"Temperatura ducha"

1
I. W listopadzie nic się nie zaczyna

WWWByły to czasy, kiedy większość dzieci w niedzielne przedpołudnia chodziła ze swoimi mamami do kawiarni. Kobiety wtedy rozmawiały jedząc czosnkowe tosty, a potomstwo pijąc czekoladę słuchało, jak zatrudniony za liche pieniądze aktor czyta bajki, które za chwilę im sprzeda po promocyjnej cenie. Były to więc lata, kiedy wszyscy dbali o rozwój duchowy, intelektualny i rodzinny, a także o zapełnienie pustego czasu.
WWWZdecydowana reszta, do której należała Celina Albe, była samotna. Unikając kawiarni czy kościoła, nawet kina, teatru i co gorsza cmentarza, siadywała w starym fotelu rozczesując wątłe blond loki i płakała kołysząc się w rytmie radiowej piosenki. W te wolne od pracy poranki towarzyszyła jej tylko Ewa, która jednak nie umiała jeszcze pocieszać ani płakać, ani nawet żyć, ponieważ na razie była tylko fantazją przyszłości. Tak, pani Albe chciała zostać mamą. Nie była już młódką, więc dziecko marzeń powinno się począć czym prędzej, ale na samo wspomnienie o spółkowaniu, Celina raz po raz się wzdrygała i nieśmiało machała dłonią przed nosem. Z czasem nawet odważniej, a na koniec doszło do tego, że jednocześnie pragnęła przyszłego pocieszyciela, a zarazem nienawidziła i bolącej ręki, i męża. Myślała o upragnionym maleństwie i jego paskudnym poczęciu. Była naprawdę samotna.
WWWWiele duszyczek, widząc takie warunki od razu się wycofywało i pozostawiało nieszczęśliwą kobietę bez potomka. Jedna, jedyna Ewa właśnie wtedy postanowiła się zaprzeć. Poczuła misję i urodziła się.
WWWPotem oczywiście nieraz tego żałowała, więc skąpiła i sobie i matce należytej uwagi, nie wspominając już o czułości. Żyła zamknięta w dziecięcym świecie, a Celina z poczuciem klęski nikomu nie ujawniała załamania, tylko coraz bardziej brnęła w otchłań fascynującej pracy. Poświęcała się dla rozgłośni. Jednak po kilku latach wszyscy już wiedzieli, że z tym dzieckiem jest „coś nie tak”, a Andrzej (znudzony koleżankami z pracy) zaczął nalegać na jeszcze jedno. Urodził się Tomek, rumiany chłopiec. Od pierwszych dni był roześmiany, szybko rósł i wbijał w dumę swoich wreszcie szczęśliwych rodziców. To dzięki niemu siostrzane „coś nie tak” zamieniło się w „nie tak dobrze”. „Nie tak dobrze spała”, „nie tak dobrze jadła”. Wszystko było „nie tak”, ale dzięki temu na Ewę ostatecznie i uczciwie machnięto ręką i pozwolono jej być dzieckiem, nie marzeniem. Jednak towarzyszące niemal od samego początku „Nie tak dobrze” kładło się cieniem i ugniatało jej los przez całe życie.

*

WWWW listopadzie nic się nie zaczyna i nic nie kończy. We wrześniu to, co innego - dzieci idą do szkoły, potem w październiku studenci, a w grudniu wszyscy już czekają na gwiazdkę, bez względu na „wierzę” „nie wierzę” i jest jakoś raźniej. Ale w listopadzie nic. Wszystko po staremu po prostu jest - tak jak było i jak będzie – zawsze w listopadzie w Polsce - dwa święta i jedna wypłata.
- Nawet się nie urodziłam w listopadzie – pomyślała Ewa i poczuła dreszcze. Prawie natychmiast zatopiła się w żalu, a po chwili, idąc wzdłuż wąziutkiego peronu pomyślała, że z każdym krokiem przybywa jej lat, że coraz bardziej opadają ramiona i zanika uśmiech. Zupełnie, jakby na tym szarym zimnie pod stalowym niebem temperatura jej ducha zwolna zastygała. I resztkami sił trzymając w jednej ręce mizerny parasol, a w drugiej siatkę z dyktandami, nie wiedziała czy bardziej nienawidzi listopada, czy swojej pracy, w której się starzeje i wypala. Bez wątpienia zwolna dopadała ją jesienna depresja. Ale prawdziwe przygnębienie runęło na nią dopiero wtedy, gdy z hukiem opadł szlaban, a z drugiego peronu wracający z roboty czyjś pijany tatuś silił się na całe gardło: „Do widzenia, pani profesor, proszę tyle nie palić!” - Za jakie grzechy – westchnęła wchodząc pod dziurawą wiatę i gasząc spalonego do połowy papierosa, otarła nos. A przecież kiedyś było inaczej.
- W zasadzie nie odstawałam od reszty - w jej głowie rozbłysło wspomnienie o tym, kiedy sama jeszcze była uczennicą. Wprawdzie bardziej osobliwą niż przeciętną, ale zważywszy na rówieśników i miejsce, w którym się wychowywała – dziwactwo nie było aż tak wielkie. Kolidowała z matką, to prawda, nic nowego, ale do dzieci pasowała!
WWWOkazało się to już w siódmym roku życia, kiedy wesoła gromadka z jej bloku zaczęła chodzić do szkoły. Pierwszaki, jak na smyczy, gromadnie zaprowadzane i odbierane ze szkoły zawsze przez czyjąś mamę, już po miesiącu wynajdywały drobne sposoby na poluzowanie reżimu. W domach mozolnie rysowały szlaczki, ale na lekcjach coraz częściej się wierciły, na przerwach opowiadały straszne filmy, które widziały, gdy rodzice byli na imieninach cioci, a po lekcjach… Tak! To było coś!
WWWW drugiej klasie dość często zdarzało się, że osiedlowej grupki nie odbierał żaden dyżurny rodzic. Ferajna była już zgrana i wiedziała czego chce – po ostatnim dzwonku natychmiast skręcała na znajdujący się obok podstawówki teren szpitala i przemykała na jego tyły. Tam, w poniemieckim bunkrze zaadaptowanym na potrzeby domu pogrzebowego, młodzi poszukiwacze przygód założyli nieoficjalny klub. Przychodzili do niego prawie codziennie, a w każdym razie zawsze, gdy nie było rodzicielskiej smyczy. Cisi i niemi stawali pośród żałobników i z dziecięcą zachłannością uważnie przyglądali się umarlakowi, mimo, że leżał zawsze tak samo, nigdy nie przemówił ani nawet nie drgnął. Malcy jednak nie poddawali się. Byli wytrwali i z roku na rok widzieli coraz więcej. Mało tego - ich naładowane coraz większą wyobraźnią głowy zaczęły w końcu wystawać ponad katafalk. No, wtedy zmarli zaczęli być już prawie ludzcy, z wyraźnie zaplecionymi palcami dłoni i kredową twarzą. Tylko ich malowane usta wciąż niezmiennie i uparcie nie drżały.
WWWNiestety Ewa nie rosła tak szybko, jak rówieśnicy. Nawet nie zrzucała kilogramów, toteż kiedy po wakacjach weszła nowa moda „na posłańca”, musiała oddzielić się od grupy. Stało się to po tym, jak pierwszy raz powierzono jej Misję Dnia i w czasie długiej przerwy wysłano do kostnicy, żeby zobaczyła, kto dzisiaj leży i jak jest ubrany. Oczywiście wywiązała się z zadania, ale po powrocie okazało się, że matematyka już trwa, ona sama jest spocona i zmęczona biegiem, a na dodatek nie zdążyła powtórzyć zadania domowego. Więc klapa na całego! To właśnie wtedy, gdy spóźniwszy się została karnie wywołana do tablicy i z trudem łapała pod nią oddech, kiedy nie mogła przypomnieć sobie tabliczki mnożenia, a nauczycielka piekliła się coraz bardziej, właśnie wtedy z całą okrutnością dotarła do niej jaskrawa prawda – „Co za paranoja!” – pomyślała. Pała z matmy, jak ostatni gwóźdź do trumny, postawiła kropkę nad „i”. Nastąpił koniec szczęśliwego pobytu w szkole. Od tamtej pory nie zachodziła do klubu. Bawiła się inaczej. I częściej rozmawiała z matką.
- Dziadek Kasi jest poważnie chory, mamo – zagadywała szukając kontaktu.
WWWCelina Albe szybko dostrzegła zmianę i dzięki temu po raz pierwszy odnalazła w Ewie swoją małą, upragnioną córeczkę. Nadal wprawdzie nie była tak pocieszna, jak Tomek, ale z czasem matka zauważyła, że i to dziecko jest naprawdę przydatne. Okazała się na przykład niewyczerpanym źródłem informacji o skrywanych nieszczęściach miasta, czyli przynosiła do domu to, czego Celina najbardziej potrzebowała do pełni szczęścia.
- Ma raka. Niedużo czasu mu zostało – dodała dziewczynka dobrze udając smutek.
WWWMatka, wprawdzie sama należała do osób niezwykle uporządkowanych i na wszystko gotowych, doskonale rozumiała zaskoczenie ludzi, którzy nagle stawali w obliczu śmierci kogoś bliskiego. Wtedy zawsze była gotowa i skora do pomocy. Dzięki temu, wkrótce po przemianie córki, razem zaczęły chodzić na wszystkie niespodziewane pogrzeby, choć te przewidywane też im się podobały. Ewa nadal zbierała od koleżanek strzępki wieści z kostnicy, ale z mamą było jej jakoś raźniej. Niebawem ulubionym świętem dziewczynki stał się pierwszy listopada, co Celina z nieukrywaną radością wykorzystywała aż do czasu matury. Każdego roku wieczorem zasiadały przed kuchennym oknem, gasiły światło i z wysokości czwartego piętra obserwowały łunę znad pobliskiego cmentarza. Tuliły się i nic nie mówiły, były spokojne i bliskie, jakby zjednoczone, choć każda z czymś innym. A potem przyszły te straszne czasy, kiedy trzeba było wybrać studia i wyjechać do akademika.
- Jak ty sobie poradzisz, dziecko? – Celina załamywała ręce przy niedzielnym obiedzie.
WWWEwa nie dostała się na medycynę, za to znalazła się w czołówce innej listy i zaczęła studiować polonistykę. A potem ją skończyła. W ciągu tych pięciu lat definitywnie została pozbawiona kostnicowo-cmentarnego towarzystwa, co w głównej mierze przyczyniło się do jej rozkwitu. Młoda kobieta nabrała zgrabnych kształtów i energii, a wyrzuty matki, iż nie przyjeżdża na Święto Zmarłych, nie myje grobów, nie zapala zniczy – wszystko to puszczała mimo uszu. Jakby zupełnie zapomniała o istnieniu nieboszczyków. Za to całkowicie oddała się literaturze i życie po życiu definitywnie zamieniła na doczesne. Wszystko ją ciekawiło i cieszyło, wszystkiego chciała dotknąć i spróbować. Tańczyła, piła, paliła i uwodziła. Kochała chłopców. I nie tylko. Lgnęła do ich świeżych myśli i ciał. Kochała się, kochała seks i życie. Przynajmniej tak myślała.
WWWDopiero w pracy znów odzyskała nad sobą kontrolę i z entuzjastycznych uniesień poetyckich (które jednak były przeważające w tych szalonych latach) powróciła do logiki oraz uporządkowanego „tu i teraz”. Ciasny gorset bardzo rozsądnej teraźniejszości, który sobie raz to narzucała, raz to broniła przed nim - zaowocował w końcu prawie że obłędem i objawił się w nietuzinkowych przedsięwzięciach, a ponieważ miała szczęście do ludzi, którzy to doceniali – bardzo szybko zaczęła piąć się po szczeblach kariery. Była oddaną nauczycielką.
WWWRozprawa napisana egzaminacyjna na nauczyciela dyplomowanego była po prostu świetna, choć jednocześnie, jak zwykle, bardzo dyskusyjna. Monografia szybko jednak zdobyła rozgłos, dzięki czemu Ewa znów skorzystała i dostała pracę w elitarnym gimnazjum w mieście. Na rozmowie kwalifikacyjnej temat pojawił się tylko raz.
- Koincydencja ucznia zaniedbanego środowiskowo z odchyleniami energetycznymi (uczeń świeci pod tablicą) – to pani podejście do dorastania, jak mniemam – powiedział bardzo delikatny i kulturalny przyszły pan dyrektor.
- Tak, ale z uwzględnieniem nie tylko wzrostu, biorę pod uwagę również konsekwencje i prawdopodobny rozwój wypadków w procesie pokwitania, panie dyrektorze. Hormonalna szmatławość otoczenia nastolatka jako jonizator naświetlający niedobory młodości jasno sygnalizowane są w sferze językowej.
WWWDostała tę pracę, ale był to już czas, kiedy o szkole zaczynała myśleć z coraz mniejszym entuzjazmem. Na domiar, pierwszego dnia dyrektor elitarnej wymarzonej szkoły wezwał ją do gabinetu „celem bliższego zapoznania się koleżanki z naszymi elementarnymi zwyczajami”, co polegało na mało uroczystym wręczeniu jej świeżo wydrukowanego świstka pt.: Negatywne wzorce zachowania, czyli dlaczego i czego nauczycielom nie wolno.
WWWNowa szkoła była prawie normalna, toteż zasłużona dla oświaty i dyplomowana - mimo młodego wieku – wytrzymała w niej nieco ponad semestr. Owe „nieco” oznaczało oczywiście pięć miesięcy zwolnienia lekarskiego i wakacje. I jak się okazało - właśnie tego potrzebowała, ponieważ dzięki lewemu, bardzo długiemu i drogiemu urlopowi zrozumiała, że nie chce siedzieć w domu i gotować obiadów dla swojego wymarzonego mężczyzny. Chciała do ludzi!


