Walkiria: Tam, gdzie Księżyc świeci zawsze

1
Cześć, napisałem to mniej więcej miesiąc temu. Będę wdzięczny za wszelkie opinie. Miejscami brak kursywy, ale po prostu nie chciałem modyfikować tekstu po skopiowaniu.

Walkiria: Tam, gdzie Księżyc świeci zawsze



Czasami się zastanawiam, jak to możliwie, że zaczęło się w taki sposób.

Ta historia jest o ludziach, którzy zbłądzili idąc za głosem serca. O ludziach, których ku złu popchnęło dobro, którzy nienawidzili przez miłość. Człowiek już z dawnasię przekonał, jak niedaleko jest od jednego podrugie.

Gdybyśmy tylko wiedzieli wcześniej, nic z tego, co się wydarzyło, nie miałoby miejsca.

Ale nie dane było nam wiedzieć.

Tijän z Ostatniej Przystani

Prolog

Piękna. Była piękna.

Początkowo nawet nie dostrzegł jej wśród śniegu. Obsypana jak wszystko wokół była tylko niewielkim wybrzu‐szeniem, niczym niezwykłym tu, głęboko w dziczy, gdzie każdy kolejny krok powalić mógł wilka, chyłkiem zmie‐rzającego byle dalej na południe, gdzieś, gdzie jest ciepło, lub gdzie przynajmniej leśne powietrze nie mrozi serca przy co głębszym wdechu. Jak przez mgłę, z każdym strasznym dniem coraz słabiej przypominał sobie, że takie miejsca rzeczywiście istniały.

Dopiero niepodobny okolicy krzyk, krzyk bólu czy też rozpaczy, nie sposób mu było określić, zawrócił go w miej‐scu. Spojrzał przez ramię, bardziej przestraszony niż ciekawy,i wtedy ją zobaczył.

Zeskoczył z konia pozostawiając go w miejscu, razem z włócznią, łukiem i wszystkim tym, co pozwoliło mu przeżyć ostatnie godziny w samotności, jeśli nie liczyć wilków, i w zimnie, jeśli nie liczyć wina.

Wpadł w śnieg głęboko, nieco powyżej kolan, i ruszył naprzeciw, drżąc na samą myśl, że dziki taniec Bogów Zimy ma się dopiero ku rozpoczęciu. Wymacał sztylet u pasa i drugi, w pochwie na plecach. Życie na Stjaernda‐le zdążyło zapoznać ludzi ze śmiercią czającą się za co drugim drzewem, a i Tijän nie był młodzikiem, by pchać się z gorącą głowątam,gdzie to niewskazane.

Strach wypalił się w jego sercu, gdy tylko klęknął przy drżącym złowieszczo ciele. Odgarnął śnieg z futra, a potem z twarzy i westchnął cicho, nagle rozpalony z emocji.

Była piękna.

Mgliście wspominał dziwnie spokojne dni swego dzieciństwa, jeszcze w Maemundzie, gdy wodził wzrokiem za starszymi dworkami, nie tyle zafascynowany, co oczarowany, spuszczając wzrok, gdy tylko się odwracały i znowu patrząc, gdy spoglądały gdzie indziej. Niejasno kojarzył przyspieszone bicie serca, ilekroć któraś z nich zatrzymała na nim spojrzenie dłużej, niż to wydawało mu się naturalne, co mogłoby wydawać się dziwne dla tak starego, samotnego wilka jak on.

Patrząc na nią, zdawało się, że serce na moment zamarło mu w piersi.

Zimne powietrze starło z jej twarzy piegi, gdzieniegdzie pozostawiając tylko blade ślady. Usta miałasine, mocno zaciśnięte, trochę jakby strzegła pozostałych resztek ciepła; drgały leciutko. Dziwnie drobny i krótki nos poru‐szał się wraz z piersią, podtrzymując płomyk życia na przekór bladym, nieco mizernym policzkom i bezwładnie zamkniętym, przystrojonym fantastycznie długimi rzęsami powiekom. Po twarzy spływały jej chaotycznie roz‐puszczone kosmyki lśniących od śniegu, spiętych barwnymi wstążkami, bladozłotych włosów.

