkim jest jakie drugie dno, lecz – póki co – nie potrafię go dostrzec, za to mam nadzieję, że dalszy ciąg jakąś nieoczekiwaną głębię pokaże.

I że niniejszym oceniony tekst nie będzie jednorazowym wyczynem z okazji chwilowej nieobecności któregoś z „ja, nie-ja” zwykle domagającego się gwałtownie uwiecznienia na twardym dysku..

Czego Tobie, sobie i pozostałym sympatykom Twojego talentu życzę.

Zatwierdzam jako weryfikację. dorapa ;*
Ostatnio zmieniony śr 12 lut 2014, 08:47 przez Leszek Pipka, łącznie zmieniany 2 razy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”