*
WWWW miasteczku, do którego już od lat dojeżdżała przeludnionym pociągiem były tylko cztery sklepy, jedna szkoła, cmentarz i zakład pogrzebowy. Ten ostatni – istniał rzecz jasna dzięki szpitalowi, który miejscowi, chcąc dodać splendoru, od zawsze nazywali Kliniką. W istocie była to mierna lecznica. Trzeba jednak bez względu na wszystkie przyczyny i skutki oddać, że Klinika - rozświetlona dziś neonami - postawiona została nieopodal torów kolejowych w czasach, kiedy o neonach krążyły plotki, iż rozświetlają San Francisco i nikt jeszcze o nich nie marzył. Od tamtego błędu sporo się jednak zmieniło, podobnie jak w całym kraju, bowiem na dotychczasowym cudzym pechu, jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać nowe możliwości. Dziś tak naprawdę nikt z przejezdnych nawet nie podejrzewa, że sto metrów od szpitalnego ogrodzenia było niegdyś ulubione miejsce samobójców. Idąc z duchem czasów, dawne miasteczkowe przekleństwo tubylcy przekuli na sukces i aktualnie, rok w rok, szpital zajmuje czołowe miejsca w krajowych rankingach placówek reanimacyjnych. Istna zielona wyspa na tle pustynnego krajobrazu! Z mieściny na dobre zniknęli samobójcy. Stało się to za sprawą wiaty, pod którą dziś non-stop koczują podróżni, a która przed laty zbudowana została właśnie w tym jednym, jedynym zachęcającym desperatów miejscu. Tylko tam z godnością i po ludzku mogli się jeszcze zastanowić i rozmyślić lub od razu rzucić na tory. Tak więc lokalne władze i pasażerowie ostatecznie wyparli podążających na drugą stronę życia, nie dając im nic w zamian Ale mało tego! Nie dość, że podróżni odebrali miejscowym ich tradycyjny ciemny punkt, to jeszcze teraz sami tak nieudacznie gramolą się do nadjeżdżających pociągów, że o ile w ferworze peronowych przepychanek uda im się jeszcze postawić rozdygotaną stopę na wagonowym schodku, o tyle gorzej już wygląda sprawa zamykania drzwi. Wtedy zawsze kogoś wypchną. I tu zaczyna się problem, nieszczęśnik bowiem nigdy nie ginie na miejscu. Ba, on nawet w szpitalu nie umiera, bo odkąd klinika stała się sławna, jeden z lekarzy zawsze pełni dyżur sto metrów poza nią – na stacyjce, u boku pani Heli. Dróżniczka w takich razach natychmiast zatrzymuje pociąg, dyżurujący obok niej lekarz reanimuje, pasażerowie, jak uczniaki, biją rekordy na setkę, aby przywołać pogotowie. No i w efekcie wiata nie spełnia swojej roli, pacjent żyje, a statystyka Kliniki rośnie. Neon jest coraz większy.
WWWW miasteczku, do którego od lat dojeżdżała przeludnionym pociągiem wszystko było obok siebie. Szpital przy torach, stacyjka o krok od szkoły, szkoła za cmentarzem koło kliniki. I gdyby nie „to coś”, co Ewa znała z dzieciństwa, a co znajdowało się przy jej pracy, można by było zwariować, a w każdym razie zwiać i nie pojawić się tam ani razu więcej i być na zwolnieniu dłużej niż pięć miesięcy. Albo od razu na uboczu umrzeć z nudów. „To coś” sprawiało jednak, że rozumiała swoich uczniów bardziej, niż inni nauczyciele. Z racji urzędu oczywiście nie pochwalała, nie uznawała, nawet nie widziała, ale w głębi duszy zazdrościła młodzieńczej ciekawości i otwartości na ostateczność. Nie raz kątem oka przyłapywała skradające się po lekcjach sylwetki – delikatne czy wystraszone, nie wiadomo, ale uparcie idące za trzeci róg budynku, by przejść przez dziurę w płocie i na skróty wejść na teren szpitala. Potem już łatwiej, bo każdy, kto się tam znalazł był taki sam. Miał szerokie oczy, nic nie mówił i był najbardziej cichy z cichych na tym świecie. Jeszcze tylko trzeba było w krzakach zostawić tornistry, żeby za bardzo się nie odróżniać, a potem droga wolna. Hulaj dusza!
WWWNigdy za nimi nie poszła, ale już w pierwszym dniu pracy wystarczył jeden rzut oka, by dokładnie przypomniała sobie wszystkie te emocje. Postanowiła uczyć tu do końca życia. Nie poszła, bo pewnie i tak nie zmieściłaby się w dziurze w płocie – trzydzieści lat temu na pewno robiono większe, bo pewnie i tak nic by jej tam nie zaskoczyło, bo takie rzeczy przecież się nie zmieniają. Ale nie chodząc tak za nimi – zawsze w przerwie między ostatnią lekcją, a pierwszym powrotnym pociągiem zastanawiała się: czy buty są blisko, czy daleko od siebie; czy na rękach ma zapleciony łańcuszek z krzyżykiem, czy może z medalikiem; komu dzisiaj zadrży oko, jak się nazywał. Pytania zawsze były bardzo podobne, więc trwale podnosiły jej poziom dopaminy, dzięki czemu szczęśliwie wsiadała do pociągu i cieszyła się zimnym i brudnym przedziałem. Pozostawiając za sobą kostnicę, w spokoju powracała do nieco bardziej ziemskiego, rodzinnego życia.