Coś przesunęło się w jego sercu, ale zaraz oprzytomniał.

Dziewczyna. Bardziej dziecko niż kobieta.

Krzyknęła, słabiej nieco niż poprzednio, choć dreszcz i tak wstrząsnął jego ciałem. Rozejrzał się, szukając śla‐dów, lecz nawet jeśli szła tędy przed godziną, śnieg zatarł wszelkie zagłębienia.

Zrzucił futro i okrył nim dziewczynę, po czym gwizdnął na konia, niepewny, czy przebije się przez śnieżycę. Zdą‐żył ją jednak unieść i zaraz poczuł na plecach gorący oddech, a tuż potem trącenie wilgotnym pyskiem. Kara be‐stiaminęła go i ustawiła się bokiem, tak, że posadził nieświadomą dziewczynę na siodle, samemu wskakując jej za plecy. Objął ją w biodrach, z niepokojem zauważając głowę bezradnie spoczywającą mu na ramieniu.

Strzelił wodzami i pomknęli dalej na północ, za przewodnika mając jedynie bladobłękitną łunę Zimowego Księ‐życa, jedynej rzeczy, która zdawała się stała w tej zawierusze świata.

Błądził, raz mijając skute grubym lodem jezioro rozciągnięte na półtorej mili wzdłuż górskiego zbocza, zaraz potem zaś natykając się na niewielki zagajnik martwych, monstrualnie wysokich i poskręcanych świerków. Nie trzeba było więcej, by zapomniał o dumie. Dziewczyna wciąż drżała, a i on coraz to boleśniej odczuwał utratę ro‐somaczego futra.

Przyciągnął do ust kościany, zawieszony na rzemieniu róg. Otarł wierzchem dłoni suche, zdrętwiałe wargi, po czym zagrał, czując w płucach palącą pustkę, jeden sygnał długi, a po chwili dwa krótkie. Zdawało mu się, że krzyknęłaponownie, być może przestraszona.

Huk rogu szybko przebrzmiał, niosąc się po pustkowiu, a Tijän zaklął, zaniepokojony. Sam ledwie usłyszał szmer uciszonego przez śnieżycę echai już miał zadąć ponownie, gdy nadeszła odpowiedź.

Ten sam sygnał, powtórzony dwa razy.

Okręcił konia na wschód i pomknęli w cieniu zagajnika, u granicy spaczonych drzew. Zimno przeciskało mu się głęboko do kości, choć sam nie wierzył, by Bogowie Zimy i ich aura dali mu dzisiaj radę.

Ona zaś drżała, a gdy dotknął dłonią jej twarzy, poczuł martwy nieomal, przejmujący chłód.

Ścisnął konia ostrogami; ten wierzgnął, parskając cicho, zaraz przeszedł jednak w dziki galop, pryskając spod kopyt kaskadami śniegu. Tijän dziękował Duchom Krain za siłę i oddanie bestii. Odrzucił wodze i chwycił dziew‐czynę oburącz.

Wiatr gnał im prosto w twarze całą swą moc pyłu, śniegu i świerkowych igieł. Zimowy Księżyc zniknął za wierz‐chołkami drzew, rzucając cień nabezkres pustkowia.

Wjechał w krąg światła, z miejsca czując na dłoniach i twarzy ciepło ogniska. Rumak zarżał, dumny i zadowolo‐ny, gdy Tijän zsunął się z siodła, opadając ciężko na nogi. Może innego dnia i poklepałby go po karku, ale teraz szczególnie nie miał cierpliwości dla zarozumiałych, zadufanych w sobie koni. Swoim śladem ściągnął dziew‐czynę, być może z przesadną ostrożnością. Niepokoiła go jej dziecięca wręcz kruchość, dziwnie groteskowa wobec ciężaru ciała obrzuconego warstwą futer.