*

WWWW listopadzie nic się nie zaczyna i nic nie kończy. Normalne życie. Ani jesień, ani zima, bez liści i śniegu ciągle trwające zabłocone nic z tego. Ani jeszcze, ani już.
- Za jakie grzechy - powtórzyła. Tego dnia Ewa była już naprawdę zmęczona, ale kiedy wieczorem wracała z pracy i wydawało jej się, że to już drugi listopad w tym roku, postanowiła nie poddać się. - Za jakie - tupnęła nogą i pod wiatą zapaliła jeszcze jednego papierosa. Zaraz potem zadzwoniła do Kuby i kazała mu wyjąć z zamrażalnika kaczkę, a potem krótko oznajmiła Oldze, że dziś wieczorem robi swoje urodziny i że ma koniecznie przyjść, na dwudziestą.
- U jakiej rodziny?! – Krzyczała do słuchawki przyjaciółka. – Kup sobie w końcu nowy telefon, bo nic nie słychać! Wpadnę wieczorem, pa!
WWWWiele razy wściekła tłumaczyła Oldze, że to nie sprawa telefonu, ale zasięgu w tym cholernym miasteczku. Dziś jednak nie zezłościła się. Przeciwnie. Z jeszcze większą czułością i tkliwością pomyślała, że niedługo dojedzie do domu, a tam będzie świętować i cały wieczór spędzi z najważniejszymi dla niej osobami. W takim nastroju bez problemu wsiadła do pociągu. Krople na szybie obtańcowały stare zacieki, a bilety sprawdził konduktor we fraku. I choć miała przed sobą jeszcze niemal godzinę drogi w brudnym przedziale – już poczuła rozkoszne ciepło wina i zapach zapiekanych owoców.
WWWJak się potem okazało, tego wieczora pierwszy raz zaczął padać śnieg. Przyciskając nos do szyby patrzyła, jak za oknem puszysta biel zwolna zakrywała szarość i zostawiała ślady spieszących się do swoich mieszkań ludzi. A w każdym domu na pewno kaczka w pomarańczach! Odległe chatki przedostatniej na trasie osady powiększały się coraz bardziej i smugami rozświetlonych okien sprawiały, że po raz pierwszy listopadowy wieczór stał się biały, ciepły i puchaty.
WWWA wiatr za szybą przenosił niewidzialne drobiny tak delikatnie, iż nie wiadomo, kiedy powstała z nich duża, kusząca i rozleniwiona miękka wydma. Jeszcze nigdy nie widziała takiej góry białego piachu – tak jak nigdy nie widziała wieloryba, ale czuła, że go lubi, więc wysiadła z pociągu prowadzona ciepłem i światłem wydmy. Z każdym krokiem czuła na plecach coraz mocniejsze słońce. Przed nią posuwał się cień. Był smukły i wysoki, jakby męski, a jednocześnie bardzo subtelny i płynnie poruszający się po grzbiecie pustyni. Była oczarowana. Jak dziecko otwierała szeroko usta i oczy. Rozwarła też ramiona i poczuła na piersiach mocny ciepły wiatr. Z każdą minutą napierał na nią coraz śmielej i jakby zapraszał „Chodź bliżej, chodź”, aż w końcu Ewa zebrała się na odwagę i postanowiła wejść na najwyższą górę. Czuła, jak stopniowo rozprężają się jej mięśnie na plecach i udach, czuła całe ciało, z każdym krokiem coraz bardziej rozluźnione i świeże. Szła lekko, ale i majestatycznie, niespiesznie zbliżając się do wierzchołka. Cały czas bezpiecznie prowadził ją równie dostojny cień. Naraz zniknął. Ale ona nie przestraszyła się, bo stała już na szczycie. Przedtem często zdarzało jej się to w snach, a w tej chwili naprawdę, jak królowa wszystkich pustynnych roślin i pochowanych pod ziemią zwierząt i rzek, z wierzchołka ogarniała swoje królestwo. Potężna władczyni niewidzialnego życia. Zamknęła oczy, aby jeszcze bardziej poczuć moc ziemi. Uchwycić jej zapach niesiony w ziarenkach złotego piasku i drżenie pod stopami, ciepło i spokój. Nikt nie wie, jak długo trwała tak zjednoczona z bezruchem, ile gwiazd się wtedy narodziło, a ile umarło, ale w końcu powoli, delikatnie otworzyła oczy, kiedy kolejka wjeżdżała na Dworzec Główny.

WWWByła więźniem kłamstwa. Tkwiła w nim, choć dobrze wiedziała, że tylko jeden sposób myślenia – a tego przecież uczy szkoła - jest niemożliwy, że to oszukańcze i obłudne. Sama dawno już pokojarzyła, że jeśli sztubak nie uwierzy w kolosalność Mickiewicza – będzie mu nacierała uszu tak długo, aż wyzna odpowiedni kaliber wieszcza, albo po prostu zacznie świecić pod tablicą. Nauczyciela przecież nie obchodzi czy młody wierzy, czy tylko kłamie dla świętego spokoju, bo kłamstwo i prawda to synonimy, do których nikt się w szkole nie przyznaje, ani nie przyczepia. A przecież wszyscy tam kłamią – uczniowie, kiedy ściągają na sprawdzianach i wykuwają na blachę przekonania potrzebne do odpowiedzi; nauczyciele – twierdzący, że są mądrzy i warto się od nich uczyć, chociaż po godzinach cierpią opłakując swój pusty los, zmęczenie i zarobki. Rodzice uczniów doskonale widzą te wszystkie oszustwa, ale udają, że są poza tym. A nawet ponad. Udają, by sami nie musieli kłamać w dokładnie taki sam sposób. Dzieci i nauczyciele kłamią za nich, więc oni bezpiecznie stawiają się w roli sędziego, który ocenia, oskarża i wymierza kary ujawniające się w pretensjach i roszczeniach. Wymagają i żądają, to prawda, ale nie kłamią! Niczego nie widzą!
WWWZ kłamstwem zawsze w końcu się przegrywa, dlatego wszyscy na krótkich nóżkach podskakują sobie do oczu, ranią się i wygarniają najgłębiej zakorzenione lęki. Kłamią, jak z nut – twórcy symfonii i arii, wygrywają solówki, które przejmują, wzruszają i zdają się być tak prawdziwe, że trafiają prosto do serca, albo tylko w żywe oczy, jak tendencyjne, skuteczne libretto.
- Dobrze, przepytam go jeszcze. Niech na jutro powtórzy historię Jacka Soplicy – odpowiada zwykle Ewa, kiedy słyszy o alkoholizmie męża, albo kiedy musi coś zrobić, by biedna wypraszająca matka zanosiła się tymi pięknym łzami już u następnego belfra, nie u niej. Wtedy kłamie, że nie pamięta, jak wczoraj ten potrzebujący wsparcia syn rzucił jej trzy „kurwy” na peronie, albo, że nie widzi, jak kobieta łże, bo kiedy wróci do domu, to sama też wypije i będzie równie wulgarna, choć w gruncie rzeczy nie jest jednoznaczne, czy zacznie wyzywać syna, samą siebie, czy nauczycielkę. Ewa kłamie więc, że jest współczująca, matka, że tego współczucia potrzebuje, a syn, że się nie boi, iż pewnego dnia obie przestaną łgać. No, wtedy rzeczywiście musiałby się wziąć do roboty i zacząć czytać tego Mickiewicza. Ale dopóki wszyscy kłamią – nic nie trzeba robić, jakoś się to wszystko załatwi, kurwa.
WWWNikt nie pamięta, od czego się zaczęło i skąd to błędne koło, i nikt nie chce go przerwać. Tylko Ewa krążąca nad gniazdem z roku na rok czuła coraz mniejszą nośność skrzydeł i coraz większy sens odpowiedzi uczniów, zawsze, kiedy przy tablicy przewracali oczami, jakby widzieli własną aureolę.

WWWOdkąd zaczęła pracować w tej szkole, stała się kobietą umiarkowaną, cichą i spokojną. Uczniowie świecili tu jakby mniej, choć na początku podejrzewała, że to tylko kwestia znacznie silniejszych jarzeniówek pod niskim sufitem polonistycznej pracowni. Jednak z czasem zauważyła, że środowisko rodzinne nastolatków jest mniej zaniedbane i wszyscy preferują biały kolor. Białe spodnie chłopców i spódniczki nauczycielek, białe włosy młodych matek i wąsy ich narzeczonych, białe kitle rodziców – wszystko jak ze szpitalnej pralni – białe, czyste, sterylne. Atmosfera świątecznej bieli stała się zabobonem, który z roku na rok w coraz bardziej magiczny sposób wpływał na Ewę tak, że z czasem naprawdę stała się kobietą umiarkowaną, cichą i spokojną. Prawie białą.
WWWJednak po latach, kiedy półżywa wysiadała z pociągu i tramwaju, i wracała do domu, by sprawdzić kolejne kartkówki oraz przemyśleć zaistniały w klasie konflikt - coraz głośniej i śmielej zaczęła narzekać na wyczerpanie, a w oczach raz po raz pojawiało się znużenie, jak po bezsennej nocy, choć tego na szczęście nadal nie znała. Daty w jej kalendarzu fruwały wprawdzie lekko i szybko przewracając kolejne miesiące, ale podskórnie czuła, że powinna zwolnić tempo, bo ani ona, ani Kuba nie zauważą, kiedy się zestarzeją, na dobre pobieleją i zapomną żyć. Bo praca radości jej już nie dawała.
WWWMimo perfekcyjnie wyćwiczonego i magicznie zabielonego stoickiego spokoju zdarzały jej się napady ostrej wewnętrznej złości, kiedy to na przykład w nowym towarzystwie przychodził moment, w którym należało przedstawić się i powiedzieć parę słów o pracy. Słowo „nauczycielka” nie mogło już jej przejść przez gardło i dlatego zawsze wtedy z zakłopotaniem patrzyła ni to w podłogę, ni w lekko zabłocone buty, a potem, splótłszy pod brzuchem niewinnie ręce, cedziła coś o liryce i odbiorze dzieła literackiego, jako dość osobliwej i nawet skutecznej formie terapii grupowej. W rzeczywistości poezja i grupa młodocianych we wspólnym zestawieniu były dla niej tak sprzeczne, jak życie i śmierć doświadczane jednocześnie.
- Wolałabym już umrzeć z miłości, niż z nudy i wściekłości – zwierzała się jedynej przyjaciółce, która w każdy piątek przychodziła do nich, aby cały biurowy ładunek tygodnia zrzucić z chudych pleców i małe nóżki wyprostować na sofie – Mówię ci, długo już tam nie wytrzymam.
- W miasteczku?
- W szkole!