Bez słowa podał ją Staremu Breonowi, po czym przyjął płaszcz od kogoś z pozostałych. Rozcierając dłonie, klęknął przy ognisku i rozejrzał się za innymi, którzy tej nocy wraz z nim mieli wypatrywać ciągnących ich śla‐dem cesarskich. Nie dopatrzył się ani jednego, choć wolał nie zakładać niczego złego; słońce nie błysnęło jesz‐cze choćby na wschodzie, a Zimowy ponownie rozświetlał niebo w całej okazałości. Wciąż musiało być kilka go‐dzin do świtu.

– Znalazłem ją leżącą w śniegu – powiedział, widząc Starego grzebiącego w swojej torbie. – Zdaje się, że jakieś pięć mil na północ od rozdroża.

– Kobieta przemierzająca Starą Dolinę, sama, bez wierzchowca? – Jeden z chłopców z dalszej gałęzi jego klanu rzucił mu bukłak. Tijän chwycił go z niemą wdzięcznością.

– To dziecko, nie kobieta. – Stary wyciągnął wreszcie z torby coś,co przypominało skórzaną fiolkę nienaturalnie małej wielkości. Odkorkował, powąchał i skrzywił się. – Bogowie Zimy, co za groza przywiała tę dziewczę tak daleko od Maemundu? – Przeszedł z powrotem na posłanie, gdzie ją ułożył. Całe ciało skropił z wierzchu wydo‐bytą substancją; w powietrzu zawisnął uderzająco nieprzyjemny, piżmowy zapach. Klęknął u jej boku, przykła‐dając ucho do piersi, z uwagą wsłuchując się w urywany, drżący oddech.

– Jakieś ślady cesarskich?

Tijän oddał bukłak z powrotem do obiegu, po czym zabrał się za piętkę z dawna już sczestwiałego chleba i ka‐wałek czegoś, co ongiś było kozicą, z pewnością jednak jak kozicanie smakowało.

– Stare obozowisko w ruinach na rozdrożu – mruknął pomiędzy kęsami. – Popiół nawet nie obsypany, po ko‐niach ani śladu; odeszli stamtąd nie później jak dzień czy dwa temu. Można by uznać, że dali za wygraną, choć równie dobrze mogą próbować nas ominąć. – Raz jeszcze dokonał pobieżnego przeglądu ich niewielkiego od‐działu. – Nie sposób powiedzieć, dopóki Kylman i Harenwald nie wrócą ze swoich szlaków.

Zerknął na Breona, który wstał w międzyczasie, wciąż u boku dziewczyny. Wiecznie czujne, obszyte siatką zmarszczek oblicze, sprawiało wrażenie jakby nieobecnego; stary wodził po okolicy nieprzytomnym wzorkiem, na niczym konkretnym nie zatrzymując się dłużej.

– Bogowie Zimy – szepnął zaraz cicho,niepodobnie drżącym głosem. – Zaprawdę, wasze wyroki…

– Nie zaklinaj, starcze. – Tijän dokończył resztkę chleba, wstając do Breona. – Wydaje się, że nasi Bogowie za‐pomnieli, by wziąć we władanie i Starą Dolinę. Ich wola niewiele tu znaczy.

Stary nie przejął się nim zbytnio, wracając do oględzin. Przyłożył dłoń do twarzy dziewczyny, po czym sięgnął do torby.

– Bluźnisz, mój panie – powiedział, wyjmując coraz to kolejne igły i fiolki. – Bluźnisz, powiadam, a nie ma wiele gorszego niż bluźnierstwo na obcej ziemi. Twoi bogowie sąz tobą, nawet jeśli gęba ci marznie, a ręce drętwieją. – Podniósł głowę i odwrócił się przez plecy. – Podejdź i sam się przekonaj. – Wskazał na leżącą obok dziew‐czynę.

Tijän skrzywił się na taki ton głosu, podszedł jednak i klęknął u jej boku.

Nie drżała, a każdy kolejny oddech nie brzmiał już tak, jakby miał być ostatnim. Choć wciąż zimna na rękach i twarzy, sprawiała wrażenie, jakby życie napowrót się w niej rozpalało.

– Więc będzie żyła?

Starzec skinął głową i Tijän już miał wstawać, gdy poczuł dłoń na ramieniu.

– Doprawdy, Tijänie, panie na Ostatniej Przystani. – Breon uśmiechnął się litościwie. – Boleśnie widać po tobie, że nie widziałeś świata poza polem walki. – Uniósł nieco futra okrywające dziewczynę, po czym odstąpił do tyłu okrok.

Głębiej miała na sobie samodziałową szatę, odartą już nieco i poprzecieraną, lecz z pewnością niegdyś coś wartą. Pozbawionawzorów, nie przykuwała spojrzenia i Tijän już otwierał usta z zapytaniem, gdy zrozumiał.

Krucha, aprzy tym ciężka.

Bogowie miłosierni.

– Breonie, nawszystkie świętości – wyjąkał słabo. – Czy ona…

– Tak, choć nie całkiem. – Stary przysiadł obok, napowrót ją okrywając.

– Nie igraj ze mną, konowale. Jest brzemienna? Nosi dziecko?

Słońce błysnęło na wschodzie, przeciskając się promieniami między konarami drzew; Zimowy Księżyc w tejże chwili przygasł nieco naniebie, przytłoczony.

Stary z niejaką lubością wpatrywał się w rozgorączkowane oblicze swego pana.

– Nosi bliźnięta, Tijänie. Żywe,jak się zdaje.

Ten popatrzył na niego nieco nieprzytomnie. Milczał, gdy Breon zajął się kolejnymi olejkami o woni równie od‐rzucającej, co poprzednie.

– Bliźnięta? – szepnął później, bardziej do siebie, niż do kogoś w szczególności. – Tu, sto mil od człowieczego osiedla?

A potem uśmiechnął się, po raz pierwszy od wielu tygodni.

Coś się zmieniło.



Aino była z nas najstarsza, najmądrzejsza i najbardziej przebiegła. Nim skończyła dwanaście lat znała wszyst‐kie Siedem Mów Północy; wydaje mi się to o tyle niezwykłe, że sam uczyłem się ich dwa razy dłużej, a Bregon, zdaje się, wciąż nie rozumie żadnej poza wspólną i łamaną styvenderszczyzną piratów ze wschodniego wybrze‐ża półwyspu.

Pamiętam, że kiedy patrzyłem na nią w młodości rozmyślałem nieraz jak to właściwie jest z osławioną sprawie‐dliwością Duchów. Aino była pięknym dzieckiem, a później piękną kobietą; damy na naszym dworze w Maemun‐dzie w zasadzie nie wychodziły z jej cienia. Co prawda trudno o to, by młoda następczyni tronu paraliżowała brzydotą, ale zawsze było w niej coś,co prawdziwie urzekało. Może ten błysk wspaniałej mądrości w oczach?

W każdym razie nigdy nie wątpiłem, że nie minie wiele czasu, nim przyćmi naszego ojca-zdobywcę, a także po‐zostałych przodów,mniej lub bardziej godnych szacunku.

Ja z naszej trójki miałem najszybciej zetrzeć się z kart historii, przepaść w niepamięć śladem innych, niepisa‐nych wielkim czynom. Prawdę powiedziawszy, nie bolało mnie to i wciąż nie boli.

Czasem chybalepiej być zapomnianym, niż swoim imieniem opisać przelanąkrew całego świata.

Eldir z Maemundu

Rozdział

I

Musiało być już bardzo późno w nocy, Eldir nie spał jednak, gdy zawiasy bramy zatrzeszczały upiornie, a koło‐wrót jęknął, przekręcany; niepodobne o tej porze, więc i nie spodziewał się, by miało wydarzyć się cokolwiek do‐brego.

Wsparty o stół ugięty nieomal pod ciężarem starych, na wpół kompletnych pergaminowych map z czasów Stare‐go Imperium, ruszył w kierunku balkonu, lawirując między zalegającymi stosami przejrzanych pobieżnie kronik; w dzień zabrakło czasu,by zająć się wszystkimi, a i po ciemku nie widział na tyle dobrze, by czytać przy świecy.