WWWAni Kuba, ani Olga nie komentowali tego, dobrze wiedząc, jakie męki przechodzi i będąc świadomymi, że każde wyjście do pracy jest dla niej katuszą i wyprawą do kolonii karnej, a zarazem pełną pietyzmu matczyną misją czuwania nad głodnymi pisklętami. Jak orlica krążyła przecież od lat nad gniazdem strzegąc i podając młodym pokarm, jednocześnie chcąc się od nich uwolnić i polecieć - aż pod gwiazdy. Samotnie. Nieskrępowanie. Ale zawsze wracała, bo była zniewolona przez opiekuńcze instynkty i nauczona sztuki służenia oraz poświęcania się. Tak jak kiedyś była zakładnikiem zapałek potrzebnych na cmentarzu, tak teraz więźniem szkoły. I tak zwanego dobrego wychowania - wziętego z rodzinnego domu, który też od lat omijała szerokim łukiem.
- Dzisiaj mi powiedzieli, że szkoła to więzienie – oznajmiła apatycznie podnosząc kieliszek do połowy napełniony winem i nie wiedzieć czemu - wpatrywała się w niego, jak w talizman. Tak długo, aż rubinowy kolor odbitej w nim świecy zaiskrzył i: – Ich zdrowie!- wykrzyknęła - jakby właśnie na to czekała. Na To, czyli nie wiadomo, na Co. Może właśnie na iskrę w oczach. Może na uczniów, o których znów trzeba zadbać. Na olśnienie i swoje, i ich.
- Sama nie wiesz, czego chcesz – pieklił się jedyny mężczyzna, który potrafił ją kochać.
- To Co.
- No – kwitowała Olga, której w udziale zawsze przypadał zaszczytny akt domykania koła.
- Nie wiesz – powtórzył.
- No to co – wzruszyła ramionami, by ukryć kłamstwo.
WWWJego łagodne spojrzenie spod grubych szkieł dalekowidza zawsze otulało ciepłem i spokojem - nawet, jeśli w zamyśle miało być pełne wyrzutu czy sprzeciwu. Kiedyś spadł jej z nieba. Nie miał wprawdzie skrzydeł ani aureoli, ale na pewno był aniołem. Wiedziała to, gdy pierwszy raz go zobaczyła. Rosły, niegdyś wysportowany mężczyzna, teraz przy kości i z srebrzącym zarostem, miał w sobie dobrotliwość i wyciszenie prawdziwego księdza z powołania, chociaż na co dzień był szanowanym doktorem medycyny sądowej. I nikt by nie pomyślał, że tak naprawdę najbardziej lubi zaszywać się w świecie komputerów i w każdej chwili marzy właśnie o nich. Nie prawił kazań i nie nawracał, nie dokonywał też na żywca żadnej sekcji, ale z najgłębszej czystości serca pragnął zgłębić istotę archiwum RAR i obwieścić światu sekret: ile waży spakowany Megabajt. Kuba był komputerowym teologiem i wierząc w przenikanie się równoległych światów ocierał się o tajemnicę istnienia śmierci za życia i życia po śmierci, choć w tym kontekście o prosektorium nigdy nie wspominał. Często więc chował się samotnie w małym pokoiku, z konieczności jedynie schodząc z poddasza po kanapkę bądź kawę i po małym całusie lub krótkim żarcie wracał, by dalej analizować niezbędne do zrozumienia współczesnego chaosu dane wirtualnej przestrzeni.
- Skoro istniejemy w naszej rzeczywistości i potrafimy się w niej jednocześnie posługiwać wirtualną – dowodził - to tak samo ona posługuje się nami. Dowodem są uzależnieni od Internetu, ale dalej idąc tym tropem – kontynuował – skoro przenikanie się rzeczywistości naszej i wirtualnej jest możliwe, to dlaczego wykluczać przenikanie się innych?
- Nie przesadzaj – odparła znudzona Ewa – skoro ja się posługuję garnkiem, to znaczy, że on mną też?
- No właśnie o to chodzi. Garnek się tobą nie posługuje, bo jest narzędziem z twojej rzeczywistości. Z twojej, rozumiesz? Ogarniasz go zmysłami – wiesz czy jest ciepły, czy nie, jaki ma kolor i ile waży. A czy takie archiwum RARa możesz nazwać garnkiem ze swojej kuchni? Nie, bo nic o nim nie wiesz, a mimo to pakujesz do niego przepis na zupę i wysyłasz matce. I w ten sposób łączysz ze sobą dwie rzeczywistości. Chcesz czy nie, uczestniczysz w tym ich przenikaniu się.
- Faktycznie ty i Celina to dwa światy – westchnęła Olga – Coś w tej łączności musi być.
- Albo w zupie – palnęła Ewa odstawiając kieliszek, a potem uważnie spojrzała na zamyślonego Kubę - No ale czemu chcesz wiedzieć ile waży RAR? – zapytała.
- Bo jeśli to określę, to poznam go tak, jak ty swój garnek – ożywił się - Wtedy wirtualna rzeczywistość nie będzie już tylko przenikać do nas, ale stanie się częścią naszej. Prawdziwym elementem, segmentem i integralnym członem. Nasza rzeczywistość rozszerzy się, rozciągnie i wydłuży, a wtedy wszyscy ludzie znajdą dla siebie czas i miłość, i tak dalej, wiecie. Wszystkiego będzie więcej.
- Wojen być może też.
- Pewnie, to tylko od nas zależy, jak wykorzystamy rozszerzanie umysłu.
- No nie wiem. Einsteinowi chyba nie zależało na bombie – dość mocno zareagowała Olga.
WWWPonieważ Oldze rzadko zdarzało się uczestniczyć w takich rozmowach – z początku nie wiedziała komu kibicować, ale z czasem doszła do wniosku, że nie musi wchodzić w rolę żadnego stronnika – wystarczy, że będzie trzymać swoją.
- Kuba, ja ciebie w pełni rozumiem! – dodała po chwili - Zgadzam się na przenikanie różnych rzeczywistości – wręcz wykrzyknęła - tylko jestem przekonana, że jak kosmici do nas w końcu oficjalnie dotrą, to nie będą się materializować i nas rozszerzać. To my przejdziemy na ich system duchowego bytu!
- Ojojoj. Wielkie mi co. To jest rzeczywistość, proszę szanownych nawiedzonych, resztki wczorajszej zupy! – powiedziała Ewa stawiając wazę na stole – i Pan RAR i Pani Kosmitka raczą posilić swoje szanowne medyczno-księgowe ciała zanim stracą je na rzecz duchowych bajtów!

*

WWWAromat wytrawnego wina, już nieźle szumiącego w głowie, zaczynał się mieszać z zapachem pieczonej kaczki i coraz mocniej przykuwał ich do miękkiej kanapy. Sprawił, że porzucili ponure myśli o codzienności, nawet o wirtualnych i kosmicznych światach, i na dobre rozmarzyli się powracając do swoich obrazów z dzieciństwa. Potem opowiadali nie o PIT-ach, bitach czy poezji imiesłowów, ale o pierwszych miłościach – tych amuletach dających siłę na całe życie. A wszystko z łagodnym uśmiechem, ze zrozumieniem, zgodą i ciepłem, jakie daje mały płomyk lampki na grobie, nie tylko w święto zmarłych. Bo Kuba już dawno przyjął do serca swojego syna i pozwolił mu przejść na drugą stronę. Wybaczył byłej żonie zbrodnię na ich miłości i odszedł, aby na nowo znaleźć moc. Amulet ciągle miał jednak w kieszeni i w takich chwilach, jak teraz, mocno ściskał malca za rękę, jakby to właśnie dzięki niemu chciał pokonać śmierć i odkryć zagadkę megabajta. Ewa dziękowała w myślach za spotykanie mądrych ludzi. Miała szczęście do nieformalnych duchowych przewodników, którzy w najmniej spodziewanym momencie brali ją za rękę i prowadzili pokazując światło. Ilekroć upadała na duchu – zawsze zjawiał się ktoś, kto potrafił ją oczarować i dać siły. Pierwszy raz zdarzyło się to przed maturą. Miała 19 lat, o wiele więcej strachu na ramionach i nie wiadomo ile zwątpienia. I jak każdemu maturzyście – egzamin śnił jej się co noc i zawsze wychodziła z niego z płaczem. Aż pewnego razu przez łzy zobaczyła przed drzwiami, równie mocno jak ona, płaczącego chłopaka.
- Co się stało Marcinie-Przy-Winie?
WWWWołali tak na niego, bo nazywał się Przywin, chociaż siedzącego przy winie nikt go nigdy nie widział. Kiedy cała szkoła obchodziła kolejne osiemnastki i pierwsze mocne trunki lały się litrami, Marcin zawsze zachowywał jasność umysłu i jak ojciec pana młodego na weselu, czuwał, by nikomu niczego nie zabrakło. Był pocieszny. Wszyscy go lubili i nikt nie traktował poważnie, nawet wtedy, kiedy zaczął coś przebąkiwać o coraz częściej podchodzącej nocą pod jego okno śmierci. Każdy wróżył mu wspaniałą przyszłość bajkopisarza i nikt nie chciał go słuchać. „W niejednej wiosce jest głupiec i w niejednej klasie świr – niech sobie żyje w swoim świecie” – zdawali się mówić.
- Oblałeś Marcinku-Winku? Ty?
- Coś ty, Ewa, ja już dawno mam to z dyńki – odpowiedział, wolno podnosząc głowę. Oczy miał podkrążone, a i tak już na co dzień zapadnięte policzki, teraz zdawały się jeszcze bardziej uwydatniać ostre kości. Wyglądał na zmęczonego, ale uśmiechał się – Jestem naprawdę szczęśliwy.
- Ale co się stało, stary, nic nie rozumiem. Skoro jesteś zadowolony, to czemu ryczysz?
- Bo się udało, Ewa, wszystko jest ok. Pamiętaj, że jak się płacze ze szczęścia po takim zmęczeniu, to jest to znak, że misja naprawdę została wypełniona. Rozumiesz? – Przy ostatnim słowie ujął ją za ramiona i delikatnie przytulił. – W życiu wszystko jest ok, nie bój się – i jeszcze raz spojrzawszy w oczy uśmiechnął się, odwrócił i pobiegł w podskokach szarym szkolnym korytarzem w stronę drzwi do boiska, gdzie pewnie miał zaparkowany skuter.
WWWNastępnego dnia szkoła zamarła. Kiedy wychowawca wszedł do klasy grubo po dzwonku i wszyscy wiedzieli, że coś się święci, Ewa czuła, że ma to związek z Marcinem, a kiedy potem całe liceum mówiło o jego śmierci, nagle przestała się bać matury, łez i przypadków. Miała jedynie ogromny żal do siebie za to, że była taką ignorantką i nie dostrzegła wcześniej, że Marcin był jej aniołem stróżem. Wątły, słaby, niepozorny Przywin. Mocny duch.
WWWKiedy Kuba trzymał za rękę swojego nienarodzonego syna, Ewa usiłowała przypomnieć sobie tembr głosu Marcina, ale nie mogąc, spojrzała na siedzącą po prawej Olgę w nadziei, że w koleżance z ich klasy znajdzie natchnienie, ale ta, nie odleciawszy nigdzie daleko, zamiast pomóc we wspomnieniach - wyczuła okazję i niemal natychmiast zaczęła rubasznymi żartami sprowadzać ich na ziemię.
- A znacie to? Przychodzi baba do lekarza…
- Przestań!


II. Temperatura

- Nie chcę was opuszczać – powiedziała, bo czar prysł. Ewa od sześciu tygodni miała niewyjaśnioną gorączkę.
- Ale co się tak denerwujesz, wybierasz się gdzieś?
- No właśnie – odparła uderzona w czułą strunę - Zazwyczaj ludzie nie mówią, że się tam wybierają, a jednak idą i jakoś przepadają – dodała cicho, mówiąc raczej do samej siebie.

WWWBo najstraszniejsze było dla niej właśnie to „jakoś”. Niemal od zawsze, a na pewno już w podstawówce, zastanawiała się, gdzie teraz tak naprawdę jest ten człowiek z kostnicy. No przecież gdzieś musiał być skoro nie tu, a tu jak wiadomo go nie było, bo się nie poruszał. Nagle Ewa zastygła. Sparaliżował ją lęk - co stanie się potem? Po śmierci też trzeba jakoś żyć. A jeśli tam jest jeszcze gorzej niż tu, zastanawiała się. Skąd będę wiedziała, gdzie mam iść? Co będę musiała robić? I przypomniała sobie matkę układającą z nieopisaną precyzją wszystkie przyszłe posunięcia, i zrozumiała, że sama też już zaczyna planować i organizować przyszłość, że szkoła ją tego nauczyła, że to bezpieczne, przypuszczalne, porządne. Wystarczy przecież mieć stały plan lekcji, albo rozkład jazdy i ciągle tego samego konduktora w pociągu, wystarczy tylko to, a życie będzie przewidywalne, pod kontrolą i w sumie do zniesienia. Planowanie jest dla ludzi. Całkiem znośne i możliwe. Planowanie życia czy rodziny też, co więcej, jeśli nawet w tym wieku zdarzają się jeszcze wpadki, to przecież i tak śmiało można mówić o szczęściu, a nie pechu, bo przy okazji na pewno zdarzy się wiele, wiele dobrego. A i becikowe wpadnie. I o alimentach nikt wtedy nie myśli. Jest tylko Nowa Droga Życia. Trochę gorzej to wygląda, jeśli niechciane dziecko nie jest pierwszym niechcianej mamy i niechcianego taty, a ich małżeństwo mimo to trwa nadal, nierozpoznane, jak zbrodnia doskonała. Niemniej, zawsze się jakoś z tego wychodzi, życie bowiem samo się pcha do przodu, a wszystko razem z nim i zdarzenia, przywidzenia, losy, historie i dramaty. A wszystko jednak w jakichś regularnych falach, które niby groźne i spienione, a jednak odsłaniające bursztyny. Takie jest życie. Ciężkie i piękne, możliwe do przeżycia i zniesienia. Taki świat, po którym chodzimy do czasu. A potem właśnie pojawia się ten paraliż. Ten lęk rzeźbiący w Ewie marmurowy posąg, jak nieruchoma nieuchronność – strach przed niewiadomym. Wtedy właśnie powracają stare pytania o to, jak zaplanować istnienie po śmierci. Nie miała siły ani zamiaru myśleć o tym teraz, kiedy kostucha hen, hen, albo ledwie puka śmieszną temperaturą, niemniej strach pojawiał się co i rusz i chcąc nie chcąc musiała się do niego odnieść. Nie bała się śmierci. Wiedziała, że nadejdzie, więc nie bała się jej, ale nie lubiła niespodzianek. Dlatego od zawsze przerażał ją pozagrobowy los, o którym przecież nic nie wiedziała. Chaos tej niewiedzy. przerażał ją i paraliżował, a teraz poraził do tego stopnia, że nawet odgłos od tygodnia kapiącego kranu nie wprawił jej w złość. Zapragnęła za to wziąć Kubę za rękę, chciała być przytulona i zaopiekowana, czując na sobie brutalną siłę bezradności, wręcz niedołęstwa i potwornej ociężałości tak w ruchu, jak i myśleniu - szukała wsparcia. Ale Jakub był daleko. Nie wrócił jeszcze ze spaceru, nie naprawił kolejki, nie ułożył puzzli, nie wrócił i był daleko z synem. Samotność jest jednak potęgą tego świata, pomyślała, a wszechświat jej przytaknął, kiedy troje dorosłych ludzi zapadało się w tym odosobnieniu coraz bardziej. Każdy odrębnie w swojej przeszłości, przyszłości albo tu i teraz, które było równie bez sensu, jak strach Ewy, czy bumerang Kuby.
WWWOlga dobrze rozumiała minione wypadki i jeszcze lepiej wiedziała, co będzie potem, ale słabo radziła sobie z rzeczywistym czasem i codziennym dreptaniem wokół spraw nadętych. Dlatego została księgową, żeby jak rzep psiego ogona uczepić się naglących dat i terminów, żeby je mieć, posiąść, zawładnąć i móc komenderować choćby na papierku. Żeby stać na ziemi. Nic się nie dzieje przypadkiem, ale też nie wszystko z wyrachowania i świadomości, dlatego czasem ludziom udaje się wskoczyć na inny poziom i wówczas podejmują decyzje jeszcze niezrozumiałe dla nich samych, a już czytelne dla przyszłości, która majaczy we mgle niejasnych snów i przeczuć. Tak zrobił Kuba, kiedy poszedł na medycynę i Ewa, kiedy się na nią nie dostała, i dorosły Jakub na specjalizacji z sądowej, i wciąż ta sama Ewa - kontrolowana kontrolerka - nauczycielka. I Olga, kosmiczna księgowa.

WWWJak gdyby nigdy nic, Ewa nadal bez problemu wstawała co dzień o piątej rano, rytualnie parzyła kawę, paliła papierosa, zakładała soczewki i wychodziła w ciemną noc do pracy. Po drodze kończyła litanię zaczętej pod prysznicem listy bieżących problemów, drzemała w tramwaju i pociągu, potem uczyła. Od 6 tygodni normalnie jadła, pracowała, kochała. A jednak, co rano jej termometr zatrzymywał się na 37.1, a znajomi „oby to nie rak!” doradzali, kto się może na tym znać.
WWWWszystko to nagle stanęło przed nią: aborcja Kuby, Przywin, zawał matki, wylew ojca, temperatura. Ogarnęło ją przerażenie. „A może faktycznie to jest rak!” – zaczęła się zastanawiać i zbladła, gdy pomyślała, że za rok może nie wiedzieć, czy Kuba rozwiązał zagadkę RARa i czy Olga wyszła za mąż za kosmitę. Perspektywa tej niewiedzy była jeszcze gorsza, niż niepewność losu po śmierci, więc przeraziła się naprawdę. Spojrzała w stronę szafki, gdzie był termometr.
- Nie chcę was opuszczać – powtórzyła i za moment pomyślała w duchu: „Nie! Nie wyniosę się tak szybko” i nie wiadomo czy w genialnym przebłysku, czy tylko z wrodzonej przekory zapragnęła żyć. I to tak bardzo, że postanowiła walczyć. Następnego dnia zapisała się do lekarza.