Słaba, bladoczerwona łuna zaległa na kamieniach przed nim i dalej, nad pałacowym dziedzińcem; pył zadrżał, poderwany z ziemi, gdy horda jeźdźców przemknęła przez bramę, kołacząc kopytami wierzchowców, stukając bronią, zdawałoby się, na tyle głośno, by obudzić cały zamek wraz z miastem, rozciągniętym wokół szerokim pierścieniem.

Ale Maemund spał, niewzruszony, i tylko kilka latarni w dole świadczyło, że wciąż żyje, nieopustoszały. W ich blasku Eldir dostrzegł szaro-czarny sztandar, który przewodził grupie, i zadrżał, może z zimna, a może ze stra‐chu.

– Bogowie Lata – szepnął, ściskając balustradę. – Bregonie, co też przywiało cię do domu o tej porze?

Swoim zwyczajem, milczeniem odpowiedział mu Letni Księżyc.

Pomyślał, że najbardziej kocha ją właśnie teraz, gdy cierpi. Właśnie teraz ta miłość była najcięższa.

Powiedziałby coś, ale nie wiedział, czy chciałaby usłyszeć cokolwiek. Zamiast tego stał więc tylko, tuż obok, ze wzrokiem w nią utkwionym.

– Siostro... Ty wiesz, wiesz,że go pomszczę. Choćbym miał przepłacić to życiem,zrobię to, dla ciebie.

– Nie.

Patrzył na nich jak przez mgłę. Bregon ściskał ją za rękę z grymasem zawziętości, z hełmem pod pachą i wciąż w kolczudze splamionej krwią. Wyglądał źle, tak, jakby ledwo stał na nogach; rany na policzku i szyi, zszyte co prawda, sprawiały wrażenie zakażonych.

– Duchy Krain, Aino, przysięgam, że tego, co zrobili...

– Nie opuścisz Maemundu bez mojego rozkazu. – Wyrwała mu się i przeszła wzdłuż rzędu pustych okien, za‐trzymując się w gasnącym blasku czerwieni; świtało już, a Letni Księżyc stawał się tylko słabo widocznym na tle nieba półcieniem. – Ainskeldir nie zginął po to, by utrzeć szlak naszemu synowi. Ty i twój Legion zostaniecie tutaj.

Sprawiał wrażenie urażonego, jak chłopiec. Skrzywił się, po czym jak chłopiec odmaszerował, szczękając zbro‐ją, kołacząc kolczymi buciorami. Gdy wyszedł, ona trwała wciąż w miejscu; Eldir pomyślał zaraz, że może nie zo‐stał odprawiony jedynie z uprzejmości i już zaczął cofać się w ślad za bratem, gdy odwróciła się, mierząc go nie‐pokojąco wyważonym, bezlitośnie czujnym spojrzeniem.

– Nie powinniśmy byli wychodzić im naprzeciw – powiedziała cicho. – Ainskeldir twierdził, że to jedyny sposób, ale jaod początku wiedziałam, że nie tak prowadzi się wojny z Imperium. Mogłam go zatrzymać.

Chciał coś powiedzieć, ale nie znalazł odpowiednich słów. Pokręcił tylko głową, podszedł i chwycił ją za ręce w nadgarstkach. Spojrzał w oczy, szkliste i drżące.

– Jestem z tobą – szepnął w końcu. – Zawsze, bez względu na wszystko.

Choć może nie powinien, zdumiał się, widząc samotną łzę na jej policzku. Była jego siostrą, a jednak czuł, że są sobie poniekąd obcy.

Z drugiej strony, czy ktokolwiek znał ją lepiej od niego?

– Bogowie Lata, nic już nie dzieli imperialnych od gruzów naszego królestwa – powiedziała, bardziej do siebie samej, niż do niego. – Żadnej armii, żadnych sojuszników. – Spojrzała mu w oczy, już nie tyle zrozpaczona, co przerażona. – Kim jestem, by powstrzymać całe Imperium?

Objął ją, nie mówiąc nic.