*
- Proszę!
- Nic mi nie jest, mam tylko podwyższoną temperaturę i po prostu chcę wiedzieć, dlaczego.
- Dobrze. Najpierw całościowe badania. Krew, mocz, płuca. Pali pani? I antybiotyk, bo nie wiadomo, co to jest. Dwa tygodnie zwolnienia. Następny!

WWWW poczekalni, do której znów musiała wrócić, siedzieli chorzy ludzie. Wyglądali naprawdę źle – wyczerpani, bez sił nawet na zniecierpliwienie czy wiarę. Nowy lekarz okazał się dokładny i ślamazarny, więc miała dużo czasu, żeby przyjrzeć się chorobom staruszka i pani w średnim wieku z synem, i żeby zrozumieć, że jej to nie dotyczy. Żadna astma, alergia czy gruźlica – nie pasowały jej ani te, ani inne wymyślane nad ranem i w środku nocy. Jednak po dwóch miesiącach i kilku antybiotykach zaczęła się poważnie niepokoić. Teraz miała o dwie kreski wyższą i nie była już tak spokojna, jak wtedy, u pulmunologa, gdy jako zatwardziała palaczka dmuchnęła w spirometr tak dobrze, iż omal nie pękła mu skala. Wtedy jeszcze się tym bawiła, bardziej na pokaz i dla Kuby, niż rzeczywiście ze strachu, który trwał tylko tyle, ile jesienny wieczór, woń kaczki w domu i wino w głowie. Teraz natomiast naprawdę zaczynała odczuwać dokuczliwe i nieustające, drażniące zimno.
- Ale proszę cię, daj spokój. Dobrze wiesz, że to nie kwestia płaszcza, tylko gorączki – Kuba nie dawał się naciągnąć na nowe zakupy. Stroił groźne miny, przyjmował pozę rozsądnego lekarza a w duchu cieszył się, że Ewa sama podsuwa mu gotowe pomysły na gwiazdkowy prezent. W gruncie rzeczy jemu też już zaczynało przeszkadzać to niedbalstwo, zupełnie jak gdyby jej nieporządek nagle zaczął rozlewać się nie tylko na dom, ale i ład, a raczej jego brak, w ich wspólnym życiu. Jakby nie tylko w niej rosła temperatura i robiło się zimno, coraz częściej bowiem zaszywał się w pokoiku na poddaszu, gdzie obok pracy nad zagadką archiwum wspominał raz po raz czasy, kiedy wyczuwał perfumy i widywał szminkę na jej ustach. Wtedy robiło mu się gorąco.

WWWW pociągu zimno, w szkole zimno i w domu też. „Królowa śniegu” – żartowała Olga otwierając wino w kolejny piątek. Tego dnia panie same zasiadły przed wymyślonym kominkiem i nie próbowały nawet wywoływać wilka z lasu, czyli komputerowego supermana, żeby przypadkiem nie zepsuł im zabawy wtrętami o zdrowiu lub pojemności bajta. Fajerwerków wprawdzie nie planowały, ale babskie pogaduchy i tak zawsze wnoszą aurę tajemnic i podniosłości, zwłaszcza, gdy zdarzają się tak rzadko.
- Pamiętasz nasze wyjazdy?
*

WWWZnały się od liceum i jak siostry kłóciły się, a potem znów garnęły do siebie wspólnie płacząc, balując, uciekając w wycieczki. Były jak bliźniacze dusze, mając zarazem zupełnie sprzeczne i różne osobowości. I właśnie ta nieprzystawalność łączyła je tak mocno, że zdawały się być wpisane w to samo koło historii. Jak dwa promienie w tym samym okręgu – w kołe życia i śmierci dwa bieguny, wskazówki na cyferblacie, końce tego samego kija. Kobiety nieświadomie wyznaczały oś światła i mroku, początku i końca nie wiedząc, w którą stronę iść, którą pochwycić: żyć czy umierać.
WWWW młodości nieraz robiły sobie samotne rajdy w góry ale zamiast zaliczać kolejne szczyty – kładły się na pierwszym zboczu i zachłannie łapiąc każdy promień, wyciągały nosy aż do nieba. Wygrzewały się jak stare koty, aż napełnione energią lenistwa wracały wieczorem i wpatrywały się w gwiazdy nad odurzonym ciszą schroniskiem. Dużo przy tym śmiały się i płakały – tak samo, jednocześnie, a zarazem każda tęskniąca i powracająca do czegoś innego.
- Myślisz, że Bóg istnieje?
- Nie.
- No coś ty, nie ma go? – Ewa zdębiała i z wrażenia potarła bolący, przypieczony rano nos – Auu – syknęła, choć nie była pewna, co bardziej ją zabolało – cienka spalona skóra czy harda pewność przyjaciółki.
- Jest. Ale nie myślę o nim, wystarczy, że go czuję.
WWWOlga dużo czuła, Ewa dużo wiedziała i obie były głupie. Zakorzenione we własnych zranieniach odpychały wtedy od siebie wszystko, co za nimi i były ślepe na wszystko, co przed. Podskórnie obie dobrze wyczuwały ten absurd, ale nie chciały ani z tego wyjść, ani nawet głośno przyznać się do jego istnienia. Dlatego przyszła księgowa wierzyła we wszechmoc UFO, a polonistka fascynowała się teorią Einsteina, bo deux ex machina i tak przecież musiał kiedyś zadziałać.
- I naprawdę myślisz, że Obcy tu kiedyś przylecą?
- Oni już tu są. I nie są obcy, to Nasi – Olga zawsze odpowiadała w takich wypadkach lekko urażona.
- A po co przylecą, przepraszam, po co są?
- A po co my jesteśmy?

WWWTak było od czasów liceum. I odkąd obie sięgają pamięcią, każda była mocno na bakier z wiarą i żadnej nie powodziło się z mężczyznami. Ewa w każdym przypadku trafiała na złego faceta, Olga ciągle była niewłaściwą kobietą. Tylko ten jeden ją kiedyś pokochał i po studiach wzięli ślub. Jarek był doktorantem fizyki i od początku świetnie rozumiał się z Jakubem, któremu był też wdzięczny za nieformalną opiekę nad Olą, kiedy umarli jej rodzice. On jeden motywował ją wtedy i namawiał, żeby wyjechała ze wsi, a kiedy zdała egzaminy do liceum, wymógł na swoim ojcu, żeby załatwił jej w mieście internat. Był pięć lat starszy, ale od dziecka przyjeżdżał do dziadka na wakacje i to właśnie ona była tam jego jedyną przyjaciółką. Bawili się i zachowywali jak rodzeństwo, dlatego wkraczając w pierwszą dorosłość ciągle miał nad nią pieczę i namawiał na studia. Była świadkiem na jego ślubie, a kiedy poznał Jarka - wiedział, że będzie na ich.
WWWW dwa miesiące po weselu Olga pojechała z mężem nad morze. Wyruszyli z domu w piątek, niemal od razu po pracy, żeby już od samego rana następnego dnia móc wylegiwać się na plaży. Po drodze zdarzyło się jednak coś, co zmieniło ich życie na zawsze. W nocy Olga, zmęczona po wielu godzinach rachowania, zasnęła na chwilę przy cicho nastawionym radiu, więc Jarek przez jakiś czas samodzielnie zmagał się z drogowymi znakami i kilometrami. Mknęli po czarnej drodze samotnie, nie mijając prawie żadnych samochodów ani domów. Towarzyszyły im tylko wielkie gwiazdy na pogodnym niebie, łagodna muzyka i unosząca się nad głowami miłość. Kiedy po dłuższym czasie nadeszła pomoc wezwana przez świadka wypadku, tylko Olga była w samochodzie, a gdy w szpitalu odzyskała przytomność, eksperci orzekli, że ciało męża wypadło przez przednią szybę i stoczyło się z urwiska. Nadal trwają poszukiwania. Nigdy go jednak nie odnaleziono. Tak jak nigdy też nie wyjaśniono, dlaczego pasy na siedzeniu kierowcy były zapięte, jakby nadal tam siedział, a zacisnęły się na oparciu dopiero wtedy, gdy nieprzytomną Olgę wyjęto z wraku. Wiedziała o tym z policyjnego raportu oraz pamiętnika Jarka. Ostatnie strony były poświęcone naukowemu badaniu i śledzeniu UFO. Nie znała od tej strony męża, ale też nie dziwiła się żadnemu słowu, gdy czytała o jego gotowości przejścia w alternatywną rzeczywistość, o ile będzie miał pewność, że żona nie pozostanie bez opieki.
- Przeniósł się w inny wymiar - mówiła.
WWWPo śmierci Jarka Kuba znów otoczył ją swoją wrodzoną troskliwością, a ponieważ był już po rozwodzie - zamieszkała w jednym z jego pustych pokoi, do którego z czasem zaczęło przychodzić coraz więcej gości. Olga stopniowo bowiem wracała do życia, powoli na nowo zaczynała zauważać jego treść, a Kuba przy niej mobilizował się i przy okazji dostrzegał niezachwianą logikę niepowodzeń. Oboje odkrywali sens swoich wypadków i decyzji, przypatrywali się im, szukali znaczeń i otwierali oczy, aż w końcu internista przeniósł się do prosektorium i zakochał w komputerze. Zaraz potem oprócz oczu otworzył też serce. Do Olgi przyszła w odwiedziny Ewa.