Nie było nic do powiedzenia.

– Styvendarczycy? Jesteś pewien?

– Niczego nie jestem pewien.

Coś się zmieniło w aurze przez ostatnie dni. Choć Księżyc wciąż trwał na niebie, wielki i majestatyczny, czerwo‐na poświata wokół tarczy jakby przygasła, a z południa zaciągał gorący wręcz wiatr; ubrania kleiły się do ciała –niepodobne tu, na tej wyspie, tak daleko na północy.

– Czterysta lat pokoju… Na Bogów, Eldirze, oni przysięgali wierność memu bratu i Zimowym Królom przed nim! Nie mogliby tak po prostu…

– Zapomnij o ich przysięgach, stryju. Styvendarczycy przeszli na stronę Imperium. A przynajmniej zabrakło ich, gdy wróg stanął nam naprzeciw.

Wyglądało to tak, jakby we dwóch ostali się w Maemundzie; cisza wisiała nad miastem, a jedynym poruszeniem były sylwetki gwardzistów przechadzających się na tle lśniących niebieskawo latarni. Zamilkły wiecznie głośne stajnie, zgasły światła w pełniącej rolę koszar wieży; oddziały, które Bregon zdołał uformować po powrocie w dzień posłano w pole. Pałac pozostał bezbronny – szkielet minionych lat, opuszczony, choć nie zapomniany.

Szaro-czarny sztandar załopotał u blanek strażnicy, poderwany wiatrem; połyskująca w księżycowym blasku, szyta nicią żeńska sylwetka boleśnie przypominała, że wciąż jest za kogo walczyć w tej wojnie pozbawionej szczęśliwego końca.

– Onajest silna. Silniejsza, niż ci się wydaje.

Eldir spojrzał na stryja, nawet nie tyle zdumiony,co zdezorientowany.

– Stryju? O czym ty mówisz?

Tijän pokręcił tylko głową, uśmiechając się lekko. Stary potrafił błysnąć przenikliwością, nie zapowiadało się jednak, by kiedykolwiek miał wyzbyć się tej irytująco mentorskiej aury. Może właśnie dlatego zachował się jako obraz ojca jakiego Eldir zawsze pragnął?

– Boisz się, choć nie powinieneś – powiedział w końcu. – Twoja siostra ma Stjaerndale w ryzach, tanowie klę‐czą jej u stóp, a legiony nie miały władcy, który lepiej uosabiałby wszystko to, co kochają. – Odszedł kilka kro‐ków wzdłuż balustrady, ciągnąc wzrokiem po rozległej równinie na południu; bladozłota łuna ognia sunęła dale‐ko na horyzoncie, szersza z każdą wybitą godziną. – Kiedyś, gdy kruki rozdziobią nasze prochy, a słońce Impe‐rium wzejdzie i przeminie, znajdąsię tacy, co wspomną losy Aino Mae-Core. Nawet jeśli nie my, to ona z pewno‐ścią przetrwaw pamięci pokoleń.

– Czy możesz to wiedzieć, stryju? – Eldir podszedł kilka kroków, zatrzymując się poza granicą niebieskawej po‐światy lamp. – Kim jesteś, aby czytać to, co się nie wydarzyło?

Ponownie się uśmiechnął,tym razem jednak jakby z niejakim smutkiem.

– Tylko człowiekiem, chłopcze. Tylko człowiekiem. – Chwycił Eldira za ramię, przyciągając go ku sobie; ten mało nie runął, bezradny wobec krzepy starego wilka. – Ale czasem pojawia się ktoś, o kim wiesz, że ma moc, by zmienić świat. Ktoś, kogo dłoń jest piórem zapisującym historię na kartach znanej nam rzeczywistości. Twojasiostra...

– Wiem.

Tijän pokiwał głową, lustrując bratanka wzrokiem. Coś zatańczyło w jego oczach – błysk rozbawienia, może no‐stalgii.

– Wasz ojciec – chrząknął – wasz ojciec byłby z was dumny. I z ciebie, i z niej, i z...

– Nie wiem, czy jego duma kiedykolwiek miałaby coś dla nas znaczyć. – Eldir wyswobodził się w miarę dyskret‐nie, po czym cofnął o kilka kroków. – Dziękuję, stryju. Dziękuję za dzisiaj, i dziękuję za wszystko. – Odwrócił się i ruszył naprzód, prężnym krokiem mijając kołowrót bramy i strzegącego go strażnika; staruszek pochrapywał cicho, ułożony w kącie na legowisku z koców.

– Podziękuj, gdy będę leżał na łożu przy śmierci – dobiegł go jeszcze zza pleców grzmiący głos. – W przeciw‐nym razie będziesz się powtarzał za każdym razem, gdy uratuję ci tę twoją niewieściąskórę!

Śmiech starego towarzyszył mu jeszcze na długo po tym, jak przebrzmiał, echem niosąc się po dziedzińcu. Było w nim coś, co czyniło powietrze lżejszym, a upał mniej uciążliwym.

Iw śmiechu,i w stryju.

Dzięki za przeczytanie, rozdział I nie jest ukończony.
Ostatnio zmieniony pt 06 cze 2014, 21:59 przez Nicolay, łącznie zmieniany 2 razy.

2
Człowiek już z dawnasię przekonał, jak niedaleko jest od jednego podrugie.
… już dawno się przekonał,...
...to drugie.
A tak w ogóle, to nie jest dobre zdanie, trąci banałem.
Obsypana jak wszystko wokół była tylko niewielkim wybrzu‐szeniem,
Przecinek przed „była”.
gdzie każdy kolejny krok powalić mógł wilka,
Krok mógł powalić?
lub gdzie przynajmniej leśne powietrze nie mrozi serca przy co głębszym wdechu.
To „co” nie powinno być. Trzeba przeredagować. Np. ...przy każdym głębszym wdechu.
Dopiero niepodobny okolicy krzyk
?
bardziej przestraszony niż ciekawy,i wtedy ją zobaczył.
Albo bez przecinka, albo kropka po „ciekawy” i duże „I”.
za starszymi dworkami,
„dwórkami”
Rozejrzał się, szukając śla‐dów, lecz nawet jeśli szła tędy przed godziną, śnieg zatarł wszelkie zagłębienia.
za przewodnika mając jedynie bladobłękitną łunę Zimowego Księ‐życa, jedynej rzeczy, która zdawała się stała w tej zawierusze świata.
Z pierwszego zdania wynika, zę wali gęsty śnieg. No to łuna Księżyca jest niewidoczna.
I dalej piszesz o śnieżycy:
Sam ledwie usłyszał szmer uciszonego przez śnieżycę
Nie trzeba było więcej, by zapomniał o dumie
.
A co tu ma duma do rzeczy?

Wpadł w śnieg głęboko, nieco powyżej kolan,
po czym gwizdnął na konia, niepewny, czy przebije się przez śnieżycę.
zaraz przeszedł jednak w dziki galop,
Galop, w takim śniegu???
sczestwiałego
sczerstwiałego
bladoczerwona łuna zaległa na kamieniach przed nim i dalej, nad pałacowym dziedzińcem
Przecinek niepotrzebny.
Ale Maemund spał, niewzruszony, i tylko kilka latarni w dole świadczyło, że wciąż żyje, nieopustoszały.
Pokraczne zdanie.
Pomyślał, że najbardziej kocha ją właśnie teraz, gdy cierpi. Właśnie teraz ta miłość była najcięższa.
Kogo kocha? Tajemnica? A najbardziej kocha się wtedy, kiedy miłość jest najcięższa? I coto właściwie znaczy?
ubrania kleiły się do ciała –niepodobne tu,
Do czego niepodobne?