WWWZnały się więc od czasów pierwszych miłości i pierwszych poważnych związków. Tak samo się im poddawały i zupełnie inaczej przeżywały. Czasem zdarzało się, że wracały do tego we wspomnieniach
- Pamiętasz je?
- Trudno nie pamiętać, jak się ma przez to tak elegancko popękane naczynka na nosie. Ale ta cisza i absolutna ciemność pod schroniskiem – dodała już przyciszonym głosem Ewa. To zawsze było bramą powrotu. Odbijało się echem po sercu i miało moc przywodzenia wszystkich zdarzeń, do których tęskniły oraz otwierania tych, których jeszcze nie doświadczyły, a już pragnęły. Pamiętały lub czuły nieokreślone tęsknoty, a kominek skwierczał i trzaskał coraz radośniej.
- Zimno mi – powiedziała Ewa mocniej naciągając stary sweter. Dlaczego tobie zawsze jest ciepło, a mi nie?
WWWAle Olga milczała. Nadal przebywała duchem gdzieś daleko, nie wiadomo ani gdzie, ani w których zaświatach, czasach i przestrzeniach. Potem wróciła na moment i jakby mimochodem odezwała się:
- Bo zamarzasz.
- Zabolało – odrzekła po dłuższej chwili, chcąc sprowokować przyjaciółkę do rozmowy, ale powiedziała to bez przekonania, bo była już tak umęczona ciągłym zimnem, że nawet sama, bez niczyjej pomocy poszła niedawno po rozum do głowy i uczciwie stwierdziła, że po prostu atmosfera zrobiła się już zagrażająco oziębła.
WWWOd jakiegoś czasu Ewa była prawie zupełnie chłodna w stosunku do Kuby. Ten wzorowy mężczyzna był raczej jej przyjacielem, niż partnerem czy kochankiem. Raczej kumplem, który zawsze potrafił ją rozśmieszyć albo nawet pocieszyć, ale nigdy zaintrygować. Taki Kubuś Puchatek, który wiecznie szuka swojego miodu, jest prześmieszny, zawsze obecny i w sam raz do przytulania, ale nie do kochania. Oddalali się od siebie w takim samym tempie – on w stronę pracy, ona nieczułości. Robiła się też coraz bardziej obojętna w szkole i coraz bardziej zniechęcona do wszystkiego i wszystkich. Nie wiadomo, kiedy tak naprawdę zaczęły ją opuszczać siły, w którym momencie zanikł entuzjazm, a przyszło zaniedbanie. W ogóle już nie pamięta, kiedy ostatnio kupiła sobie sukienkę czy korale, kiedy chciała się podobać mężczyznom albo przynajmniej czuć swoją kobiecość. Od dawna seksualną oziębłość tłumaczyła chronicznym zmęczeniem, ale obecnie, w obliczu tajemniczej temperatury i już fizycznie odczuwanego chłodu, zaczynała myśleć o tym inaczej. Przychodziło jej do głowy, że ciągle jest zmęczona, bo jest oziębła i brak jej energii na podstawowe sprawy. Olga miałaby więc rację. Ewa zamarza. Jej uczucia, odczucia, pragnienia i chęci – zastygają jakby poza nią, a ona poddaje się apatii, znudzeniu, niekochaniu i bezruchowi. Teraz też wolała, żeby Jakub śledził swojego RARa, żeby Olga miała poczucie, iż dorzuciła ostatnie trzy grosze, żeby wszyscy dali jej spokój.
- Boleć to dopiero zacznie – Olga nieoczekiwanie jednak przerwała milczenie – jak się w końcu dowiesz, co to za choroba. Psychicznie jesteś oziębła, wiadomo, nienormalna. Ale w ciele też z tobą coś nie tak. Weź się w końcu za to. Może przy okazji i łeb ci naprawią, bo w ogóle dogadać się z tobą nie można!
- Jesteś tak pospolita, że prawie prostacka – wściekła się Ewa na dobrze jej znane „coś nie tak” – drażni mnie ten twój prymitywny i szmirowaty język – wykrzyczała na koniec, bo dobrze wiedziała, że przyjaciółka ma rację, coś jest nie tak. Teraz tez wszyscy to już zauważali.
- Kochanie, sprawdź to jeszcze raz u kogoś innego. Czy ten twój Jakub nie ma znajomych?
- Mamo, wszystkie wyniki mam w normie, wydolność płuc nawet ponad, niepotrzebni mi lekarze, naprawdę.
- Mówię ci, że to UFO, wybrali cię – Olga udawała radosne przejęcie czując, że poważne rozmowy między nimi to już bardzo odległa przeszłość.
- A u dentysty byłaś? Może tam ci coś sieje – koleżanka z pracy.
WWWKolega ze studiów. Ciotka, wujek, dalsi znajomi. Przy tak skomasowanym ataku musiała w końcu ulec.
*

WWWW poczekalni nikogo nie było (dobrze, nie pomyliła godziny, miała być pierwszą pacjentką) jednak zza drzwi gabinetu raz po raz dobiegał cichy odgłos rozmowy. Nie słyszała wyraźnie, choć czasem nieco mocniej wyrywało się kobiece „rodzina” i „przeszłość”. Potem nastąpiło jakby ostentacyjne zamykanie okna i w końcu z gabinetu wyszedł pacjent - młody chłopak. Dziwak w poplamionym i miejscami podziurawionym wojskowym płaszczu i bejsbolówce. Uśmiechnął się tajemniczo i zalotnie powiedział:
- Dzień Dobry.
- Dzień Dobry. Bolało? Długo pan siedział?
- Nie, tu nic nie boli. Powodzenia. Do jutra – grzecznie odpowiedział, nie zrobił jednak ani kroku, ani nie oderwał od niej wzroku.
WWWZdziwiła się. Wcale nie zamierzała tu jutro wracać. Po chwili wydobyła z siebie głos, a raczej nieco nerwowo odchrząknęła i łypnęła na niego speszona. On wciąż uśmiechał się łagodnie patrząc jej w oczy. Zaniemówiła, nagle zamarły w jej szybkich na ogół myślach wszystkie słowa a potem poczuła przeszywające zimno. Kiedy odzyskała względną sprawność, zrobiła niedorzeczną minę otwierając szeroko oczy, bo nagle zdała sobie sprawę, że oto pierwszy raz od dłuższego czasu młody, przystojny chłopak zwrócił na nią uwagę. „Jest ode mnie ze dwadzieścia lat młodszy i chce mnie poderwać? Ale heca!” – pomyślała. Dziwak nadal stał w miejscu, choć teraz nieco się nad nią pochylił i powiedział, jakby czytając jej w myślach:
- Pani mnie nie rozumie, nie kojarzy, a my przecież zawsze rano jeździmy tym samym tramwajem. Do widzenia – dodał szybko i bezszelestnie, jak kot między drzewami, wyminął krzesełka poczekalni i równie miękko zamknął za sobą drzwi.
- Do widzenia – powiedziała wolno i została z otwartą buzią. „A jednak nie” – pomyślała trochę zawiedziona, ale zaraz potem w duchu roześmiała się.
Ostatnio zmieniony sob 08 mar 2014, 09:19 przez asta, łącznie zmieniany 1 raz.

2
Generalnie jest to dobry a nawet bardzo dobry tekst, starannie napisany, przemyślany, z ciekawym i różnorodnym słownictwem, więcej niż poprawny stylistycznie, i z wplecioną niezwykle interesująca tematyką o charakterze filozoficzno – refleksyjnym. Jednak abstrachując od moich osobistych upodobań (o czym na końcu) w pierwszej części wydaje mi się trochę rozwlekły i partiami nużący. Osobiste sprawy i przeżycia bohaterki jakoś nie fascynują i nie potrafią zainteresować swoją ciągłością czy następstwem wydarzeń, trochę zbyt szybko i jakby niejasno następujących, choć czyta się dobrze i płynnie. W drugiej połowie to zanika. Jest tu pewien paradoks, który staram się sam sobie wytłumaczyć – może tak: treść i rozwój wypadków wprawdzie mnie nie frapują, ale forma jest tak elegancka i ciekawie napisana, że z zainteresowaniem czytam.
Albo może inaczej: tam gdzie snujesz filozoficzne rozważania, moje zainteresowanie osiąga apogeum, gdy przechodzisz do spraw codziennych, zwyczajnych – może prawem kontrastu – uwaga moja słabnie. Ale podejrzewam, że to mój bardzo subiektywny punkt widzenia; zapewne będą też inne odczucia.

Kilka drobiazgów, które zauważyłem:
Z czasem nawet odważniej, a na koniec doszło do tego, że jednocześnie pragnęła przyszłego pocieszyciela, a zarazem nienawidziła i bolącej ręki, i męża.
To zdanie jest niezgrabne i niejasne trzeba przeredagować.
Kolidowała z matką, to prawda, nic nowego, ale do dzieci pasowała!
„Kolidowała” i „matka” jakoś nie współgrają ze sobą.
Okazało się to już w siódmym roku życia, kiedy wesoła gromadka z jej bloku zaczęła chodzić do szkoły. Pierwszaki, jak na smyczy, gromadnie zaprowadzane i odbierane ze szkoły zawsze przez czyjąś mamę, już po miesiącu wynajdywały drobne sposoby na poluzowanie reżimu.
Powtarza się „szkoły”.
Rozprawa napisana egzaminacyjna na nauczyciela dyplomowanego była po prostu świetna,
Szyk zdania do poprawienia (trzy pierwsze słowa).
Na domiar, pierwszego dnia dyrektor elitarnej wymarzonej szkoły wezwał ją do gabinetu „celem bliższego zapoznania się koleżanki z naszymi elementarnymi zwyczajami”,
Może „Na domiar złego,”?
W miasteczku, do którego już od lat dojeżdżała przeludnionym pociągiem były tylko cztery sklepy
Lepiej „przepełnionym'; chyba, że celowo użyłaś tego słowa.
który miejscowi, chcąc dodać splendoru,
„któremu”
zostawiała ślady spieszących się do swoich mieszkań ludzi.
„się” bym usunął.
chociaż po godzinach cierpią opłakując swój pusty los,
Przecinek przed „opłąkując”.
Na olśnienie i swoje, i ich.
Sądzę, że rozumiem intencje postawienia tu przecinka; jednak wydaje mi się, że lepiej by było bez niego.
teraz przy kości i z srebrzącym zarostem,
Raczej „ze srebrzącym”.
– dodała po chwili - Zgadzam się na przenikanie różnych rzeczywistości
Albo kropka po „chwili”, albo duże „Z”.
ale o pierwszych miłościach – tych amuletach dających siłę na całe życie.
Bardzo ciekawa myśl. Podejrzewam, że długo będę się nad nią zastanawiał
uśmiechał się – Jestem naprawdę szczęśliwy.

Albo kropka po „się”, albo duże „J”.
I przypomniała sobie matkę układającą z nieopisaną precyzją wszystkie przyszłe posunięcia, i zrozumiała
Analogicznie jak poprzednio; zrezygnowałbym z przecinka.
Samotność jest jednak potęgą tego świata, pomyślała, a wszechświat jej przytaknął, kiedy troje dorosłych ludzi zapadało się w tym odosobnieniu coraz bardziej.
Bardzo prawdziwe i życiowe spostrzeżenie. I pięknie sformułowane.
w kołe życia i śmierci dwa bieguny,
„kołe” - literówka
Była świadkiem na jego ślubie, a kiedy poznał Jarka - wiedział, że będzie na ich.
„że będzie na ich” - ?
szybę i stoczyło się z urwiska.
„się” bym usunął.
Teraz tez wszyscy to już zauważali.
„tez” - literówka


I jeszcze prywatna niejako uwaga. Jestem zachwycony rozważaniami o „komputerowej teologii” i równoległych światach, gdyż sam się zajmuję zbliżoną tematyką i zastanawiam się – próbując na konkretnych tekstach – wpleść takie akcenty w utwór o charakterze literackim, z tym, że u mnie rozważania te są podstawowym i zasadniczym celem, chociaż u Ciebie też grają bardzo dużą rolę, ale trudno mi ocenić jak dużą.

Jeśli chcemy pisać o kosmitach, czy nowych teoriach naukowych, to najczęściej sięgamy do gatunku s-f i wszystko jest w porządku, to znaczy jest powszechnie akceptowalne (kto nie lubi czy kogo nie interesuje taka tematyka, to po prostu po nią nie sięga), co wynika ze zgodności z oczekiwaniami odbiorcy. Wiadomo fantastyka. Dla niektórych bzdury. Jeśli natomiast poważysz się wpleść taką tematykę w fabułę o charakterze obyczajowym, co świadczy, że traktujesz kontrowersyjne skądinąd tematy już poważnie – ooo! – to co innego. Raz, że jest to trudne i nie każdy doceni a tym bardziej zrozumie, a dwa, wiele osób będzie to taktowało jako kłusownictwo na terenie swojej percepcji, upodobań i nawyków (nie tylko literackich), swojego uporządkowanego świata, który chcesz naruszyć.

U Ciebie występuje dość rzadkie splecenie tych dwóch gatunków, co może dać wspaniałe efekty. Ale nie jest to łatwe zadanie. Weźmy przekład Philipa Dicka, przez wielu uważanego za najlepszego pisarza science – fiction. A on całe życie marzył, aby napisać „głównonurtową”, klasyczna książkę i żeby ona osiągnęła sukces. I pisał takie. Czytałem, bardzo słabe. I tak samo były i są oceniane, choć z powodu nazwiska wydawane. W niektórych wplatał wprawdzie, jakby nieśmiało i poprzez drzwi kuchenne, elementy s-f i te miejsca, należą w nich do najlepszych, choć nie są w stanie dźwignąć i uratować całości. I właśnie u niego najlepiej chyba widać kontrast między tymi dwoma gatunkami i można przypuścić, że również Ty, staniesz przed podobnym problemem, dylematem, na rozdrożu między tymi, w powszechnej opinii drastycznie różnymi gatunkami literackimi, które można traktować jako synonimy relacji człowiek – świadomość i/lub człowiek i jego świat.

Ale wracając do Dicka, w pewnym sensie osiągnął jednak to, o czym marzył. Gdyż uważana przez wielu jako jego najlepsza pozycja „Człowiek z Wysokiego Zamku” jest de facto powieścią obyczajową choć osadzoną w fikcyjnej rzeczywistości, zasadzającej się na koncepcji, iż drugą wojnę światową wygrały Niemcy i Japonia. A poza tym, to właściwe świetnie napisany obyczaj, a elementów należących do stricte s-f właściwie nie ma. Lecz zalicza się ściśle do tego gatunku. Można więc osiągnąć taką syntezę i taki, wydawało by się nieosiągalny, kompromis. Sądzę, że Twoja droga może być podobna, oczywiście są to dywagacje oparte tylko na tym jednym opowiadaniu, więc mogą być z założenia błędne.

I jeszcze jedno. Według mnie pewien schemat, żeby nie powiedzieć definicję, a na pewno wskazanie drogi w takim traktowaniu materii literackiej, którą postrzegam u Ciebie – zawiera najlepsze (moim zdaniem) opowiadanie Cortazara „Zajęty dom”. Nie jest to s-f, ale dla mnie stanowi wzór jak należy pisać s-f, przynajmniej w nurcie obyczajowo – psychologicznym. Myślę, że wzbudzi ono Twoje zainteresowanie; jeśli go nie znasz – to polecam.

W każdym razie z najwyższym zainteresowaniem czekam na ciąg dalszy Twojej twórczości.

3
Gorgiaszu, bo jak kosmici, to zaraz SF? ;) To już z Cortázarem jesteś bliżej, bo "Temperatura ducha" to jest przecież wyraźnie realizm magiczny! Ale moim zdaniem - to jest ten specyficzny, nietypowy realizm magiczny, jaki uprawia Isabel Allende.

Asta, miejscami zgrzytają mi tu źle dobrane słowa (warto zaopatrzyć się w słownik frazeologiczny i słownik synonimów - przydają się), ale tym bym się na razie jakoś bardzo nie przejmowała. Znacznie ważniejszy wydaje mi się sposób opowiadania - to wszystko jest, moim zdaniem, za bardzo "sprasowane". To jak bieganie po pokojach w różnych miejscach i czasach, w towarzystwie różnych osób, ale do każdego pokoju tylko zaglądamy i zaraz pędzimy dalej. Nigdzie nie możemy usiąść, pomyśleć, rozejrzeć się, poczuć klimat, zapamiętać cokolwiek - wydarzenia pędzą jedno za drugim. Tego jest za dużo naraz i za szybko. Wspominałaś, że cała powieść ma liczyć 120 stron - tutaj już masz materiał na mniej więcej tyle. A co z resztą? Opowieść o matce - to jest spokojnie jeden rozdział, opowieść o szkole i fascynacji nieboszczykami (świetny koncept - wyraźny uśmiech w stronę autorów iberoamerykańskich) - to jest kolejny rozdział... A zobacz, ile tu jeszcze problemów i wydarzeń zostało zasygnalizowanych i one domagają się rozwinięcia! Jeżeli rozwiniesz, poprowadzisz nas przez to w normalnym, nieprzyspieszonym tempie i pozwolisz posmakować, to nie wyjdzie 120 stron, tylko saga. Chyba że opowieść mocno okroisz, ale szkoda by było...
Znasz książki Isabel Allende?
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

4
Gorgiaszu, Thano – bardzo dziękuję.
Gorgiasz pisze:trochę zbyt szybko i jakby niejasno następujących, choć czyta się dobrze i płynnie. W drugiej połowie to zanika.
Thana pisze:sposób opowiadania - to wszystko jest, moim zdaniem, za bardzo "sprasowane" (…) wydarzenia pędzą jedno za drugim
No właśnie. Sama mam poczucie, że jest to koncentrat, ale nie potrafię go rozcieńczyć. Może dlatego, że założyłam, iż w pierwszym rozdziale pobieżnie nakreślę przeszłość bohaterów, a od drugiego zacznę już właściwą opowieść. Ale rozumiem, że nie jest to najlepszy pomysł, tak?
Thana pisze:Opowieść o matce - to jest spokojnie jeden rozdział, opowieść o szkole i fascynacji nieboszczykami (...) to jest kolejny rozdział...
Dzięki Thana, bardzo mi zmieniasz myślenie o tym tekście. Nie potrafiłam go uspokoić, a może właśnie trzeba tak.
No i dziękuję Wam też za podrzucenie lektur. Nie znałam ani „Zajętego domu”, ani Isabel Allende (tę jednak już mi się udało zdobyć i jestem pod wrażeniem).
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”