Generalnie nie jest źle, da się czytać, choć oczywiście źle sformatowany tekst mocno przeszkadza. Pod koniec wkradło się trochę chaosu, nie bardzo wiadomo kto jest kim, jaką gra rolę. Ogólnie jest nastrój, atmosfera tajemniczego, zamglonego świata, choć akcja płynie chyba nazbyt wolno i niezbyt czytelnie, ale to w końcu początek czegoś większego. Niektóre zdania wymagają przemyślenia i pewnych korekt, a całość kompleksowego spojrzenia i dogrania poszczególnych fragmentów, bo brak ostatecznej redakcji jest odczuwalny. Można odnieść wrażenie, że piszesz bez planu, że nie bardzo wiesz co ma być dalej i przez to niektóre fragmenty stają się trochę rozmyte. Ale końcowy efekt może być zupełnie dobry.

3
Nicolay pisze: Obsypana jak wszystko wokółPRZECINEK była tylko niewielkim wybrzuszeniem, niczym niezwykłym tu, głęboko w dziczy, gdzie każdy kolejny krok powalić mógł wilka, chyłkiem zmierzającego byle dalej na południe, gdzieś, gdzie jest ciepłoBEZ PRZECINKA lub gdzie przynajmniej leśne powietrze nie mrozi serca przy co głębszym wdechu.
Ale dlaczego krok miałby powalić wilka?
Nicolay pisze:Dopiero niepodobny okolicy krzyk, krzyk bólu czy też rozpaczy, nie sposób mu było określić, zawrócił go w miejscu.
Dopiero niepodobny okolicy krzyk zawrócił go w miejscu - Nie! Na pewno nie tak to powinno wyglądać.
Nicolay pisze:Dopiero niepodobny okolicy krzyk, krzyk bólu czy też rozpaczy, nie sposób mu było określić, zawrócił go w miej‐scu. Spojrzał przez ramię, bardziej przestraszony niż ciekawy,i wtedy ją zobaczył.

Zeskoczył z konia pozostawiając go w miejscu, razem z włócznią, łukiem i wszystkim tym, co pozwoliło mu przeżyć ostatnie godziny w samotności, jeśli nie liczyć wilków, i w zimnie, jeśli nie liczyć wina.

Jak on na koniu zawrócił w miejscu? Wyobraź sobie tę scenę: facet, pewnie okutany w różne futra, wełny, materie, płaszcze, czapki, kurtki i co tam jeszcze nosili, jedzie konno. Słyszy krzyk. Zawraca w miejscu. Czyli jak? Co robi konik? Wgrywa mi się kreskówka.
Druga rzecz. Co za chochlik podszepnął Ci takie zdanie: razem z włócznią, łukiem i wszystkim tym, co pozwoliło mu przeżyć ostatnie godziny w samotności, jeśli nie liczyć wilków, i w zimnie, jeśli nie liczyć wina.? To jakaś hybryda, wytwór tyleż szalony, co oryginalny i nie do przyjęcia. Ech! Twoja składnia powala na kolana.
Nicolay pisze:Wpadł w śnieg głęboko, nieco powyżej kolan, i ruszył naprzeciw, drżąc na samą myśl, że dziki taniec Bogów Zimy ma się dopiero ku rozpoczęciu.
Mieć to się coś może ku końcowi, nie ku początkowi.
Nicolay pisze:Życie na Stjaernda‐le zdążyło zapoznać ludzi ze śmiercią czającą się za co drugim drzewem, a i Tijän nie był młodzikiem, by pchać się z gorącą głowątam,gdzie to niewskazane.
A może by tak uporządkować tekst przed wysłaniem w świat?
Nicolay pisze:Strach wypalił się w jego sercu, gdy tylko klęknął przy drżącym złowieszczo ciele. Odgarnął śnieg z futra, a potem z twarzy i westchnął cicho, nagle rozpalony z emocji.
To on się wcześniej bał? Dlaczego ciało drżało złowieszczo? rozpalony z emocji to skrót myślowy. Brzydki skrót.
Nicolay pisze:Patrząc na nią, zdawało się, że serce na moment zamarło mu w piersi.
Patrzył na nią i zdało się, że serce na moment zamarło mu w piersi.

Przepraszam, ale to chyba nie jest dobra godzina na bieg z przeszkodami między zaspami. Może wrócę, ale nie obiecuję. Trudno się to czyta.
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”